PolskaTragedia na sali zabaw. "Uważamy, że mógł być otruty"

Tragedia na sali zabaw. "Uważamy, że mógł być otruty"

Nie cichnie dyskusja po tragicznej śmierci Tomasza M. i jego syna. "Uważamy, że mógł być otruty i dlatego specjalnie ściągnięto go na plac zabaw" - pisze Wirtualnej Polsce przedstawiciel organizacji "Dzielny tata". Jednocześnie przestrzega wszystkich przed wydawaniem wyroku na ojca.

Tragedia na sali zabaw. "Uważamy, że mógł być otruty"
Źródło zdjęć: © WP.PL
Katarzyna Bogdańska

29.11.2018 | aktual.: 01.03.2020 09:57

Na jednej z sal zabaw w Warszawie doszło do prawdziwej tragedii. Nie żyje ojciej o jego 4-letni syn. Czy tego dramatu można było uniknąć? Zanim do niego doszło, Tomasz M. napisał wstrząsający list do organizacji "Dzielny Tata", która pomaga ojcom w walce o ich prawa. Poprosiliśmy ich zatem o komentarz w tej sprawie.

"Tomasz M. zgłaszał się do oddziału Dzielny Tata Wrocław. Z relacji ojców, którzy tam działają dowiedziałem się, że wyznaczone alimenty totalnie zrujnowały jego budżet, czyli w 100 proc. zabrały mu bieżące przychody nie pozostawiając nic dla siebie" - pisze Wirtualnej Polsce Michał Fabisiak z "Dzielnego Taty".

"Załóżmy, że jednak zrobił to, co zostało opisane w gazetach" - pisze. Zwraca uwagę, że Tomasz M. pisał tuż przed śmiercią błagalne listy o pomoc.

"Tomek się załamał, załamał się bo, jak mówił, sam wychowywał dzieciaki, karmił je wychowywał, opiekował się, był w nich zakochany z wzajemnością - zresztą to widać na filmach gdy matka próbuje dzieci mu odebrać" - podkreśla Fabisiak.

"Uważamy, że gdyby wprowadzono opiekę naprzemienną, nie doszło by do tej sytuacji! Między innymi warunkiem opieki naprzemiennej jest zakaz opuszczania miasta przez dzieci (bez obopólnej zgody rodziców). Opieka naprzemienna jest obecnie blokowana w Sejmie i Senacie. Dlatego toczymy tak ostry bój o to, co zakończy wojnę miedzy rodzicami. Jesteśmy pewni, że wiele mam, gdyby nie było alimentów i opieki naprzemiennej, nie odeszłoby do nowego partnera, co zatrzymałoby rozwody i takie dramaty" - przekonuje w oświadczeniu.

Dodaje także, że rolą ojca jest, aby walczyć do końca. Przedstawiciel "Dzielnego taty" za naszym pośrednictwem przekazuje wyrazy współczucia dla mamy Tomka i jego rodziny.

"Nie jeden płakał. Dzieci jednak nie wracały"

Autor oświadczenia napisał nam także, co czuł Tomek, tak jak inni ojcowie, którym odebrano dzieci.

"Każdy z nas myślał, że pójdzie do sądu, że tak jak dzwoni się po straż pożarną, tak ugasi się pożar, idąc po adwokata. Każdy z nas myślał, że po 2 tygodniach od uprowadzenia dziecka już będzie po wszystkim, że policja, prokuratura przerwie nasz koszmar. Poszliśmy do sądu, tu każdy z nas oczekiwał sprawiedliwości. Przecież to nie my ukradliśmy dziecko tylko nam je ukradziono. W sądach nic nie ugraliśmy, a lata leciały. Każdego dnia myśleliśmy jak odzyskać nasze dzieci, jedni się zdobywali na porwania własnych dzieci, inni walczyli w sądach, dzieci jednak odzyskiwano tylko 4% ojców i to tylko ci, co nie mieli prawnika oraz Ci, co nie mieli teściowej, a matka nie miała wsparcia, musiała iść do pracy, a nowy kochanek kazał jej oddać dzieci, żeby mogła być tylko dla niego.

Każdy z nas tęskni, zastanawialiśmy się jakby wyglądały wakacje, jak bawilibyśmy się z nimi na plaży, jak pływali na materacu na falach, jak budowalibyśmy zamki na piasku. (...) Każdemu z nas pozostały zdjęcia, filmy. Nie jeden płakał nad kieliszkiem wódki, zastanawiając się nad tym co by dał, żeby jego dziecko wróciło. Dzieci jednak nie wracały, jedyne co przypominało o dziecku to listonosz przynoszący wezwanie do zapłaty alimentów za ukradzione dziecko" - brzmi treść listu.

Tragedia na sali zabaw

Do tragedii doszło w niedzielę na sali zabaw "Kolorado" przy ulicy Konarskiego na warszawskim Bemowie. 35-letni mężczyzna miał tego dnia wyznaczone przez sąd spotkanie z dwojgiem swoich dzieci - 4-letnim Arturem i 6-letnią Kornelią, które na co dzień znajdują się pod opieką matki. Spotkanie odbywało się na sali zabaw i było nadzorowane przez kuratora. Tomasz M. w pewnym momencie poszedł ze swoim kilkuletnim synem do łazienki.

Gdy długo nie wracali, kurator, pod którego nadzorem odbywało się spotkanie z dziećmi, poszedł zobaczyć, co się stało. Ku jego przerażeniu okazało się, że Tomasz M. i jego syn leżą nieprzytomni. Jeszcze żyli. Gdy trwała walka o ich życie, do "Kolorado" wbiegła zaniepokojona Justyna M. Gdy zobaczyła, co się stało - zemdlała.

Mimo natychmiastowej pomocy i reanimacji, ojciec i syn zmarli w szpitalu. Wirtualna Polska dotarła do informacji prokuratury na temat toczącego się postępowania: - Zostało wszczęte śledztwo w sprawie dokonanego 25 listopada zabójstwa 4,5-letniego Artura M. oraz doprowadzenia do targnięcia się na własne życie Tomasza M. - podaje Mirosława Chyr z Prokuratury Okręgowej w Warszawie.

Analizie poddano także próbki krwi Tomasza M. oraz Artura M. Dzięki temu śledczy będą mogli przeprowadzić badania toksykologiczne. Wcześniej, gdy ojciec znajdował się jeszcze w szpitalu w stanie ciężkim, wykonano badania krwi na obecność "acetonu i rozpuszczalników". Żadnej z tych substancji nie wykryto.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie