Testament Jacka Kuronia

Uważał, że przemiany w Polsce po 1989 r. idą w złym kierunku, nie mógł sobie darować błędów, jakie popełniły kolejne rządy III RP, bezrobocia, wykluczenia milionów Polaków. Popierał antyglobalistów. Był zdecydowanie przeciwny wojnie w Iraku. Na polskie życie polityczne patrzył niemal z odrazą, partie nazywał kolejkami do władzy, mówił, że całą klasę polityczną powinno się wysłać na emeryturę.

22.06.2004 10:57

Marzył o nowym ruchu społecznym, zorganizowanym tak jak KOR, dobrowolnie, bez biurokracji, walczącym nie o władzę, ale o idee. I mówił, że powinna go zorganizować młodzież, ludzie przed trzydziestką. „Władza, gdy nie jest bita, zapomina, po co jest”, mówił żartobliwie, gdy dwa lata temu, w jego mieszkaniu, wręczaliśmy mu nagrodę naszej redakcji – Busolę.

W tym samym mieszkaniu, przy ul. Mickiewicza w Warszawie, w którym mieszkał jego ojciec, w którym był zameldowany od roku 1947. W ostatnich miesiącach życia, kiedy zmagał się ze śmiertelną chorobą, swe słabnące siły dzielił między fundację SOS, „uniwersytet” w Teremiskach a pisanie książki, która miała być testamentem jego życia. Nie było o nim głośno. Programowo unikał politycznych komentarzy. I tonował rozgłos wokół swej osoby. O książce mówił, że musi wpierw się ukazać. Podobnie jeśli chodzi o Teremiski, gdzie ściągnął młodzież, którą przygotowywał do wejścia w świat. „Oni są jeszcze niegotowi, żeby ich pokazać, poczekajmy na pierwsze wyniki eksperymentu”, tłumaczyła jego żona, Danuta Kuroń.

Eksperyment był jakby powrotem do źródeł Kuronia wychowawcy. Młodzież ze środowisk nieuprzywilejowanych miała tam mieszkać, rozwijać się, nadrabiać zaległości, by później zdać egzaminy do szkół wyższych, wejść w wielki świat. To był jego pomysł na zniwelowanie wielkiej niesprawiedliwości III RP, której (on jeden!) czuł się winowajcą – pozbawienia szans edukacyjnych młodzieży z rodzin biedniejszych lub tych spoza wielkich aglomeracji. Teremiski miały być sposobem na przełamanie barier edukacyjnych i cywilizacyjnych. Tak jak sto lat temu „bose uniwersytety” czy późniejsze TUR-y. Tak oto z Jacka Kuronia wychodziła dusza pedagoga, lewicowca. Bo największy błąd, jaki wszyscy popełniamy, to klasyfikowanie Kuronia jako polityka.

Jacek Kuroń był kimś więcej niż politykiem. Sam zresztą na pytanie, kim pan jest, odpowiadał: Jacek Kuroń, wychowawca. Te polskie pyskówki, przepychanki, zaciekłe wojny o kawałek władzy, często iluzorycznej, zupełnie go nie interesowały. W Sejmie, jak mówił w jednym z wywiadów, zwyczajnie się nudził, a podczas maratonów głosowań lubił przysypiać. „Nie mam czasu i sił na michałki. Nie otwieram telewizora”, mówił rok temu dla „Przekroju”, pytany, czy interesuje go bieżąca polityka.

W gromadzie polskich polityków był gigantem wśród krasnoludków – widział dalej, myślał głębiej, trafniej oceniał rzeczywistość, lepiej widział wyzwania nadchodzącej przyszłości. Był wychowawcą i wizjonerem zarazem. Lekarzem ludzkich dusz, a jednocześnie lekarzem świata – w swej wyobraźni budował nowy ład społeczny, lepszy, dla wszystkich. Był autentycznym człowiekiem lewicy. Tej prawdziwej, a nie tej udawanej, granej na scenie politycznej.

Swoje myśli prezentował w prywatnych rozmowach, wywiadach prasowych, ale przede wszystkim w ostatnich książkach. Dwa lata temu było to „Działanie”, za parę tygodni ma się ukazać jego ostatnia książka, testament. Poświęcona Polsce i globalizującemu się światu. Kuroń uważał, że gdzieś około roku 1985, a może wcześniej, w świecie dokonała się rewolucja technologiczna, która rozbiła istniejące dotąd układy społeczne. Do tamtej pory w bogatych krajach Zachodu istniał kompromis między pracą a kapitałem, ład, który zaowocował wielkim bumem gospodarczym XX w. Nowe technologie, globalizm ten ład rozbiły. Państwo narodowe przestało być suwerenne w sprawach gospodarki, nowe technologie uczyniły i czynią coraz większą liczbę ludzi zbędnymi, spychają ich na margines. Jednocześnie na to wszystko nałożył się nowy ład moralny, który zaczyna panować w świecie – „kult sukcesu, wyścig szczurów, idea »bogaćcie się«, kult cwaniactwa jako profesjonalizmu i pogarda dla biednych, jako nieudaczników”.

Powiększająca się masa ludzi zbędnych, rosnąca pogarda tych, którym się udało, dla przegranych, a jednocześnie globalizacja, która pozbawia całe państwa i narody możliwości decydowania o swoim losie – to wszystko Kuroń traktował jako wyzwania, z którymi trzeba się zmierzyć. „Żaden porządek społeczny tego nie wytrzyma”, przestrzegał. Tak na świecie, jak w Polsce. Dodawał przy tym, na poły żartobliwie, że on, jako rewolucjonista, dobrze się zna na tym, ma na takie sprawy ucho.

I miał swoje pomysły, by z tymi wyzwaniami się zderzyć. Podobał mu się alterglobalizm, mówił, że problemy światowe można rozwiązywać jedynie na poziomie świata. Że ponadpaństwową władzę kół finansowych może ograniczyć jedynie władza równie silna, rząd światowy. Albo, najlepiej, światowy ruch społeczny. Tak żeby odbudować zburzoną przez rewolucję technologiczną równowagę społeczną. Odbudować stracony kompromis między pracą a kapitałem.

Utopia? A jak 50 lat temu określano wizjonerów mówiących o zjednoczonej Europie? Kuroń wierzył, że powstanie wielkiego, ogólnoświatowego ruchu społecznego jest możliwe. Drugim rozwiązaniem byłaby rewolucja edukacyjna. O jej konieczności powtarzał przy każdej okazji, niemal obsesyjnie. I szybko tłumaczył, dlaczego jest konieczna – otóż w czasach, w których praca staje się w coraz większym stopniu przywilejem, wykształcenie jest najlepszym środkiem, by ją uzyskać. Bezrobocie dotyka wpierw osoby źle wykształcone, bez kwalifikacji. Poza tym, przypominał, rewolucja technologiczna wymaga wiedzy i umiejętności. Ludzie, którzy nie potrafią znaleźć się w świecie wysokich technologii, wypadają na margines.

Ale dla Jacka Kuronia edukacja nie była prostym narzędziem ułatwiającym zdobycie pracy. Jak sam mówił, ludzie wyedukowani pełniej żyją, lepiej z życia korzystają, są bardziej kreatywni, otwarci na świat. Społeczeństwa wykształcone są zaś stabilniejsze, mniej narażone na wstrząsy. No i potrafią tworzyć nowe obszary ludzkiej aktywności. Edukacja była więc potrzebna ludziom, by czuli się bardziej ludźmi. By mogli rozwijać swoją kreatywność.

Tu dochodzimy do kolejnego „słupa milowego” Kuroniowych koncepcji – kreatywności i działania. Kuroń odrzucał tezę, że ludzie pracują tylko dla zysku, że wyłącznie wizja zarobku pcha ich do jakichkolwiek działań. Uważał, że jest inaczej. Że ludzi pcha do przodu potrzeba miłości i kreatywności. A kreatywność, chęć budowania lepszego świata, choćby w skali klatki schodowej, którą trzeba posprzątać, wymusza współdziałanie między ludźmi. Tolerancję, skromność. Taki Kuroń nie pasował do świata polskiej polityki.

Nie tylko z tego powodu, że gros jego przyjaciół wybrało liberalizm (jego partia, Unia Wolności, jest w Parlamencie Europejskim członkiem frakcji liberalnej), a polskiej lewicy wiele brakuje do autentyczności. Przede wszystkim dlatego, że nie interesowały go personalne gierki ani pyskówki, że myślał i działał długofalowo, patrząc lata naprzód.

Widział dalej. Walterowcy nie wyrośli na komunistycznych janczarów, tylko na uczciwych ludzi. KOR skutecznie zainfekował PRL. Gdy powstała „Solidarność”, Kuroń jako jeden z pierwszych przewidział, że musi się to skończyć rozwaleniem systemu. A tłumaczył to w prosty sposób, mówiąc, że „Solidarność” w systemie komunistycznym wygląda tak, jak wpuszczenie do sieci kolejowej dodatkowych pociągów, nietrzymających się rozkładów jazdy ani niepilnujących torów. Potem wykorzystał Okrągły Stół. Jako „minister od zupek” zapisał w społecznej świadomości obraz polityka współczującego, będącego z ludem, pomagającego, a nie agresywnego. I aż się wierzyć nie chce, że nie znalazł naśladowców.

„Wystarczy chcieć, mieć pomysł i trochę wytrwałości, żeby znów w naszej Polsce zrobić coś naprawdę ważnego”, mówił w „Siedmiolatce, czyli kto ukradł Polskę?”, książce napisanej w roku 1997. Potem był mniej optymistyczny. „Świat idzie w dobrym kierunku – mówił dwa lata temu. – Ale na każdej drodze zawsze są przeszkody. Dlatego trzeba umieć szukać drogi, projektować mapy i wszyscy musimy uczyć się je czytać. Nie ma tu mądrych, wszyscy jesteśmy zagubieni, i profesorowie, i uczniowie”.

Teraz zagubieni bardziej... Jacek Kuroń zmarł 17 czerwca o 2 rano, w szpitalu na Wołoskiej. Po kolejnej zapaści po dializie nerek nie odzyskał przytomności.

Robert Walenciak, współpraca Joanna Tańska

Źródło artykułu:Tygodnik Przegląd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)