Tomasz Wróblewski: nieodrobiona lekcja PiS. Dziennikarze idą na skróty
Niechęci i podejrzliwości lewicowych dziennikarzy, przekonanych, że każda konserwatywna zmiana musi prowadzić do faszyzmu i nacjonalizmu, PiS nie przeskoczy - pisze Tomasz Wróblewski, redaktor naczelny "Wprost", w felietonie dla Wirtualnej Polski. Zdaniem publicysty "PiS sporo nauczył się po doświadczeniach swoich dwuletnich rządów, ale lekcji z zagranicznymi mediami jeszcze nie odrobił".
Dawno zachodnie media nie troszczyły się tak o stan Polski. Istny wysyp. Nie ma dnia, żeby zacny europejski tytuł nie biadolił nad naszym upadkiem. Ni to najazd, okupacja, ni to koniec ery Jagiellonów. Schyłek Polski praworządnej, dobrodusznej wstrzemięźliwością swoich przywódców i tolerancją obywateli. Żegnaj. Nie ma kraju, który "długi czas uchodził za wzorcowe państwo członkowskie UE" - wzdycha niemiecki dziennik "Die Welt".
Ale tak naprawdę, to nie ma kraju, którego nigdy nie było. Polska ani nie stała się po wyborach tak straszna i pochmurna, jak ją opisują, ani też nie była tak wytworna i pogodna zanim PiS przejął rządy. Rzecz rozgrywa się w wyobraźni zagranicznych korespondentów, ale na szkodę wizerunku nas wszystkich.
Alarmistyczny ton, w szczególności niemieckich gazet, zaskakująco wiernie odzwierciedla ton komentarzy w polskiej lewicowej prasie. Jakby ktoś, zamiast rozmawiać z ludźmi na ulicy i sięgać po różne źródła, tłumaczył tylko rzeczywistość przez histeryczne teksty z "Gazety Wyborczej".
Czytaj także - Giziński: Gra najwyższego ryzyka
Dla niemieckich czy holenderskich czytelników szok i współczucie musi być spore, bo ten "nowy kraj" nacjonalistów i homofobów przeciwstawiany jest Polsce sprzed miesiąca - kipiącej praworządnością i wolnością. Kiedy już znajomy z Teksasu, co strzelbę wozi umocowaną w swoim pick-upie, napisał, że martwi się o mnie, jak sobie teraz daję radę w tym policyjnym państwie, sam zacząłem zachodzić w głowę, jak w tak krótkim czasie przeszliśmy tak długą drogę.
Przypisywanie diabolicznych cech nowemu rządowi napędzanemu "oślepieniem, upojeniem i lękiem" - jak pisze korespondent "Die Welt" - poniekąd można wytłumaczyć chorobą nękającą media na całym świecie. A jest nią brak pieniędzy. Dziennikarze, z braku czasu i środków, idą na skróty. Łapią za telefon i obdzwaniają dyżurnych politologów, albo nawet lepiej - jednego redaktora, który jeszcze nie ochłonął po przeżyciach pisania własnego tekstu do "Newsweeka" czy "Gazety Wyborczej". Skoro nawet szacowny "Financial Times", w korespondencji opisującej krajobraz po październikowych wyborach, sięga po opinie zaledwie dwóch politologów i obydwu obnoszących się ze swoimi sympatiami do PO, to co się dziwić lewicowej prasie. Brytyjski dziennik "The Guardian" pomawiając Antoniego Macierewicza o antysemityzm, najwyraźniej oparł tekst o twitterowe przekazy, bez sięgania po oryginał wypowiedzi, nie mówiąc już o innych źródłach i opiniach, które pomogłyby zweryfikować poglądy nowego ministra obrony. Ten sam dziennik, bez wnikania
w szczegóły, zadekretował koniec wolności słowa w Polsce, bo wicepremier Piotr Gliński nakazał zdjąć sztukę teatralną noblistki. Sztukę, której ani nie zdjął ani nie miał zamiaru cenzurować.
Przeczytaj również: Nasze ślepe i głuche służby. Nie mamy źródeł na Bliskim i Środkowym Wschodzie
Niech będzie, że to nędzna kondycja gazet zawiniła i dziennikarz nie miał możliwości wykonać więcej niż jednego telefonu do przyjaciela z Warszawy. Ale co z korespondentami, którzy tu żyją na stałe? Chcąc nie chcąc, chodzą po ulicach, spotykają zwykłych ludzi i pewnie wpadają od czasu do czasu na teksty spoza mainstreamowego obiegu. Ale kiedy piszą o rewolucyjnej zmianie, jaka zaszła w Polsce, mętnie tłumaczą to jakimś bliżej niezrozumiałym zmęczeniem Polaków rządami tej samej koalicji i oszustwem Kaczyńskiego. Narodowiec pozujący na polityka centrum. Ani słowa o taśmach, spowolnieniu gospodarczym, arogancji władzy.
Korespondent dziennika "Wall Street Journal", pisząc o ostatnim kryzysie wokół Trybunału Konstytucyjnego, już w pierwszym akapicie stwierdza, że prawicowy rząd zastąpi sędziów własnymi, tylko po to, żeby usunąć przeszkody na drodze do głębokich zmian systemowych, jakie PiS planuje przeprowadzić w Polsce. A jakich zmian? W stronę rządów nacjonalistycznych oczywiście.
Możemy się zżymać, śmiać, zwalać wszystko na karb lewicowych uprzedzeń, czy słabej kondycji mediów, ale wizerunek to też broń, a zły wizerunek to superbroń. Argument, który można odpalić przy okazji negocjacji na szczycie klimatycznym, czy uchodźczym. Przy okazji rozmów o NordStrom 2, TTIP, rynku usług, płac polskich kierowców ciężarówek. Co zresztą zachodni dziennikarze już podnoszą. "Le Monde", pisząc o groźnych przemianach zachodzących w Polsce, dodaje, że można jeszcze położyć kres, nie jest za późno. Jak? Dziennik Die Zeit dodaje, że niemiecki rząd powinien łączyć politykę finansową z polityką migracyjną: "Trzeba wreszcie Warszawę zmusić do przyjmowania uchodźców".
Niechęci i podejrzliwości lewicowych dziennikarzy, przekonanych, że każda konserwatywna zmiana musi prowadzić do faszyzmu i nacjonalizmu, PiS nie przeskoczy. Warto jednak brać przykład z komunikacji premiera Camerona z mediami. Starannemu przygotowywaniu mediów do planowanych reform. Niepewność i brak planu działań otwiera szerokie pole do spekulacji. To, co zwykło nazywać się mapą drogową, powinno towarzyszyć każdemu audytowi, w każdym ministerstwie. Co zastaliśmy i gdzie idziemy. Jasne cele i jasna wizja. To prosta formuła sukcesu Dawida Camerona. Nie wystarczy mieć pomysł, trzeba umieć go komunikować. PiS sporo nauczył się po doświadczeniach swoich dwuletnich rządów, ale lekcji z zagranicznymi mediami jeszcze nie odrobił.
Tomasz Wróblewski dla Wirtualnej Polski
Przeczytaj też: Polska marka kosmiczna?