"Nasi pacjenci są pozbawieni dostępu do służby zdrowia. A jako mieszkańcy miasta powinni mieć do tego pełne prawo" © Getty Images | Jordi Romo

"To jest tylko pacjent DPS‑u, człowiek drugiej kategorii"

Michał Wróblewski
21 stycznia 2022

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

- Nasi podopieczni są traktowani jak podludzie, jak osoby gorszego gatunku. Gdy błagałam ratowników o pomoc, słyszałam: "Po co nam zawracacie głowę, skoro i tak tu wszyscy są chorzy?". Pandemia tylko pogłębiła problem, a my jesteśmy na skraju wyczerpania - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską pani Barbara, opiekunka medyczna pracująca w Domu Pomocy Społecznej. Kobieta odsłania dramatyczną rzeczywistość DPS-ów w Polsce, które zostały pozostawione same sobie.

Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Michał Wróblewski, WP: Iloma pacjentami państwo się opiekujecie?

Barbara, opiekunka medyczna: W naszym Domu Pomocy Społecznej jest prawie 80 podopiecznych.

A ilu zakażonych?

W tej chwili prawie 10 osób.

Jak wygląda opieka nad nimi?

Pacjenci są odizolowani. My, jako opiekunowie, wchodzimy do nich oczywiście w kombinezonach. W salach pacjentów karmimy, bo oni nie są w stanie samodzielnie jeść. Pomagamy im w toalecie, bo te osoby nie są w stanie same załatwić swoich potrzeb. Pampersujemy pacjentów kilka razy dziennie, przewijamy, myjemy ich, podajemy im leki przeciwzakrzepowe. Mierzymy saturację, temperaturę. Wszystko musi być pod kontrolą. Pełnimy obowiązki jednocześnie lekarzy, pielęgniarek i opiekunów…

Dajecie państwo radę?

Gdy mieliśmy ognisko zakażeń koronawirusem, zakażonych było ponad 70 pacjentów i ponad dwie trzecie personelu. Nie było pań sprzątających, było kilka osób na kuchni, a opiekunów zostało sześciu - po trzy osoby na zmianę. Nie było z nami pielęgniarek na stałe - była jedna pielęgniarka z zewnątrz, która zajmowała się składaniem leków. A my jako opiekunowie robiłyśmy wszystko - od podawania leków, przez nadzorowanie leczenia, po codzienną opiekę - mycie, przewijanie, karmienie… Jeśli mamy pacjentów z chorobami psychicznymi, to miałyśmy tej pracy znacznie więcej. Pacjenci zamknięci w ośrodku także odczuwali tę sytuację dużo ciężej.

Jak wyglądała państwa praca z chorymi pacjentami w szczycie zakażeń?

My byłyśmy z nimi 24 godziny na dobę. Budynek naszego ośrodka jest piętrowy, więc wózkami woziłyśmy żywność, roznosiłyśmy posiłki, jedna z nas od pokoju do pokoju biegała z lekami. Najtrudniej było z opieką nad pacjentami psychicznie chorymi, którzy mieli silne objawy neurologiczne.

Ci pacjenci leżeli sztywni jak kłoda, ich posadzenie do posiłku graniczyło z cudem. Ale wielką pomoc miałyśmy ze strony pracowników kuchni, gdyby nie oni, organizacja posiłków w szczycie zakażeń w naszym DPS byłaby bardzo utrudniona. Przygotowywanie wózków z jedzeniem, napojów z uwzględnieniem próśb podopiecznych, miksowanie potraw, żeby byli w stanie je zjeść… Same, jako opiekunowie, nie dałybyśmy sobie z tym rady.

Pani czym się zajmowała?

Rozdawałam leki i karmiłam podopiecznych. Podawałam leki jednemu pacjentowi, potem wracałam do drugiego, żeby pomóc mu w jedzeniu. Non stop praca. Gorączki, wymioty, biegunki, odleżyny, które musiałyśmy opatrywać, totalna sztywność mięśniowa - musieliśmy sobie z tym wszystkim radzić. Wysiłek fizyczny, gdy opiekujemy się pacjentami w czasach pandemii, jest ogromny.

Nie było żadnego wsparcia?

System ochrony zdrowia organizacyjnie totalnie padł i taki stan rzeczy trwa do dzisiaj. Umówienie jakiegokolwiek pacjenta na wizytę lekarską graniczy z cudem. Zwykły internista w ciągu roku był u nas zaledwie u czterech pacjentów. Nasze prośby o pomoc kończą się na tym, że lekarz przepisuje antybiotyk na teleporadzie. I to jest koniec.

A jaki jest sens pakowania antybiotyków w pacjenta, który nawet nie był osłuchany? Zwłaszcza że takie antybiotyki bardzo osłabiają organizm. Bardzo. A do tego dochodzą tzw. powikłania pocovidowe u naszych pacjentów. Naprawdę wielu z nich potrzebuje profesjonalnej pomocy, której brakowało.

I nie ma lekarzy?

Profesjonalna opieka lekarska przy takich przypadkach jest niezbędna, a jej nie ma. Ci pacjenci nie byli nawet osłuchani, o prześwietleniach płuc nie wspominając. Jeden pacjent był hospitalizowany, miał ostre zapalenie płuc, bardzo ciężko przeszedł zakażenie. Ale wrócił do nas po trzech dniach. Lekarze chcieli mu założyć sondę, mimo że pacjent mógł być karmiony po ludzku, z pomocą żywego człowieka. Byłyśmy w szoku.

Dlaczego sonda, a nie karmienie przez opiekuna lub pielęgniarkę?

Bo to wygoda dla lekarzy. Nie muszą nad takim pacjentem stać i go karmić. Karmienie jednego takiego podopiecznego, z problemami neurologicznymi, a u pacjentów z chorobami psychicznymi takie występują bardzo często, trwa nawet godzinę. Łyżeczka po łyżeczce. Czasem taki pacjent jest sztywny jak deska. Czasem potrzeba do jego karmienia nawet dwóch osób. I my to w naszym ośrodku robimy.

"Mierzymy saturację, temperaturę. Wszystko musi być pod kontrolą. Biegając między pietrami, pełnimy obowiązki jednocześnie lekarzy, pielęgniarek i opiekunów…"
"Mierzymy saturację, temperaturę. Wszystko musi być pod kontrolą. Biegając między pietrami, pełnimy obowiązki jednocześnie lekarzy, pielęgniarek i opiekunów…" © Getty Images | Jasmin Merdan

W szpitalu nie chcą tego robić. W szpitalu często dochodzi też do odleżyn, co jest bezpośrednim wynikiem braku codziennej opieki, bo nikt takiego pacjenta nie rusza. Wstrzykuje się mu pokarm przez sondę i pacjent z głowy.

Dla medyków przecież pacjent powinien priorytetem.

Często jest tak, że ratownicy medyczni mają pretensje, że w ogóle wzywamy pogotowie.

Jak to?

Często jesteśmy myleni z ZOL-em. Z Zakładami Opiekuńczo-Leczniczymi. A my jesteśmy Domem Pomocy Społecznej! To zupełnie różne instytucje, o zupełnie różnym statusie prawnym. Niestety, nawet lekarze i ratownicy tego nie rozróżniają. I dziwią się: "Dlaczego wy nie macie u siebie lekarza? Dlaczego nie macie pielęgniarki na umowie?". A my mamy tylko lekarza psychiatrę, na szczęście bardzo dobrego, który pojawia się raz na dwa tygodnie.

A co z zakażonymi albo pacjentami z powikłaniami, którzy mają inne dolegliwości, inne choroby?

Nasi pacjenci są pozbawieni dostępu do służby zdrowia. A jako mieszkańcy miasta powinni mieć do tego pełne prawo. Część pacjentów jest ubezwłasnowolnionych, mają opiekunów prawnych. Ale każdy z tych pacjentów jest mieszkańcem! I ma prawo, jak każdy inny mieszkaniec, do dostępu do NFZ. Do przychodni, do szpitala. Niestety, w praktyce tak to nie wygląda. A ustawa nie mówi, że w DPS musi być lekarz.

I ratownicy, kiedy ich wzywamy, się temu dziwią: "Ale jak to, dlaczego nie interweniował lekarz pierwszego kontaktu?". Często stan pacjentów pogarsza się wieczorami: pojawia się gorączka, część pacjentów jest bardziej pobudzona, zdarzają się różne, dziwne sytuacje. A wieczorem, wiadomo, nie sposób się do żadnego lekarza dodzwonić. Na teleporadę zdarza się czekać dwa dni…

Jak sobie z tym radzicie?

Jest ciężko. Nie ma butli tlenowych. Osoby zakażone muszą mieć podawany tlen, który jest zlecany tylko i wyłącznie przez lekarza. Tlen mogą podać pielęgniarki, osoby wykształcone medycznie. A my tego nie mamy, nie mamy takich możliwości. Gdy ratownicy się o tym dowiadują, my się musimy grubo tłumaczyć, a oni mają do nas pretensje. A często jest tak, że my musimy błagać, żeby nam zabrali pacjenta, który ma poniżej 70 proc. saturacji…

To jest stan niebezpieczny. Taki pacjent musi trafić do szpitala.

W odpowiedzi słyszymy, że szpitale są przepełnione, a "to jest tylko pacjent DPS-u, więc czy on będzie leżał u nas w szpitalu, czy tu, u was w DPS, to nie ma różnicy". Nasi podopieczni są traktowani jak ludzie drugiej kategorii, jak podludzie, jak osoby gorszego gatunku. Zdarzało się, kiedy jechałam z pacjentem z naszego DPS-u do lekarza - jeszcze przed pandemią - to słyszałam: "Pacjent DPS? A to może przyjechać za dwa czy trzy miesiące".

I nic się nie zmieniło w pandemii?

Nic! Gdy mieliśmy bardzo wielu pacjentów zakażonych, w bardzo złym stanie, od ratowników medycznych usłyszałyśmy: "Wywieście sobie szyld na budynku, że jesteście oddziałem covidowym". A my nie mamy lekarzy, nie mamy pielęgniarek, to jak mamy się ogłosić "oddziałem"? "Po co nam zawracacie głowę, skoro i tak tu wszyscy są chorzy?" - usłyszałam od ratownika. To się nam w głowie nie mieściło. A przypominam, że mieliśmy chorych kilkudziesięciu pacjentów, również bardzo ciężko. To była katastrofa.

Jacy to są pacjenci?

Z zaburzeniami osobowości, ze schizofrenią, ludzie po uzależnieniach. Zdarzają się wśród nich osoby bardzo agresywne, dlatego często chodzimy jako opiekunowie dwójkami.

Ratownicy nie chcieli brać pacjentów w pandemii?

Zdarzały się sytuacje, że brali, ale bardzo niechętnie, z wyrzutem. Miałam sytuację, że kazano mi wybierać pacjentów. Proszę sobie to wyobrazić: sanitariusz każe mi selekcjonować podopiecznych do szpitala. Mogłam wybrać jednego. A chorych pacjentów było 70.

Wielu naprawdę ciężko, również tych młodszych, a trzeba zaznaczyć, że rozpiętość wiekowa jest u nas duża. Najmłodszy pacjent ma dwadzieścia kilka lat, najstarsza podopieczna - ponad 90. Mogłam wybrać jednego pacjenta, bo było jedno miejsce w karetce i jedno miejsce w szpitalu. Nas to przerażało, bo nawet ratownicy nie próbowali szukać miejsca gdziekolwiek. Pacjenci zostawali pozostawieni sami sobie.

Pani i inni opiekunowie ciągle im towarzyszyli.

Było nas troje, czasem czworo, pracowaliśmy 300 godzin miesięcznie. Padałyśmy na twarz, bo opieka nad chorymi psychicznie pacjentami to jest ogromny wysiłek fizyczny. A proszę sobie wyobrazić, jak trudne musi być to w czasie pandemii. Personel chorował, panie pokojowe, które sprzątały pokoje podopiecznych, też chorowały. I my, jako opiekunowie, te wszystkie obowiązki musiałyśmy przejmować. Od A do Z.

Całą pracę zorganizowałyśmy sobie same, dyrekcja w to nawet nie ingerowała. Dostałyśmy tak popalić, że jesienią, gdy nadciągała czwarta fala, byłyśmy przerażone. Same potrzebowałyśmy jako opiekunowie psychologów.

Czego dziś się boicie?

Że znów zostaniemy same. Że będziemy musiały robić zastrzyki, których nie powinnyśmy robić, bo nie miałyśmy i nie mamy takich uprawnień ani kwalifikacji. Jako opiekunowie medyczni pacjentów w DPS nie możemy podawać choćby insuliny, a to robiłyśmy. Podawałyśmy pacjentom psychotropy, wiedząc, że to niezgodne z prawem. Po prostu nie wolno nam tego robić, ale to spadło na nas. Praca, którą powinny wykonywać pielęgniarki. My możemy jedynie towarzyszyć w przyjmowaniu leków przez pacjentów, ale nie wolno nam ich podawać! Ale pielęgniarek nie było, więc wzięłyśmy to na siebie. Ze świadomością, że przede wszystkim dla pacjentów, ale i dla nas, może to być niebezpieczne.

Dlaczego brałyście na siebie taką odpowiedzialność?

Nie miałyśmy wyboru.

Dlaczego nie było pielęgniarek?

Bo nie mogły pracować tam, gdzie nie były zatrudnione. Czasem pielęgniarka, pracująca na zleceniu, pojawiała się z doskoku. To wszystko. Resztę robiłyśmy my: opatrywałyśmy odleżyny, odsysałyśmy flegmę pacjentów. Psychicznie byłyśmy zdołowane, fizycznie - wykończone. Bo to na nas spadła ta czarna robota.

"Zdarzało się, kiedy jechałam z pacjentem z naszego DPS do lekarza - jeszcze przed pandemią - to słyszałam: Pacjent DPS? A to może przyjechać za dwa czy trzy miesiące"
"Zdarzało się, kiedy jechałam z pacjentem z naszego DPS do lekarza - jeszcze przed pandemią - to słyszałam: Pacjent DPS? A to może przyjechać za dwa czy trzy miesiące" © PAP | Wojtek Jargiło

Dlaczego opiekunowie nie mogą mieć większych uprawnień?

Pielęgniarki, które powinny nam pomóc, totalnie się wycofały. A o zwiększeniu uprawnień opiekunów decyduje Naczelna Izba Pielęgniarek i Położnych. A ta ciągle ma problem z tym, żeby opiekun medyczny miał większe kwalifikacje. Sprowadza się to do tego, że my nieoficjalnie wykonujemy pracę pielęgniarek, a jednocześnie pielęgniarki robią wszystko, żebyśmy my nie mieli zwiększonych uprawnień.

Dlatego że pielęgniarki obawiają się, że je zastąpimy. To jest rzucanie kłód pod nóg zupełnie dla nas niezrozumiałe. Gdyby ta współpraca przebiegała dobrze, normalnie, gdyby pielęgniarki nie zbywały nas, a pielęgniarek lekarze, to mogłoby to wszystko zupełnie inaczej wyglądać…

Dlaczego w DPS-ach nie zatrudnia się pielęgniarek?

Najprostsza odpowiedź: bo nie trzeba. Nie ma takich wymogów ustawowych. I dyrektorzy Domów Pomocy Społecznej pielęgniarek nie zatrudniają, bo to dla nich za duże koszty.

Życie jest bezcenne, a COVID-19 dla wielu oznacza śmierć.

I my tę śmierć widziałyśmy na własne oczy, odeszło od nas kilkunastu pacjentów - zarówno w wyniku choroby, jak i z powodu powikłań. A ja wiem, że te osoby mogły żyć. Gdyby miały pomoc. Ale tej pomocy nie było. Byłyśmy świadkami, jak wirus atakował narządy naszych pacjentów, bo to są nie tylko płuca. Jak pacjenci puchli, bo nie oddawali moczu, mimo że przyjmowali płyny. Że coraz gorzej mówią, że mózg przestaje działać, że jest problem z układem wydalniczym. Gdy to zgłaszaliśmy, słyszeliśmy, że mamy "obserwować pacjentów". Obserwowaliśmy do momentu, gdy nasi pacjenci umierali. Bo pozbawiono ich możliwości leczenia.

Co wtedy?

Zmarły pacjent, który nie miał rodziny, był chowany przez DPS i spalany. Zgodnie z procedurami.

Pacjent w stanie krytycznym, na krawędzi śmierci, nie mógł liczyć na pomoc?

Stwierdzano, że pacjent jest w stanie terminalnym i nie nadaje się do leczenia. Mógł umrzeć albo w szpitalu, albo u nas. Z ratownikami właściwie nie było dyskusji. Gdy była sytuacja, że pacjenta jednak zabrano, musiałyśmy go same wynosić. Na macie do kąpieli, przy pomocy trzech chorych podopiecznych. Bo to był pacjent ważący ponad 130 kilogramów. A ratownicy byli zdziwieni, że my sobie nie radzimy…

Ile godzin pani pracuje?

Zmiana trwa 12 godzin. Takich zmian czasami jest osiem z rzędu.

12 godzin dziennie to więcej niż mówi kodeks pracy.

Nadgodziny wpisujemy jako wolontariat, żeby uniknąć problemów ze strony inspekcji pracy.

Jeśli mogę zapytać - ile pani zarabia?

Najniższa krajowa.

Szczerze? Biorąc pod uwagę trud i wszystkie wyrzeczenia związane z pani pracą, dla mnie to jest niebywałe.

Znajomi pytają mnie, dlaczego ciągle tam pracuję.

Co im pani odpowiada?

Że dla mnie to nie jest tylko praca, to jest misja. Gdybym chciała zarabiać większe pieniądze, musiałabym zmienić zawód. Ale najgorsze byłoby zostawienie tych ludzi, naszych pacjentów. Bo to dla nich pracuję. Nie mogłabym od nich odejść.

Nie zwiększono państwu zarobków w pandemii? Przecież pełnicie rolę opiekunów, pielęgniarek, pracujecie fizycznie, z ogromnym obciążeniem psychicznym, z bardzo wymagającymi pacjentami. W dodatku poza godzinami, które mieszczą się w Kodeksie pracy.

Wie pan, jak nas "doceniono"? Na koniec roku odebrano nam premie świąteczne. Tylko za to, że miałyśmy odwagę przyznać, że to nie może tak wyglądać. Że my nie możemy podawać pacjentom ciężkich leków psychotropowych, bo to jest niezgodne z prawem. Że to nie jest bezpieczne, zwłaszcza że nas jest bardzo mało, a pacjentów - bardzo wielu.

Jesteśmy przemęczone, bardzo łatwo się pomylić. Chciałyśmy, żeby zajmowały się tym pielęgniarki. To było wołanie o pomoc. Błagałyśmy, przez łzy, o chociaż jedną pielęgniarkę. Nie dawałyśmy już rady, byłyśmy tak wykończone, że nie widziałyśmy nazwisk pacjentów na kasetkach z lekami.

I nikt was nie posłuchał?

Nie, uznano naszą postawę za bunt. I "w nagrodę" zostałyśmy pozbawione premii świątecznych. Wszyscy opiekunowie w DPS. Nie dość, że przez te dwa lata pandemii straciłyśmy mnóstwo zdrowia, to jeszcze próbowano nas pozbawić godności.

Co państwo usłyszeliście?

Że mamy wytrzymać. Że mamy nie rozpaczać i nie płakać, bo "najgorsze pewnie minęło", że "jeszcze trochę czasu" i będzie po wszystkim.

Wytrzymali państwo w postanowieniu, że nie będziecie pacjentom wydawać leków, bo po prostu nie możecie tego robić?

Tak.

I co wtedy?

Leki zaczął wydawać kierownik z dyrekcją.

Wbrew prawu?

Bez uprawnień.

To cały czas trwa?

Tak, to się dzieje w DPS-ach w całej Polsce. Opiekunowie medyczni podają leki psychotropowe pacjentom wbrew prawu, bez uprawnień. To brzmi nieprawdopodobnie, ale tak jest. A decydenci, którzy mogliby to zmienić, tego nie widzą albo udają, że nie widzą.

O co pani ma największy żal?

Że nie mówi się o dramacie, z jakim muszą się mierzyć opiekunowie medyczni. Że nie mówi się o naszej sytuacji, o naszym wysiłku. Gdybyśmy się sami nie zorganizowali, nikt by nam nie pomógł. Ja naprawdę doceniam pracę lekarzy, ale chciałabym, żeby doceniono także nas, opiekunów. Żeby podchodzono do nas sprawiedliwie. Po prostu: żeby dostrzeżono naszą pracę. I żeby wreszcie cokolwiek się zmieniło. Bo ten system nie działa. A pandemia wciąż trwa.

Jeśli chcesz opowiedzieć swoją historię, napisz do autora: michal.wroblewski@grupawp.pl

Źródło artykułu:WP magazyn
pandemiadpsdomy pomocy społecznej
Komentarze (1368)