Tomasz Janik: Przełomowa decyzja Dudy. Nowe otwarcie i konsekwencje ciągnące się latami
Niespodziewana decyzja prezydenta Andrzeja Dudy to nowe otwarcie w batalii o to, czy Polska pozostanie demokratycznym państwem prawa, czy zamieni się w niedemokratyczne państwo bezprawia. I chociaż najbardziej pożądanym i rozsądnym rozwiązaniem było zawetowanie wszystkich trzech ustaw, to nawet odmowa podpisania dwóch z nich spowoduje, że dekompozycja demokracji w Polsce nie przebiegnie tak łatwo. Prezydent wykazał się odwagą i za to mu chwała.
24.07.2017 | aktual.: 25.07.2017 07:43
Andrzej Duda swoją przełomową decyzją odzyskał podmiotowość na polskiej scenie politycznej. Skutki jego decyzji wykroczą dalece poza kwestię ustaw dotyczących sądownictwa i mogą ciągnąć się latami. Tak twarde postawienie się swojemu obozowi politycznemu nie tylko wpłynie na ostateczny kształt ustroju polskich sądów (a w konsekwencji demokracji), ale być może także na kształt polskiej sceny politycznej w ogóle.
Patologie sądowe, które niewątpliwie w polskich sądach miały, mają i będą miały miejsce (jak w każdej działalności człowieka będącego istotą omylną), nie są niczym dobrym i należy je diagnozować i likwidować. Nie temu jednak służyły proponowane przez Prawo i Sprawiedliwość zmiany. Ich efektem byłoby wręcz usankcjonowanie istniejących już w sądach nieprawidłowości, ale przede wszystkim powstanie nowych, nieporównywalnie bardziej niebezpiecznych.
*Zobacz także: Prezydent vs premier. Dwa orędzia w tym samym czasie *
We wczorajszym orędziu premier Beata Szydło stwierdziła, że "każdy z nas ma w swoim najbliższym otoczeniu kogoś, kto został skrzywdzony przez wymiar sprawiedliwości". Nie wiem, czy są badania, które potwierdzałyby tę tezę, ale ja akurat nie mam. Nie bagatelizując ludzkich tragedii, które nieraz faktycznie dzieją się w sądach, warto zauważyć, że z natury rzeczy obie strony sporu nie mogą wyjść z tego miejsca usatysfakcjonowane (dlatego popularny dowcip mówi o 50% osób niezadowolonych z wyroków sądów). Aby mniej osób czuło się potraktowanych niesprawiedliwie i potrafiło zrozumieć, dlaczego sąd nie podzielił ich racji, potrzebne są jednak zupełnie inne narzędzia niż proponowane przez rząd, głównie edukacja prawna i korzystanie z profesjonalnej pomocy prawnej.
Gdy Beata Szydło mówi, że "chcemy państwa prawa a nie prawników", można się z tym zgodzić. Problem w tym, że budowa takiego państwa nie może udać się bez zaangażowania do tego celu właśnie znawców prawa i trudno ganić prezydenta za to, że rozważając kwestię podpisania ustaw konsultował się ze specjalistami w tej dziedzinie. Nie sposób też z wielu, nawet trudnych i bolesnych, perypetii sądowych "zwykłych Polaków" stworzyć jakiegokolwiek spójnego projektu systemowej reformy sądownictwa. Do tego celu może natomiast posłużyć, proponowany przez różne środowiska, okrągły stół dla zmian w wymiarze sprawiedliwości, który ma szansę zostać prawdziwym, wielkim forum wymiany poglądów na temat niedomagań polskich sądów. Również projekty ustaw reformujących sądownictwo, których złożenie zapowiedział podczas swojego, konkurencyjnego orędzia, Andrzej Duda, mogą zawierać interesujące pomysły.
Dlaczego te ustawy i dyskusja na ich temat była, jest i będzie (bo z pewnością dzisiaj się nie skończyła) tak ważna? Bo ani rząd, ani parlament nie ma prawa (choć przy aktualnie rządzących niczego tak do końca nie wiadomo) do robienia rzeczy takich jak: odebranie komuś dziecka, wtrącenie do więzienia czy zlikwidowanie firmy. Tymczasem taką właśnie władzę posiadają sądy. W indywidualnej sprawie to one decydują o najistotniejszych dla każdego człowieka wartościach: rodzinie czy wolności, również o majątku. Na stwierdzenie, że "mnie to nie dotyczy", warto odpowiedzieć: nie dotyczy, dopóki nie wjedziesz w rządową kolumnę samochodów.
To, co od wielu dniu dzieje się na ulicach polskich miast, to żadna obrona ubeków, esbeków czy kogo tam jeszcze, a walka o państwo prawa i o to, aby w tych kluczowych dla życia człowieka kwestiach wypowiadał się sędzia, który nikogo się nie boi i orzeka w sposób wolny od wszelkich nacisków - zgodnie z prawem i własnym sumieniem. I choć na manifestacjach sprzeciw wobec ustaw sądowych niepotrzebnie mieszany jest z pretensjami do PiS o wiele innych rzeczy, jak reforma edukacji, armii czy nawet śmierć koni w stadninie w Janowie, to zasadniczym ich elementem jest prosty brak zgody na łamanie prawa.
Pakiet ustaw forsowanych przez władzę w najmniejszym nawet stopniu nie był panaceum na bolączki polskiego sądownictwa. Jeśli już nadać im jakąś kwalifikację, to należałoby je raczej potraktować jako intelektualną prowokację, która mogłaby co najwyżej służyć studentom prawa do ćwiczeń typu: "znajdź minimum 5 niekonstytucyjnych przepisów w przedstawionych materiałach".
Wmawianie ludziom, że w sądach panuje postkomunizm w sytuacji, gdy średnia wieku sędziów to 38 lat (zatem w chwili upadku PRL statystyczny sędzia miał 10 lat), wygląda jak kiepski żart. To samo dotyczy rzekomej korupcji w sądownictwie – z przedstawionych niedawno przez rzecznika dyscyplinarnego sędziów sądów powszechnych informacji wynika, że w okresie od 1 października 2001 r. do października 2016 r. za winnych popełnienia przestępstw korupcyjnych w związku pełnieniem funkcji sędziego uznano 5 osób (sic!), przy czym obecnie w Polsce liczba sędziów sądów powszechnych wynosi niemal 10 tysięcy osób, a przedstawione dane dotyczą również tych sędziów, którzy zaprzestali służby w ostatnich piętnastu latach (na ich miejsce powoływano nowych sędziów), co daje łącznie około 15 tysięcy osób.
Nie inaczej jest z innymi pomysłami zawartymi w ustawach, jak "wygaszenie" wszystkich sędziów SN poprzez przeniesienie ich w stan spoczynku czy skrócenie kadencji Pierwszej Prezes Sądu Najwyższego wbrew jasnemu przepisowi Konstytucji mówiącemu, że kadencja ta trwa 6 lat.
Na szczególną uwagę zasługiwała mająca powstać w SN Izba Dyscyplinarna, mająca być w istocie batem na sędziów, którzy w swoim orzekaniu nie będą uznawać legalności wyroków obecnego Trybunału Konstytucyjnego zdominowanego przez nominatów PiS i będą stosować tzw. rozproszoną kontrolę konstytucyjności (stwierdzając we własnym zakresie na potrzeby indywidualnych spraw czy dany przepis jest konstytucyjny). Cała ta operacja miała prowadzić do wzbudzenia w sędziach strachu i dążyć do wytworzenia sytuacji, w której mieli oni sami domyślać się (nawet bez faktycznych sugestii) jaki wyrok będzie korzystny dla władzy.
Wisienką na torcie legislacyjnego bezprawia była wykryta w piątek sprzeczność w ustawie o Sądzie Najwyższym, która w jednym przepisie stanowi, że kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa tego Sądu ma być trzech, podczas gdy w innym mówi już o pięciu. Przy wskazanych wyżej nieprawidłowościach również i ten mankament ustawy udawało się rządzącym, w drodze twórczej interpretacji przepisów, jakoś wyjaśniać suwerenowi, przekonując, że trzy to tak naprawdę pięć (i na odwrót).
Procedura wyboru kogokolwiek nie ma i tak, w kontekście całości, żadnego znaczenia, bowiem ustawy te miały jeden, nieukrywany zresztą specjalnie przez rządzących, cel, mianowicie "zaoranie" polskiego sądownictwa. Jak wiadomo, orka ma na celu "odwrócenie i pokruszenie" uprawianej warstwy roli. Wejście w życie nowego prawa istotnie spowodowałoby odwrócenie filozofii systemu sądownictwa, tak że "kruszenie" czegokolwiek nie byłoby już nawet potrzebne.
Żeby nie narazić się na zarzut jedynie negowania wszystkiego, bez proponowania konstruktywnych rozwiązań, uprzejmie wskazuję: omawiane ustawy w żaden sposób nie przyspieszyłby procesów sądowych ani nie poprawiłyby jakości orzekania. Do tego koniecznym jest: dokonanie zmian zupełnie innych ustaw (opisujących procedurę na podstawie której sąd prowadzi postępowanie), odciążenie sądów poprzez "wyprowadzenie" z nich pewnych kategorii spraw (co zresztą PiS podobno też planuje) oraz radykalne dofinansowanie sądownictwa (zwiększenie ilości etatów sędziów, referendarzy, asystentów i sekretarzy oraz zakup większej ilości komputerów, sprzętu biurowego itd.).
Na piątkowej manifestacji przed Sądem Okręgowym w Gdańsku szef gdańskich notariuszy słusznie zauważył, że każdy notariusz najpierw czyta i analizuje to, co podpisuje. Bez wątpienia prezydent jako prawnik zrozumiał przedłożone mu ustawy i wie, jak bardzo są ważne. Pomogły w tym pewnie także rozliczne, kierowane do niego apele o weto (lista organizacji prawniczych i innych podmiotów, które wyraziły swoje zaniepokojenie naprawdę robi wrażenie - od Departamentu Stanu USA, przez Helsińską Fundację Praw Człowieka, aż po American Bar Association - Amerykańskie Stowarzyszenie Prawników, będące największą tego typu organizacją na świecie). Również polska adwokatura, jako samorząd zawodowy powołany do współdziałania w ochronie praw i wolności obywatelskich, stanęła na wysokości zadania i także zaapelowała do strażnika Konstytucji o sprzeciw wobec nowych praw.
Na jednej z kolumn gmachu Sądu Najwyższego znajduje się łacińska paremia: "Qui non facit quod facere debet, videtur facere adversarus ea, quia non facit", czyli: "Jeżeli ktoś nie czyni tego, co czynić powinien, uważa się, że czyni przeciwnie, ponieważ nie czyni". Sądząc po skali protestów, dziesiątki (czy właściwie już setki) tysięcy osób doskonale wiedziały i wiedzą nadal, co powinny czynić i właśnie to robią. Jak widać, skutecznie.
Tomasz Janik dla WP Opinie