Tomasz Wróblewski: Brexit to dopiero początek
Europa może dostać jeszcze jedną szansę. Brytyjczycy w ostatniej chwili zdają się zmieniać zdanie. Bardziej pod wpływem politycznego mordu niż argumentów przedstawianych w kampanii, ale wyrok może być odroczony. Pytanie tylko, czy eurokraci cokolwiek z tego wszystkiego zrozumieli? Czy w piątek przystąpią od nowa do realizowania swoich fantazji o superpaństwie i narodzie europejskim zrodzonym z seksualnej dywersyfikacji? Sądząc po przedreferendalnej kampanii czarnowidztwa i manipulowanych symulacji ekonomicznych, to jak dotąd niewiele zrozumieli. Ani przyczyn brytyjskiej secesji, ani tego, co może Europę uratować przed autentyczną katastrofą - pisze Tomasz Wróblewski, redaktor naczelny "Wprost", dla Wirtualnej Polski.
Czytaj także: Michał Sutowski - W tej sprawie jedziemy z PiS-em na jednym wózku
Przez ostatni miesiąc eurokraci robili to, co robią najlepiej - straszyli, straszyli i jeszcze raz straszyli, a kiedy to nie pomogło, to troszczyli się o nadchodzący koniec świata. Jak to poetycko ujął prezydent wszystkich prezydentów Donald Tusk, "Brexit może być początkiem destrukcji, nie tylko UE, ale całej zachodniej cywilizacji". Na jego obronę trzeba przyznać, że zbyt wielu pozytywnych prognoz i zachęt do pozostania w Unii nie miał. Wybrzmiała tu za to inna charakterystyczna dla eurokratów nuta. Przekonanie, że tylko obecna formuła oświeconej dyktatury urzędników, gwarantuje przetrwanie cywilizacji. Jakakolwiek próba autentycznych reform, odrodzenia Unii demokratycznych państw narodowych, ich zdaniem oznacza upadek Zachodu i powrót do komuno-faszyzmu.
Bruksela panikuje przed brytyjskim referendum
Jeżeli już mamy szukać historycznych odniesień, to postępujący rozpad Unii Europejskiej najbardziej przypomina schyłek imperium habsburskiego. Z parlamentem pozbawionym mandatu narodów, który reprezentuje i podzielonym na partie, które nie istnieją w prawdziwym życiu. Jako żywo przypomina przepastną habsburską biurokrację, która rośnie w miarę jak spada jej efektywności i tworzy prawa pod własne wyobrażenia świata. A na samym szczycie tej piramidy zasiadają komisarze, których jedyną racją istnienia jest istnienie. Gros ich energii idzie na obronę systemu przed wewnętrzną konkurencją i "demokratycznym populizmem", jak w Brukseli zwykło się nazywać referenda i spełnianie życzeń obywateli.
Z miesiąca na miesiąc coraz trudniejsza będzie ta obrona, coraz ciężej będzie lekceważyć opinie wyborców. Ostatnie badania Pew Research Center pokazują, że ponad 60 proc. Francuzów i blisko 70 proc. Greków ma negatywny stosunek do Unii Europejskiej. Niewiele lepiej wygląda to w Niemczech, Holandii czy Włoszech, gdzie połowa mieszkańców chce zmian. Nic dziwnego, że Bruksela panikuje przed brytyjskim referendum. Choć dziś każde głosowanie wywołuje u eurokratów dreszcze. Każde może oznaczać początek końca. To mogły być prezydenckie wybory w Austrii, które niewykluczone, że trzeba będzie powtórzyć z uwagi na skalę oszustw nadaktywnej lewicy. W najbliższą niedzielę drżeć będziemy przed wyborcami w Hiszpanii, którzy mogą wybrać anty-unijny parlament. Potem będą wybory we Francji, Niemczech - i tak kolejne dwa lata, jak minami, usłane są narodowymi wyborami. Nie oszukujmy się, że Brytyjczycy są jedyni. Bez fundamentalnych zmian, rozpad Unii, jaką znamy, jest nam pisany. Coś jak rozpad imperium habsburskiego po
powstaniu węgierskim. To tylko kwestia czasu.
Brak demokratycznej odpowiedzialności przed wyborcami, rządy ludzi wyłanianych z zamkniętego grona jednej formacji ideowo-towarzyskiej, spowodował to, co zawsze powoduje system pozorowanej demokracji. Oderwanie elit od realiów dnia codziennego i zalew propagandowej hipokryzji, mającej przykryć efekty ich szalonych pomysłów. Doskonale obserwowaliśmy to na przykładzie kryzysu imigracyjnego. Niekontrolowane wędrówki ludów muzułmańskich eurokraci uznali za dowód europejskiej solidarności i pięknej idei otwartej społeczności. Blisko 4 tysiące ludzi zginęło w morzu, tylko dlatego, że po omacku przedzierali się do Europy na wezwanie Merkel - jak już będziecie w pobliżu, to się wami zajmiemy. A kiedy rzecz się skomplikowała to winne okazały się niewydolne greckie służby ratunkowe, a po potem ksenofobiczne rządy Węgier i Polski.
Ci, którzy dotarli, dewastowali nie tylko dworce, parki, hotele i nawet szkoły, w których ich zakwaterowano, ale co gorsze, dewastowali styl życia lokalnych społeczności. Bezbronne bogate dzielnice Austrii, Niemiec, Włoch, Holandii, których mieszkańcy naiwnie sądzili, że poczucie bezpieczeństwa też jest ich prawem i europejską wartością. Brytyjczykom - patrzącym jak kolejne miasta zmagają się z agresywnym szariatem, a Calais, małe francuskie miasteczko u wrót Królestwa Brytyjskiego, przeobraża się w piekło na ziemi - nie wystarczą opowieści o wyższości europejskiej wspaniałomyślności nad narodowymi egoizmami. Im bardziej Merkel i Juncker wmawiali Europie poczucie winy za cierpiących uchodźców, tym szybciej rosły w siłę skrajne nacjonalistyczne i komunizujące ugrupowania we Francji, Austrii, Holandii, Niemczech Grecji, Danii i Hiszpanii. W odpowiedzi, Bruksela tradycyjnie znalazła sobie zastępczego wroga - prawicowy rząd w Polsce, który natychmiast urósł do rangi skrajnie nacjonalistycznego autorytaryzmu,
zagrażającego europejskiej demokracji. Polska okazała się szczególnie wygodna w eurokratycznej narracji. Przy okazji Brexitu oskarżono Jarosława Kaczyńskiego o spisek i próbę rozbioru Unii wespół zespól z Cameronem.
Ostatni raz, kiedy Wielka Brytania poszła na referendum, to rok 1975. Wspólnota jawiła się wtedy jako wielki przyszłościowy projekt znoszący wszystko to, co dzieli narody. Cła, granice, regulacje ograniczające prawo do przemieszczania się i pracy w dowolnym miejscu na kontynencie. Wydźwięk był oczywiście polityczny, ale z uwagi na historyczne doświadczenia gwarantowała poszanowanie dla różnic kulturowych, religii, tradycji i ograniczał się do wolności rynkowych. W miarę jak wspólnota ewaluowała, socjaldemokratyczna większość realizowała swój polityczny koncept socjalnego państwa marginalizującego narodową i chrześcijańską tradycję. Odpowiedzią na każdy gospodarczy problem miało być więcej podatków, więcej wydatków i jeszcze więcej centralizacji.
System głównym źródłem problemu
Można się spierać co do tego, czy to rządy winne są kryzysom, czy to kwestia koniunktury. Jeden kryzys można zrzucić na Amerykę, drugi na złe banki, trzeci na bezczelnych Irlandczyków, czwarty na leniwych Greków. Ale jeżeli od ośmiu lat kryzys przechodzi w kryzys, a cała strategia polega na szukania winnych, a nie naprawy systemu, to system staje się głównym źródłem problemu. Co zresztą brytyjscy konserwatyści zarzucają Brukseli na każdym kroku.
Ciekawe, że wszystkie katastrofalne symulacje ekonomiczne, przytaczane w ostatnich dniach, odnoszą się wyłącznie do hipotetycznego Brexitu. Unika się natomiast zestawień znacznie łatwiej policzalnych i znacznie więcej mówiących o przyszłości Unii. Jak choćby ponad 50-procentowe bezrobocie wśród hiszpańskiej, portugalskiej czy włoskiej młodzieży. Polityka katorżniczych wyrzeczeń, które Grecja doprowadziła do agonii i rozpadu tradycyjnej ekonomii w państwie. Permanentny stan deflacji przy ujemnych stopach procentowych. Rosnące koszty biurokracji, a nade wszystko inercja całego aparatu unijnego.
Na każdą sugestię decentralizacji i przekazania narodowym rządom więcej decyzji finansowych, Bruksela odpowiada koniecznością ściślejszej unii. Jak na ironię losu, niektóre z tych rozwiązań miałyby sens. Jak choćby Unia Bankowa czy Unia Finansowa, które pozwoliłyby na jedną spójną politykę makroekonomiczną. Miałyby sens, gdyby miały miejsce. Ale tego euroelity też nie potrafią przeprowadzić. Kiedy pojawiły się propozycje stworzenia Unii Bankowej czy Finansowej natychmiast okazało się, że tu też brakuje woli politycznej. Kilka państw, z Francją na czele, obawia się, że przejrzysty system obnaży tragiczny stan ich finansów i wymusi niepopularne reformy systemu socjalnego. To jak najprostsze zmiany mogą być niepopularne, widzieliśmy ostatnio na ulicach w Paryżu, gdzie próba przywrócenia 48-godzinnego tygodnia pracy sprowokowała atak lewackich bojówek. Zawsze wygodniej jest oskarżać o niegospodarność państwa południa - leniwych Greków i podstępnych włoskich "cwaniaków".
Jest życie poza Unią?
Ze wszystkich przedbrexitowych symulacji, żadna nie mówi o upadku gospodarczym Wielkiej Brytanii. Co najwyżej o wolniejszym wzroście, który i tak byłby lepszy od wzrostu w większości państw Unii. Wielka Brytania jest piątą największą gospodarką na świecie i nic nie zapowiada zmian w tym względzie. A już na pewno nie symulacje, według których jeżeli wszystko pójdzie źle, to w ciągu 15 lat gospodarka wzrośnie o 25 proc., a jeżeli dobrze, to o 30 proc. Czy te 5 proc. różnicy to jest faktycznie objaw końca cywilizacji?
Prawdą jest, że w krótkim czasie mogłoby ucierpieć londyńskie Citi, sporo na wartości stracić może brytyjski funt, ale to w rzeczywistości wzmocni tylko eksport brytyjskich towarów. Doświadczenia Szwajcarii czy Norwegii pokazują, że jest życie poza Unią i to całkiem niezłe. A porównując koszt pozostawania na wolnym rynku - dopłaty, jakie Norwegia przekazuje co roku do wspólnej kasy, z tym co płaci Wielka Brytania - to widzimy, że pozostawanie poza Unią jest dwukrotnie tańsze.
Kolejny argument, podnoszony w debacie przedreferendalnej, dotyczył obrony przed zagrożeniem ze strony Rosji. To prawda, że zjednoczona Europa jest potencjalnie silniejsza, ale w praktyce jest to zjednoczona niemoc. Niemoc wobec Serbii, a ostatnio wobec tratw i pontonów z uchodźcami. Bruksela musiała prosić NATO o pomoc, żeby broniło granic Unii przed cywilami. A skoro już o jedności i bezpieczeństwie mowa, to warto przypomnieć, że największą przeszkodą przy rozmieszczeniu natowskich wojsk w Polsce, nie była Rosja, tylko rząd w Berlinie, który bał się drażnić Rosję. Ale co tu daleko szukać, skoro niemiecki minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier krytkuje wspólne manewry wojsk NATO w Europie Środkowej i nazywa je pomachiwaniem szabelką.
Sondaże mogą się oczywiście mylić, choć głosy niezdecydowanych pójdą pewnie na konto zwolenników pozostania w Unii. Osoby podejmujące decyzję w ostatniej chwili głosują zwykle na status quo i wzmocnią obecny trend. Ale gospodarkę, w przeciwieństwie do polityki, znacznie trudniej jest oszukać. Inwestorzy muszą założyć, że obecny ekstensywny polityczno-gospodarczy model Unii pozostanie z nami na długie lata, a z nim pozostaną eurosceptyczne nastroje w Europie. Gorzej, z każdymi kolejnymi wyborami eurosceptycyzm będzie rósł w siłę. Na dłuższą metę może się to okazać gorsze niż sam Brexit.
Im większa okaże się w referendum porażka zwolenników wyjścia z Unii, tym większy będzie samozachwyt eurokratów i tym mniej bodźców do reform. A to oznacza jeszcze boleśniejszy jej rozpad w niedalekiej przyszłości. Nam pozostaje tylko mieć nadzieję, że zwolennicy pozostania w Unii wygrają, ale naprawdę minimalną większością. To osłabi socjaldemokratyczny konsensus w Brukseli i wzmocni zwolenników odbudowy Unii państw narodowych.
Tomasz Wróblewski dla Wirtualnej Polski