PolskaTo nie jest kraj dla młodych ludzi

To nie jest kraj dla młodych ludzi

Czy syn generała może zostać marszałkiem? Nie, bo marszałek też ma syna. Stary dowcip z czasów realnego socjalizmu doskonale opisuje także perspektywy młodego pokolenia III RP.

To nie jest kraj dla młodych ludzi
Źródło zdjęć: © Thinkstockphotos

19.09.2011 | aktual.: 20.09.2011 10:08

Pod względem liczby zawodów z ograniczonym dostępem Polska bije na głowę wszystkie kraje europejskie. Autorzy ogłoszonego właśnie raportu Fundacji Republikańskiej naliczyli ich, posługując się metodologią unijną, aż 380. W Szwecji jest ich tylko 91, w najbardziej z krajów zachodnioeuropejskich reglamentującej dostęp do kariery Wielkiej Brytanii –218. Ale gdyby premier poważnie potraktował obietnicę „drugiej Irlandii”, liczbę zamkniętych zawodów należałoby zmniejszyć ponadtrzykrotnie, bo na Zielonej Wyspie jest takich 122, i taka też mniej więcej jest średnia europejska.

Wśród profesji, do których młody Polak nie może wejść bez zgody odpowiednich urzędów lub samorządu zawodowego, są oczywiście i takie, które w imię interesu społecznego licencjonuje się na całym świecie, na przykład prywatny detektyw. Ale w zdecydowanej większości zamknięte zostały u nas po prostu zawody lukratywne, gwarantujące dobre zarobki i względny brak konkurencji.

O problemie już zdarzało się słyszeć, zwłaszcza w kontekście zawodów prawniczych. Próby ich otwierania, podjęte za rządów PiS, to temat na całą epopeję. Niestety, bez optymistycznego finału. Wprawdzie zlikwidowa-no egzaminy prowadzone przez korporację, gdzie dochodziło do szczególnie bezczelnego „uwalania” niespokrewnionych kandydatów (do legendy przeszedł przypadek kandydata na adwokata, który odpowiedział idealnie na wszystkie podchwytliwe i trudne pytania zawodowe, ale oblany został pytaniem o wędkarstwo, bo, jak wytłumaczył przewodniczący komisji, „człowiek musi też mieć jakieś zainteresowania”). Zastąpiono je egzaminem państwowym. Ale korporacje prawnicze nadal skutecznie bronią się przed dopuszczeniem do lukratywnych zawodów młodych, wykorzystując procedury uniemożliwiające na przykład zakładanie nowych kancelarii.

Młodym prawnikom, jeśli nie mogą liczyć na powiązania rodzinne bądź w inny sposób zdobytego patrona, pozostaje rola wiecznych czeladników, którzy za marne pieniądze wykonują większość pracy dla „patrona” i muszą bardzo uważać, by nie narazić się na jego gniew. Przypomina to sposób funkcjonowania średniowiecznych cechów, a jeszcze bardziej wojskową „falę”, gdzie „kot” nie ma żadnych praw i może tylko marzyć, że jeśli cierpliwie będzie znosił swój los, sam kiedyś zostanie „dziadkiem”.

Wierzchołek góry lodowej

Zawody prawnicze, o istnieniu których od czasu do czasu przypominają sobie media, to jednak wierzchołek góry lodowej. Podobny system blokowania aspiracji i awansu istnieje praktycznie wszędzie tam, gdzie na najlepszych czekają pieniądze i wysoki prestiż. Podobną jak w przypadku prawników drogę przez mękę przechodzić muszą młodzi lekarze, nauczyciele, pracownicy naukowi, ale także handlowcy, rzemieślnicy, aktuariusze, księgowi. Wszędzie tam warunkiem rozwoju jest łaskawa zgoda starszych na przepuszczenie o szczebel wyżej konkurentów, których ze zrozumiałych względów wcale sobie oni nie życzą. W oczywisty sposób prowadzi to do faworyzowania własnych dzieci.

Ale i to jest odkrycie dokonane dopiero przez twórców raportu Fundacji Republikańskiej – podobny układ rozlał się także na zawody niekojarzone z prestiżem i pieniędzmi. Z dokonanego przez fundację pod tym kątem przeglądu resortowych i branżowych przepisów wynika jasno, że dobrem limitowanym stało się w III RP zatrudnienie jako takie, szczególnie w miejscach tradycyjnie kojarzonych z pewnością jutra.

Tak na przykład przez wiele lat traktowana była kolej. Dlatego kilkanaście zawodów kolejowych należy do najsurowiej reglamentowanych, nawet jeśli uzasadnianie tych regulacji koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa pasażerom jest równie wątpliwe jak w przypadku konduktora.

To zupełnie niezauważany problem polskiej kolei, a zarazem doskonały przykład, do czego prowadzi na dłuższą metę mechanizm limitowania dostępu do zawodu przez tych, którzy już w nim są – mówi Przemysław Wipler z Fundacji Republikańskiej. – Większość kolejowych specjalności zdobyć można dopiero po długim stażu, odbywanym pod kontrolą pracownika już posiadającego uprawnienia. Tylko że ci, którzy je mają, od lat bronią się przed takimi stażystami z całych sił, bo to dla nich żaden interes. Za kilka lat, gdy całe pokolenie przejdzie na emerytury, okaże się, że kolej nie ma nawet kierowników składów, nie mówiąc już o maszynistach, rozrządowych czy manewrowych. Wipler zwraca też uwagę na szczególne zjawisko, które jest odkryciem raportu: zastrzeżenie w naszym kraju wielu lukratywnych posad dla, de facto, mundurowych emerytów.

Dokonaj dobrego wyboru!
– Jeśli do wejścia do danego zawodu niezbędna jest rekomendacja komendanta wojewódzkiego, to sprawa jest oczywista, że tworzy się po prostu ciepłe synekury dla swoich. A jeśli ktoś ma wątpliwości, to rozwiewa je wywiad przeprowadzony wśród pracowników branży i analiza zezwoleń wydanych przez kilka ostatnich lat. Jednym z wielu przykładów może być zawód zarządca nieruchomości. Po co tu akceptacja na szczeblu województwa? A jeśli już jest potrzebna, to dlaczego akurat ze strony komendanta policji, a nie z Ministerstwa Infrastruktury?

Rządy klanów

Sprawa wydaje się prosta – jesteś w układzie, dostajesz papier, który zapewnia ci w miarę spokojne i pewne życie. Nie jesteś – musisz się wkupić. W różnych miejscach państwa, od szczebla centralnego po gminę, istnieją zawody szczególne, na korzystanie z których obywatel jest skazany. Architekt, geodeta, inżynier sanitarny, nadzorca budowlany, wszelkiego rodzaju rzeczoznawcy… Tu nie ma żadnej konkurencji, żadnej niepewności jutra, klienci, a właściwie petenci, przychodzą sami. Jedyny problem w tym, żeby tych, do których mogą przyjść, nie było zbyt wielu. Żeby nie musieli między sobą konkurować i żeby nikt nie zagrażał osiągniętej już pozycji.

Dlatego w Polsce na masową skalę zerwano ze zdrowym rozsądkiem, który tam, gdzie spełniać trzeba szczególne wymogi, każe wprowadzać system licencyjny. Licencyjny, a więc, przypomnijmy, przyznający prawo do wykonywania zawodu każdemu, kto spełnia określone wymagania. U nas króluje system koncesyjny, określający z góry, ile nowych uprawnień może zostać przyznanych. Do tej z góry założonej liczby dobiera się kryteria. Zresztą w praktyce i wydawanie licencji bez trudu poddaje się wymogowi ograniczenia napływu niepożądanych konkurentów do zawodu; korporacje i instytucje kontrolne mają to równie opanowane, jak stosowne urzędy „ustawianie” przetargów pod z góry wybranego kontrahenta.

Żadna branża nie chce się tym oczywiście chwalić, przeciwnie, swoje sekrety ukrywają one zazdrośnie. Najprostszym testem byłoby sprawdzenie powiązań rodzinnych, ale uniemożliwia to ustawa o ochronie danych osobowych. Szkoda, bo w wielu branżach okazałoby się, że sytuacja przypomina urzędy kontrolujące lotnictwo, gdzie, jak dokopała się jedna z gazet, blisko połowa pracowników to krewni albo spowinowaceni kilkunastu rodzin zasiedziałych „w firmie” od dziesięcioleci.

Tymczasem jedyną metodą skontrolowania sytuacji pozostało żmudne grzebanie w dziennikach ustaw oraz uparte składanie zapytań do stosownych organów administracyjnych i korporacyjnych, pytań z reguły igno-rowanych albo zbywanych wykrętami. Benedyktyńska praca – mówią z dumą autorzy raportu. – Samo układanie tabelki zamkniętych profesji, zawierającej precyzyjnie wyliczone podstawy prawne nadawania rozmaitych uprawnień zawodowych, zajęło cztery miesiące. Tym można wyjaśnić, dlaczego, gdy kilka lat temu Centrum im. Adama Smitha biło na alarm, że tendencja do zamykania zawodów niszczy polską innowacyjność i niweczy szanse młodego pokolenia, mówiło jedynie o 42 zawodach. Eksperci centrum dostrzegali i trafnie zdiagnozowali chorobę, ale w ich polu widzenia znalazły się tylko zawody elitarne. Tymczasem, jak dowodzi praca Fundacji Republikańskiej, sytuacja młodego elektrotechnika, rolnika czy handlowca, który chciałby zarobić na założenie rodziny i uzyskać życiową stabilizację, niczym nie różni się od sytuacji młodego
prawnika, naukowca czy lekarza.

Ze szkoły na bruk

Wszędzie kluczem do sukcesu jest posiadanie ustawionego w branży wujka albo innego rodzaju patrona. Przy czym samo dopuszczenie do zawodu i pierwszy angaż jeszcze niczego nie załatwiają – bariery, blokujące młodych, są bowiem wielostopniowe, każda próba awansu wymaga przejścia kolejnego progu. Młody człowiek, bez względu na to, czy chce zostać adwokatem wyspecjalizowanym w sprawach gospodarczych czy operatorem urządzeń komunikacyjnych, skazany jest na długotrwałe terminowanie w roli „kota”, który w praktyce nie ma żadnych praw, dostaje najniższe wynagrodzenie i którym „patron” zwyczajnie się wysługuje. Jeśli nie chce się na to godzić, ma wybór: szukanie sobie zajęcia poza wyuczoną specjalnością, bezrobocie albo emigrację. Bezrobocie w najmłodszej grupie wiekowej, poniżej 24 lat, wynosi u nas 25 proc. To mniej niż w Grecji czy Hiszpanii, ale powyżej średniej europejskiej. Przez ostatnie lata, gdy oficjalna propaganda powtarzała obietnicę, iż „Polacy będą wracać”, zarobku na obcych podwórkach zdecydował się
szukać kolejny prawie milion Polaków, w większości najmłodszych i najbardziej energicznych. To do pewnego stopnia rozładowywało społeczne napięcie powodowane brakiem perspektyw dla młodych. Ale światowy kryzys sprawia, że nikt już na Zachodzie nie czeka na Polaków z otwartymi ramionami i ofertą zatrudnienia, raczej chętnie wyproszono by i tych, którzy już się tam w lepszych czasach urządzili.

Dokonaj dobrego wyboru!
Jeśli już sama liczba młodych bezrobotnych jest niepokojąca, to jeszcze bardziej niepokojąca jest dynamika jej wzrostu. W ciągu trzech ostatnich lat bezrobocie w najmłodszej grupie wiekowej wzrosło o 7 proc., co już stawia nas w niechlubnej europejskiej czołówce. W marcu 2011 r. aż 30 proc. zarejestrowanych bezrobotnych stanowili ludzie bez żadnego doświadczenia zawodowego.

Młodzi Polacy prosto ze szkół trafiają więc na bruk. A jednocześnie zawiodły nadzieje związane z zachęcaniem ich do przedsiębiorczości, do otwierania własnych firm. Finansowane z Unii Europejskiej „kursy przedsiębiorczości”, na których w praktyce uczono głównie pisania wniosków o unijne dotacje, okazały się iście gierkowskim stwarzaniem pozorów; firmy, które szkoliły, zarobiły, instytucje finansujące otrzymały odpowiednie sprawozdania, rozdano rozmaite certyfikaty, ale w praktyce nie osiągnięto żadnego pożytku. Żaden kurs nie uczy kandydata na przedsiębiorcę radzenia sobie z rzucającymi mu kłody pod nogi urzędami, z armiami kontrolerów ani z gąszczem przepisów, często sprzecznych, stworzonych głównie pod kątem tych, którzy już na rynku funkcjonują i, analogicznie do zawodowych samorządów, starają się o wyeliminowanie potencjalnych konkurentów. „Jedno okienko”, które miało być symbolem polityki przyjaznej przedsiębiorcom, po czterech latach rządów deklarujących się jako liberalne, jest tylko – zasłużenie –
obiektem drwin, a w kolejnych dorocznych rankingach Banku Światowego „Doing Bussines” Polska wciąż obsuwa się o kilka miejsc ku krajom Trzeciego Świata. Zasiedzieli na rynku przedsiębiorcy radzą sobie z trudem. Startujący przeważnie nie mają szans, i nie ma to nic wspólnego z ich pomysłami, energią i przedsiębiorczością.

Ktoś to musi kontrolować

Ujawnia się skutek procesu, który trwał latami, ale szczególnie w ostatnim czteroleciu nabrał ogromnej siły – erozji rynku powodowanej przez stały nacisk branż, grup interesu i lobbystów. W kontrze do rządu PiS, który narażał się kolejnym grupom zawodowym, prawnikom, lekarzom, urzędnikom, groził rozbijaniem zastałych układów i „przewietrzaniem” instytucji, i w ten sposób zbudował przeciwko sobie szeroki front, gabinet Donalda Tuska postawił przede wszystkim na spokój.

Ceną tego spokoju była daleko posunięta ustępliwość wobec oczekiwań lobbies, także zawodowych.

Młodzi aspirujący do awansu i lepszego życia żadnego lobby zaś nie tworzą i w tym mechanizmie rządzenia poprzez kupowanie sobie spokoju mogli być tylko ofiarą. Znaczną część z liczącego sobie co roku ok. 25–30 tys. stron Dziennika Ustaw (! – u zarania III RP, w czasie wielkiej transformacji ustrojowej, wszystkie nowe przepisy z całego roku reformy zmieściły się na 500 stronach) wypełniały w ostatnich latach właśnie bardzo szczegółowe przepisy służące ograniczeniu dostępu do kolejnych zawodów, a w ramach samych zawodów, uzależnieniu awansu od zgód i certyfikatów wydawanych przez rozmaite instytucje państwowe bądź korporacyjne. Wzorem korporacji prawniczych poszły zwłaszcza lobbies rolnicze, organizacje różnego rodzaju rzeczoznawców i pośredników handlowych. Na liście zawodów regulowanych dziedziny te zajęły miejsce równie poczesne jak zawody prawnicze, medyczne i związane z obsługą finansową firm i instytucji.

Tym staraniom szeroko otworzył drzwi wyrok Trybunału Konstytucyjnego, interpretujący artykuł 17 Konstytucji RP (mówiący o tworzeniu samorządów dla „zawodów zaufania publicznego”) w duchu sugerowanym przez korporację prawniczą – praktycznie nadający tym, którzy już danym zawodem rządzą, władzę nad przyjmowaniem do niego nowych adeptów i reglamentowaniem im zysków płynących z ich działalności. Paradoksalnie, najchętniej wykorzystywanym pretekstem do wpisywania do prawa przygotowanych przez lobbystów regulacji było „dostosowywanie do norm unijnych”. Z reguły „dostosowywanie” to, jak zresztą w wielu innych dziedzinach, oznacza zaostrzenie prawa w kierunku, którego Unia bynajmniej nie narzuca, często wręcz sprzecznym z jej dyrektywami; także z dyrektywą „o uznawaniu kwalifikacji zawodowych”.

Dokonaj dobrego wyboru!
Dążność do chronienia się przed konkurencją, zamykania kolejnych zawodów i reglamentowania wewnątrz nich sukcesu nie tylko nie maleje, ale wręcz przybiera na sile. Do wymuszania na prawodawcach wygodnych dla siebie regulacji coraz lepiej zorganizowane lobbies zawodowe umiejętnie organizują też nacisk mediów. Co rusz stykać się możemy z inspirowanymi przez agencje PR alarmami, że „każdy może sobie” rozpocząć taką lub inną działalność zarobkową bez niczyjego zezwolenia, zawodowego egzaminu, certyfikatu i zgody uznanych specjalistów oraz wezwania, by tę „lukę w prawie” czym prędzej zlikwidować. Naturalnie w interesie społeczeństwa, któremu tylko ścisła kontrola nad danym zawodem zapewnić może usługi na najwyższym możliwym poziomie (i, o czym już lobbyści nie mówią, za najwyższą możliwą cenę). Skutecznie wykorzystują takie wezwania PRL-owskie nawyki zarówno przeciętnego Polaka, który wciąż skłonny jest bardziej wierzyć w urzędniczą kontrolę niż w konkurencję, jak i elit wciąż hołdujących zasadzie, która wyrwała
się kiedyś śp. Jackowi Kuroniowi: „Oczywiście, wszyscy jesteśmy za wolnym rynkiem, ale ktoś to przecież musi kontrolować”.

Głęboka kieszeń

Zawody zakazane stały się społeczną pułapką, w którą wprowadzono Polskę, szczególnie młode pokolenie. Szkody nie ograniczają się do wysokiego bezrobocia wśród młodych, wypychania najbardziej energicznych spośród nich na emigrację. Brak zawodowych perspektyw opóźnia zakładanie przez młodzież rodzin, odbija się więc negatywnie na demografii, której stan i bez tego jest coraz bardziej alarmujący. Obłędny wzrost liczby regulacji podnosi i tak absurdalnie wysokie koszty funkcjonowania państwa, sprzyja nieustannemu wzrostowi zatrudniania w urzędach, mających wszak coraz więcej niezwykle ważnych decyzji do podejmowania.

A także, co w skali makro jest nie mniej ważne niż niweczenie życiowych szans młodego pokolenia, bardzo źle odbija się na konkurencyjności polskiej gospodarki. Fundacja Republikańska w swym raporcie przywołuje obliczenia wykonane przez OECD, zgodnie z którymi postulowane przez nią przyjęcie w dziedzinie zawodów z ograniczonym dostępem zasady „UE + 0” (to znaczy: tylko takie ograniczenia, jakich żąda prawo unijne) przyniosłoby Polsce, dzięki uwolnieniu energii i przedsiębiorczości młodego pokolenia, w ciągu kilku lat wzrost PKB o 14 proc.

Oto jedna z „głębokich kieszeni”, których istnienie tak zajadle podają w wątpliwość, a wręcz wyszydzają, prorządowe media.

Rafał A. Ziemkiewicz

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (30)