Tomasz Turowski dla WP.PL o katastrofie w Smoleńsku: Putin po prostu się wzruszył
W momencie, kiedy doszło do spotkania między premierem Tuskiem i Putinem byłem w pobliżu i obserwowałem ich. Byłem zbyt daleko na to, by usłyszeć, co mówią do siebie, ale na tyle blisko, żeby zobaczyć, że Putin po prostu się wzruszył. To był autentycznie ludzki odruch, niezbyt częsty u polityków. Praktycznie objął premiera Tuska w chwili, gdy tamten prawie upadł - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Tomasz Turowski, dyplomata, który 10 kwietnia 2010 roku miał witać prezydenta Lecha Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku.
WP: Ewa Koszowska: Minęły cztery lata od katastrofy w Smoleńsku. Jak pan z perspektywy czasu patrzy na te wydarzenia?
Tomasz Turowski: Zawsze czas jest tym czynnikiem łagodzącym ból, aczkolwiek nie łagodzącym pamięci. To była ogromna tragedia i dla mnie był to osobisty, głęboki wstrząs. Na pokładzie tego samolotu byli moi przyjaciele i koledzy: minister w kancelarii prezydenta do spraw kontaktów zagranicznych Mariusz Handzlik, który był moim przyjacielem czy moi dobrzy znajomi minister Andrzej Przewoźnik i szef protokołu w ministerstwie spraw zagranicznychspraw zagranicznych pan Mariusz Kazana. Do dzisiaj przechowuję jako swego rodzaju relikwię jego ostatni SMS do mnie z jednym słowem: "startujemy". Tyle jeśli chodzi o wspomnienia. Bo nie mnie się przecież równać z tymi, którzy stracili tam osoby najbliższe.
WP:
Wokół katastrofy krąży wiele mitów. To był zamach czy nieszczęśliwy wypadek?
- Jest jedna rzecz, która może niektórych urazić, ale muszę to powiedzieć. Ten samolot, w tych warunkach pogodowych, jakie wtedy były, nie powinien się po prostu znaleźć nad tym lotniskiem.
WP:
Kto odpowiada za to, że się tam znalazł?
- To są na ogół decyzje kierownictwa lotów. Nie znam procedur, jakie były w 36. specpułku lotnictwa. Wiem za to, że na statku powietrznym, tak samo jak na statku morskim, tym, który podejmuje decyzje i odpowiada za bezpieczeństwo pasażerów, bez względu na to kim są, jest kapitan statku.
WP:
Zamach pan wyklucza?
- Widzę to jako bardzo niewielką, wątpliwą możliwość.
WP:
Dlaczego?
- Powiedzmy sobie, teoretycznie, że taka idea u kogoś się rodzi. Najgłupszym pomysłem zamachowca byłoby to, żeby ta katastrofa zrealizowała się na jego terytorium. To są zdroworozsądkowe wnioski. Jeśli już tak fantastycznie - według niektórych - Putin chciałby zorganizować zamach, to doszłoby do niego na odcinku lotu miedzy Warszawą a granicą powietrzną naszego kraju.
WP: Prokuratura ostatecznie grzebie teorię wybuchu w Smoleńsku, PiS dokładnie odwrotnie. Czy to nie czas, żeby zakończyć wojnę smoleńską?
- Wokół tej sprawy będą ciągle pytania, niedomówienia, będą się tworzyły nowe mity. To nie pierwsza tego typu sprawa na świecie. Możemy ją porównać z zamachem na Johna F. Kennedy'ego. Pomimo tego, że minęło tyle lat i istnieją dogłębne analizy wskazujące na to, że nie było żadnego spisku, wydarzenie to wciąż budzi wiele kontrowersji.
WP: Prezes PiS Jarosław Kaczyński mówi o potrzebie przyjęcia specjalnej specustawy dotyczącej wyjaśnienia katastrofy. Według niego miałaby ona doprowadzić do "zdecydowanego, intensywnego śledztwa" w sprawie tragedii w Smoleńsku.
- To byłby najwyższy wyraz braku zaufania do organów państwa. Jeśli uznajemy Polskę za nasz kraj i nasze państwo za praworządne, to wierzymy również, że wykonuje swoje funkcje tak, jak powinno. Natomiast, jeśli ktoś stworzy specustawę, to znaczy, że neguje praworządność i fakt, że Polska jest państwem prawa.
WP: Antoni Macierewicz już prawie cztery lata "walczy o prawdę". Kiedy mu się to znudzi?
- Pytała mnie pani, do kogo mam pretensje. Pamiętam, że po katastrofie ekipa z ambasady, bardzo "szczupła" zresztą - bo mimo zaangażowania wszystkich środków, jakie mogliśmy włączyć, wciąż było nas zbyt mało - pracowała zaraz po "zamachu", tworząc między innymi centrum kryzysowe w administracji smoleńskiej. Korygowaliśmy listy, było rozpoznawanie ciał przez osoby z pionu konsularnego ambasady. Była nas garstka, brakowało rąk do pracy. W międzyczasie do Katynia przyjechała pociągiem cała grupa posłów PiS z Antonim Macierewiczem. Pomimo tego, że wiedzieli już, że do katastrofy doszło, nikt się nie zjawił, żeby nas wspomóc. Posłowie z paszportami dyplomatycznymi byliby nieocenioną pomocą dla nas. Nikt się nie pojawił, żeby zobaczyć miejsce tragedii, gdzie zginął prezydent Polski. Wsiedli w pociąg i wrócili do Warszawy.
WP:
Jarosław Kaczyński jest psychicznie uzależniony od Antoniego Macierewicza?
- Czasami ludzie są zależni od mitów, które tworzą. One zaczynają kreować ich świadomość i zaczynają być silniejsze od rzeczywistości. Ja sam się przekonałem, jaka jest siła mitu, gdy wyszła kwestia "trzech osób, które przeżyły". Tuż po katastrofie, gdy wychodziłem z terenu już oznaczonego taśmami spotkałem pracownika FSO (odpowiednik polskiego BOR-u). Zadałem mu pytanie: Co się dzieje? Odpowiedział, że trzy osoby dawały "żyzniennyje refleksy" (odruchy bezwarunkowe, które mogą być drgawkami agonalnymi). Powtórzyłem tę wersje naczelnikowi wydziału rosyjskiego naszego MSZ Dariuszowi Górczyńskiemu, który był wtedy na lotnisku. Nikomu poza nim o tym nie mówiłem. Potem w świat poszła informacja, że trzy osoby przeżyły. Kiedy wracałem do centrum kryzysowego, obok mnie przeszedł polski dziennikarz i powiedział, że słyszał, że 3 trzy osoby przeżyły i Turowski pojechał z nimi do szpitala. Powiedziałem mu wtedy, że Turowski to ja. Tak się tworzą mity. Takie mity tworzyły się wokół mojej osoby. Są sprawy, które po
katastrofie dotknęły mnie osobiście.
WP:
Ma pan do kogoś pretensje? O co?
- Boli mnie kwestia rozsiewania mitów wobec mojej osoby, związanych z tą katastrofą. Przede wszystkim mówi się, że zostałem niejako z dnia na dzień wysłany do Moskwy. 14 lutego 2010 roku zapadła decyzja o tym, że wracam do pracy, a dzień później już byłem w Moskwie. Pośpiech może oczywiście sugerować u kogoś, kto nie zna realnego rozwoju spraw, jakieś dziwne, podejrzane działania z mojej strony. A ja zostałem po porostu poproszony o powrót do służby dyplomatycznej. Wiele lat zajmowałem się kwestiami wschodnimi. W 2007 roku odszedłem za porozumieniem stron, na moją prośbę, z MSZ z pracy w randze ambasadora tytularnego, którą to rangę przyznała mi minister Anna Fotyga. Zrezygnowałem ze względów ekonomicznych. Musiałem utrzymywać rodzinę, a komercyjne instytucje zapewniały mi lepsze warunki finansowe.
WP:
Ale pan wrócił. Dlaczego?
- Kiedy wyszła sugestia, żeby znowu zająć się sprawami wschodnimi ze strony MSZ, to się na to zgodziłem. Szkolenia do wyjazdu do Moskwy do pracy na stanowisko ds. politycznych zacząłem 13 lipca 2009. Jest to udokumentowane. Wtedy nie było nawet mowy o wizytach w Smoleńsku w określonych terminach w 2010 roku, a już na pewno nie o dwóch wizytach. To jest jeden mit. Drugi, to taki, że byłem głównym organizatorem. Otóż, nigdy nie byłem głównym organizatorem, bo rola kierownika wydziału politycznego ambasady jest mniej więcej taka, jak listonosza. Dostajemy polecenia z MSZ w Warszawie co do organizacji wizyty. Przekazujemy je do MSZ Rosji, a strona rosyjska w zależności od kwestii, które są w tych pytaniach zawarte, zleca zadania poszczególnym resortom, które się tym zajmują, np: FSO (Federalnej Służbie Ochrony), zarządowi lotnisk itd. Natomiast w zakresie obowiązków moich, które 30 marca podpisał ambasador RP w Rosji Jerzy Bahr, kwestia organizacji wizyt figuruje jako podpunkt 5 punktu drugiego.
Zadaniem podstawowym kierownika wydziału politycznego jest utrzymywania relacji politycznych , rozwijanie kontaktów z przedstawicielami wszystkich klas politycznych, nawiązywanie kontaktów i rozszerzanie ich w korpusie dyplomatycznym. Wykonuje prace analityczne i nadzoruje je jeśli chodzi o politykę wewnętrzną Federacji Rosyjskiej. Podobnie w dziedzinie rosyjskiej polityki zagranicznej. Dopiero gdzieś tam dalej są te kwestie organizacyjno-merytoryczne, protokolarne placówki. I to był zakres obowiązków, który na mnie spoczywał i który starałem się jak najlepiej wykonać.
WP:
Ambasador Bahr wiedział o pana przeszłości?
- Nic o tym nie wiedział. Ambasador Jerzy Bahr to człowiek o wysokiej kulturze.
WP: Przytłaczająca większość Polaków - i jest ich coraz więcej - uważa katastrofę smoleńską za zwykły wypadek lotniczy. Ale rośnie też grupa wierzących w zamach. W zamach lub spisek wierzy 23 proc., przed rokiem - 17 proc.
- To są fluktuacje opinii publicznej, które zależą też od rozwoju sytuacji politycznej, nie tylko wewnętrznej, ale i zewnętrznej. W tej chwili sytuacja wokół Ukrainy i reakcje propagandowe obu stron pobudzają tego typu myślenie. Tak ja to rozumiem.
WP:
Rosjanie oddadzą nam wrak?
- Przypuszczam, że oddadzą w momencie, kiedy - jak mówią - zakończą śledztwo. Ale ja realnie bym powiedział, że wrak odzyskamy, kiedy uznają to za istotne ze względu na wewnętrzną sytuację polityczną w Polsce. Rosja ma niewątpliwie swoje imperialne interesy i działa w ten sposób, że wykonuje pewne ruchy w momentach, kiedy - krótko mówiąc - to jej się opłaca.
WP: Jak pan odczytuje słynne zdjęcie z uśmiechniętym od ucha do ucha premierem Donaldem Tuskiem na wprost Władimira Putina?
- W momencie, kiedy doszło do spotkania między premierem Tuskiem i Putinem byłem w pobliżu i obserwowałem ich. Byłem zbyt daleko na to, by usłyszeć, co mówią do siebie, ale na tyle blisko, żeby zobaczyć, że Putin po prostu się wzruszył. To był autentycznie ludzki odruch, niezbyt częsty u polityków. Praktycznie objął premiera Tuska w chwili, gdy tamten prawie upadł. Ludzie w takich ekstremalnych sytuacjach, a taka była ta sytuacja, różnie reagują. Każdy psycholog powie, że te reakcje są często nieadekwatne do sytuacji. Człowiek się uśmiecha wtedy, kiedy nie powinien tego robić. Tutaj można snuć szereg teorii i każda z nich będzie równie dobra.
WP:
Co pan będzie robił 10 kwietnia?
- To będzie czas, gdy będę wspominał moment katastrofy. Ale nie będę go wspominał w tłumie, bo to jest ekshibicjonizm bólu. Wtedy zaczyna się człowiek pytać, na ile ten ból jest prawdziwy. Taki pokaz jest dobry na zgromadzeniach politycznych, gdy ból przeradza się w broń polityczną. A tak nie powinno być.
Tomasz Turowski przez szesnaście lat był "nielegałem" wywiadu PRL-u. Dziesięć z tych szesnastu lat spędził za granicą jako kleryk w zakonie jezuitów. Przeszedł przez Rzym i Watykan, stykając się z papieżem Janem Pawłem II i przekazując do centrali informacje na jego temat. Na początku lat 90. przeszedł pozytywnie weryfikację i jako polski dyplomata miał witać prezydenta Lecha Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku. W październiku 2013 nakładem wydawnictwa Agora ukazała się książka wywiad-rzeka z Tomaszem Turowskim "Kret w Watykanie. Prawda Turowskiego" autorstwa Wojciecha Czuchnowskiego i Agnieszki Kublik.