Teraz to są nasze dzieci
W nocy Rosjanie wywieźli część dzieci do Moskwy. Aby uratować resztę, lekarze z Chersonia zawiązali spisek. Przeciwko sobie mieli machinę rosyjskiego państwa i drobną blondynkę, "wicher miłosierdzia na szpilkach".
SPISEK
Chersoń, koniec października 2022 roku. Miasto wciąż jest okupowane przez Rosję, ale w powietrzu coraz wyraźniej czuć napięcie. Zbliża się ukraińska kontrofensywa.
Olga Pilarska, szefowa oddziału anestezjologii w obwodowym szpitalu dziecięcym, nerwowo krąży po swoim gabinecie. Przystaje przy oknie. Z szóstego piętra rozpościera się widok na potężny Dniepr. W pierwszych promieniach słońca woda wydaje się czarna i gęsta jak smar.
W oddali widać potężną konstrukcję Mostu Antonowskiego. Olga patrzy na nią i przypomina sobie pierwszy dzień wojny.
Wtedy też była w pracy. Nad ranem zaczęło się bombardowanie. Potem przez wiele dni mostem sunęły kolumny rosyjskich czołgów.
- Wszyscy wtedy szykowali się na śmierć – mówi do siebie.
Teraz ma podobne przeczucie.
Jeśli Rosjanie odkryją spisek, nikogo nie oszczędzą. Ją, jako pomysłodawczynię - rozstrzelają. Pozostałych lekarzy i pielęgniarki zabiorą do katowni. Dzieci wywiozą do Moskwy i ślad po nich zaginie. Wyrosną we wrogim kraju, nawet nie wiedząc, że są Ukraińcami.
- Będziemy chronić sieroty bez względu na wszystko - powtarza sobie w myślach Olga.
Nawet jeśli to oznacza śmierć.
Bierze głęboki wdech i idzie na szpitalną salę. Kilka nocnych lampek rozjaśnia mrok w niewielkim pomieszczeniu. Żółte światło odbija się od zielonych płytek na ścianach. W ustawionych obok siebie drewnianych łóżeczkach spokojnie śpią dzieci. Jedenaścioro niemowląt, porzuconych przez rodziców. Olga słucha ich miarowych oddechów. Też się uspokaja.
Decyzja zapadła.
OPERACJA "DZIECI"
Równo rok przed tym, jak Olga Pilarska postanowi ratować ukraińskie sieroty, na Kremlu zapada seria decyzji.
Jest październik 2021 roku. W Rosji trwają intensywne przygotowania do pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Wojska już się gromadzą przy granicy. Potajemnie opracowywane są plany postępowania z ludnością cywilną na terenach, które niebawem mają znaleźć się pod okupacją.
Aktywni przeciwnicy nowej władzy mają zostać spacyfikowani lub fizycznie zlikwidowani. Podejrzani – trafić do sieci obozów filtracyjnych. Ludność z przyfrontowych stref będzie deportowana w głąb Rosji.
Czy już wtedy powstaje też lista ukraińskich domów dziecka oraz internatów, które będą podlegały wywozowi do Rosji?
Idea deportacji sierot nie jest nowa. Pierwsze ukraińskie dzieci Rosja wywozi w 2014 roku, krótko po wybuchu wojny w Donbasie. Wtedy jednak między Kijowem a Moskwą wciąż istnieją stosunki dyplomatyczne. Ówczesny pełnomocnik prezydenta Rosji ds. dzieci boi się ostentacyjnie naruszać prawo międzynarodowe. Ugina się pod naciskami Zachodu i w końcu wycofuje się z procederu. Większość sierot wraca do Ukrainy.
Ale tym razem Kreml nie zamierza iść na ustępstwa. Chce zająć znaczną część Ukrainy, a dzieci, które znajdą się na okupowanych terytoriach bez opieki rodziców – ulokować w rosyjskich rodzinach. Mają wyrosnąć na Rosjan, załatać dziurę demograficzną, zrekompensować straty poniesione na froncie.
Do zrealizowania tej operacji i nadania jej propagandowej fasady Kremlowi potrzebny jest na stanowisku rzecznika ds. praw dziecka ktoś, kto nie cofnie się przed niczym.
Krucha blondynka z zadziornym uśmiechem, żona prawosławnego księdza, matka 22 dzieci – piątki biologicznych, czwórki adoptowanych i trzynaściorga niepełnosprawnych, których jest prawną opiekunką - pasuje idealnie. Putin wybiera ją osobiście.
Większą od rodziny Maria Lwowa-Biełowa ma tylko ambicję. Nie ma wyższego wykształcenia, ale to nie przeszkadza jej piąć się w górę. W wieku trzydziestu lat uzyskuje wielomilionowe dotacje od państwa, cerkiewnych fundacji i firm związanych z Kremlem. Otwiera nowoczesny pensjonat dla osób niepełnosprawnych. Potem kolejne dwa. Ma świetną passę w mediach. Nazywają ją "wichrem miłosierdzia na szpilkach".
Z czasem okaże się, że w ośrodkach Lwowej-Biełowej zabierano podopiecznym renty. Po serii zagadkowych zgonów wyjdzie na jaw, że na niektórych niepełnosprawnych zaciągano duże kredyty.
Lwowa-Biełowa jednak wyjdzie ze skandalu bez szwanku. Jest już wysoko w partyjnej hierarchii, ma miejsce w prezydium putinowskiej partii Jedna Rosja i fotel senatorki. Aż w końcu w październiku 2021 roku dostaje swoje pięć minut - zostaje rzeczniczką praw dziecka. Wykorzysta je maksymalnie.
Staje się twarzą i główną kuratorką programu deportacji, rusyfikowania i przymusowych adopcji ukraińskich dzieci. Zorganizuje ten proceder na skalę, na jaką w historii Europy ośmieliły się tylko nazistowskie Niemcy.
MATUSZKA ROSJA
Kilka tygodni przed inwazją Lwowa-Biełowa odwiedza marionetkową Doniecką Republikę Ludową. Przed kamerami mówi o pomocy humanitarnej, w rzeczywistości przygotowuje grunt pod masową deportację ukraińskich dzieci.
Po jej wizycie zaczyna się "ewakuacja" wszystkich domów dziecka oraz internatów z samozwańczych republik do Rosji.
Opustoszałe placówki w DNR staną się punktami tymczasowego zakwaterowania dla dzieci wywiezionych z nowych okupowanych terenów. Proces poszukiwania dzieci, ich transportu, rozmieszczenia najpierw w Ukrainie, potem w Rosji, a następnie przekazanie do rodzin będzie nadzorować założona przez Lwową-Biełową fundacja "Dzieciom w ręce".
Sama Lwowa-Biełowa regularnie podróżuje po okupowanej Ukrainie. Przywozi pomoc humanitarną, a wraca z ukraińskimi dziećmi. Niektóre osobiście dostarcza do Rosji na pokładzie samolotu Ministerstwa Obrony.
- Na razie jest to jubilerska robota, ale bardzo chciałabym, żeby stała ona się systemową – mówi podczas jednego z wystąpień.
We wszystkich domach dziecka i internatach Rosjanie zmieniają dyrekcje. Tam, gdzie napotykają opór, uzbrojeni żołnierze urządzają obławy. Żądają wydania dokumentów. Wiedzą, że część sierot przechowują miejscowi oraz pracownicy placówek.
Okupacyjne władze dostają nakaz informowania o wszystkich dzieciach bez opieki rodzicielskiej.
W tym samym czasie w samozwańczych republikach aktywizują się kolaboracyjne "służby socjalne". Według fundacji "Wschodnia Grupa Obrony Praw Człowieka", do października 2022 roku wydadzą 38 tys. postanowień o pozbawieniu lub zawieszeniu praw rodzicielskich. W większości ich postanowienia dotyczyć będą rodzin siłą zmobilizowanych i zabitych na froncie.
DZIECI NA POKAZ
Kiedy wywóz sierot do Rosji nabiera rozpędu, Putin usuwa ostatnią przeszkodę prawną. Podpisuje dekret, na mocy którego dzieci z Ukrainy automatycznie otrzymują rosyjskie obywatelstwo. Wystarczy, że wniosek o nie wypełni pracownik placówki opiekuńczej. W ten sposób Kreml otwiera drogę do przekazywania ukraińskich dzieci rosyjskim rodzinom.
Lwowa-Biełowa rozpoczyna kampanię reklamującą adopcję. Do tego celu wybiera grupę 31 dzieci, które – jak twierdzi – jej współpracownicy znaleźli w piwnicach zniszczonego Mariupola.
- Nie chodzi nam o to, aby zabrać dzieci i siłą przekazać je rosyjskim rodzinom. Więzy krwi zawsze są najważniejsze. Ale te dzieci są sierotami. Adopcyjni rodzice je porzucili, a sami się ewakuowali - opowiada w rosyjskich mediach. O tym, że Rosja starła z powierzchni ziemi Mariupol i zabiła co najmniej 20 tys. jego mieszkańców, już nie wspomina.
Matwij i dwie jego młodsze siostry wyjeżdżają ze zniszczonego Mariupola z ojcem, ale do Rosji docierają już jako "sieroty".
W kwietniu 2022 r. do piwnicy, w której się ukrywali, wchodzą rosyjscy żołnierze. Oznajmiają:
- Macie pół godziny, żeby zebrać rzeczy i wsiąść w ewakuacyjne autobusy.
Na pierwszym punkcie kontrolnym rodzinę rozdzielają. Rosjanie znajdują u ojca książeczkę wojskową. Odkrywają też, że lata temu służył na kontrakcie w ukraińskim wojsku. Zabierają go do obozu filtracyjnego.
- Może na dwie godziny, a może i na siedem lat - mówią mu.
Zanim zabiorą go na przesłuchanie, pozwalają pożegnać się z dziećmi. Ojciec przytula córki, Matwijowi po kryjomu wiesza na ramieniu torbę z dokumentami i telefonem komórkowym.
Dzieci trafiają do centrum dla uchodźców. Próbują odnaleźć ojca, rozklejają ogłoszenia. Ktoś z dyrekcji ośrodka dostrzega, że Matwij i siostry są bez opieki. Zawiadamia służby.
Trafią najpierw do szpitala w Nowoazowsku, potem do domu dziecka w Doniecku. Pewnego ranka słyszą, że znów mają szykować się do wyjazdu.
Grupa 31 dzieci dociera autobusem do Rostowa nad Donem, potem samolotem do Moskwy. Pod koniec dnia kwaterują ich w podmoskiewskim sanatorium "Polany" - placówce należącej do Dziecięcego Centrum Medycznego Administracji Prezydenta Federacji Rosyjskiej.
Plan codziennie wygląda tak samo: śniadanie, szczegółowe badania medyczne, które obejmują nawet testy na choroby weneryczne - a potem wychowawcy zwołują dzieci do holu. Znowu ktoś przyjechał rozdawać prezenty w blasku fleszy. Każdy rosyjski polityk chce mieć zdjęcie z "ocalonymi sierotami" z Ukrainy.
Wieczorami dzieci mają dyskoteki. Matwij zaprzyjaźnia się z innymi chłopcami. Większość jest w podobnym wieku – 13-15 lat. Wygłupiają się, żartują, ale nigdy nie rozmawiają o tym, jak się tu znaleźli. Wspomnienia o zaginionych albo zabitych rodzinach są zbyt bolesne.
Czasem tylko marzą na głos o tym, co zrobią, kiedy wrócą do Ukrainy. Nie wiedzą, że Maria Lwowa-Biełowa już zaplanowała ich życie w Rosji.
WSZYSTKIE SĄ NASZE
Pewnego dnia do sanatorium "Polany" przyjeżdża niewysoka blondynka. Matwij schodzi do holu znudzony.
- Znowu to samo. Ustawka przed kamerami, szybkie wręczanie prezentów, drętwa gadka - myśli.
Ale w odróżnieniu od innych polityków blondynka nie wyjeżdża od razu po odbębnieniu oficjalnej części. Jest bezpośrednia, zagaduje dzieci. Szybko wkrada się w łaski młodszych. Przytula je, bierze na ręce, głaszcze po głowach.
Matwij z kolegami stoją nieco z boku. W końcu blondynka dostrzega ich grupkę. Podchodzi, zagaja rozmowę. Ale uwagę skupia na Filipie. - Zwykły 15-latek. Ciemne włosy, zgarbione plecy - odnotowuje Matwij.
Po tym spotkaniu blondynka zaczyna regularnie odwiedzać sanatorium. Dzieci mogą prosić ją o wszystko – wypad do aquaparku, zakupy w centrum handlowym. Zabiera je też na wycieczkę do Moskwa-City, biznesowego centrum miasta. Jedzą lody w wieżowcu, patrząc na panoramę rosyjskiej stolicy. Są zachwycone. Większość nigdy nie wyjeżdżała poza własne miasto. A część ostatnie miesiące spędziła w zapleśniałych i zimnych piwnicach.
Po dwóch tygodniach w sanatorium "Polany" kończy się turnus, ale blondynka organizuje dla dzieci kolejny wyjazd – na obóz "Pojutrze". Jak tłumaczy, jest to 14-dniowy kurs integracyjny, podczas którego zapoznają się z rosyjską kulturą i historią.
W "miękkiej" formie.
W programie spotkania z młodymi prokremlowskimi yotuberami, warsztaty i lekcje. Wynika z nich jedno: w Rosji, technologicznej i finansowej potędze, czeka świetlana przyszłość.
Pod koniec wyjazdu wychowawcy informują dzieci, że do Doniecka już nie wrócą. Mają wybór: rosyjska rodzina zastępcza albo rosyjski dom dziecka.
Część postanawia zostać w Rosji. Inne wpadają w panikę. Przecież w Ukrainie wciąż mają rodziny.
Matwijowi i siostrom wmawiają: ojciec nigdy po was nie przyjedzie.
- Nie ma pieniędzy, dokumentów. Nie przekroczy granicy. W Rosji będzie wam lepiej.
Matwij słucha, ale nie wierzy. Kiedy matka odeszła z rodziny, najmłodsza z sióstr miała ledwie półtora roku. Ojciec sam wychował ich trójkę. Nigdy by ich nie porzucił.
Co do jednej rzeczy wychowawczyni jednak nie kłamie – ojciec faktycznie nie ma ani dokumentów, ani pieniędzy. Matwij to wie, bo kilka razy ojciec zadzwonił na komórkę, którą zdążył mu przekazać przed pożegnaniem. Opowiedział, że wypuścili go z obozu, że szedł piechotą 30 kilometrów do Doniecka. Szukał ich, ale byli już w Rosji. Teraz szuka sposobu, żeby dostać się do Moskwy.
Matwijowi udaje się dodzwonić do ojca:
- Tato, masz pięć dni. Potem oddadzą nas do adopcji.
Ojciec dociera po dwóch. Wyjazd pomagają zorganizować wolontariusze. Kiedy cała rodzina już jest bezpieczna na Łotwie, Matwij dostaje telefon od jednego z chłopaków:
- Ty wyjechałeś, a nas wszystkich oddali do rosyjskich rodzin. Pamiętasz Filipa? Wzięła go ta blondyna.
Filip staje się twarzą kampanii, reklamującej adopcję ukraińskich dzieci. Występuje w programach i filmach propagandowych. Dziękuje "tej blondynie" - czyli Marii Lwowej-Biełowej - za uratowanie.
- Teraz jest tak płodny czas, kiedy miłość do ojczyzny można okazać nie tylko słowami, ale i czynami. Czy to nie jest jedność, czy to nie jest patriotyzm, kiedy nie ma cudzych dzieci, tylko wszystkie są nasze? – napisze Lwowa-Biełowa.
ZAKWALIFIKOWANE DO MOSKWY
Jesienią 2022 r. skala i tempo deportacji ukraińskich dzieci osiągają apogeum. Przed wycofaniem się z części obwodu chersońskiego Rosjanie wywożą wszystkie domy dziecka.
Na telefon Olgi Pilarskiej codziennie przychodzi dwadzieścia powiadomień, że ma przygotować się do opuszczenia miasta.
Wszystkie oddziały w szpitalu dostają polecenie: stworzyć listy dzieci, których stan pozwala na "ewakuację".
Kiedy Olga słyszy to słowo, dostaje skurczy żołądka. Jakiś czas temu do szpitala przyjechała urzędniczka z Moskwy. Kręciła się kilka pięter niżej, oglądała dzieci. Na oddziale patologii noworodka akurat leżało kilkanaście niemowląt przywiezionych z domu dziecka. Wszystkie z wirusowym zapaleniem oskrzeli.
Urzędniczkę szczególnie zainteresowała dwójka dzieci. Cmokała na nad ich łóżeczkami: "Ładne, ładne". Bez niepełnosprawności. Pielęgniarki mówiły potem Oldze, że tym dzieciom zlecono wszystkie możliwe badania. Wykluczono upośledzenie intelektualne, potwierdzono prawidłową pracę serca i nerek.
Kilka dni później dyrekcja oznajmiła, że dzieci zostały "zakwalifikowane do Moskwy" i mają natychmiast zostać wypisane ze szpitala. Lekarka prowadząca się nie zgodziła. Kiedy wieczorem wróciła do domu, urzędniczka zabrała dzieci do Moskwy.
Olga rozumie, że ten sam los teraz czeka wszystkie sieroty w szpitalu.
- Każde zasługuje na ratunek. Przecież same tego nie zrobią - myśli.
Leżą na pediatrii, chirurgii, neonatologii. Łącznie jedenaścioro niemowląt.
Nagle Olga wie, co należy zrobić.
Dzieci muszą się stać tak chore, że nie przetrwają drogi do Rosji.
DWIE KARTY
Olga obchodzi każdy oddział. Szeptem wyjaśnia innym lekarzom szczegóły swojego planu. Wiedzą, jakie ryzyko podejmują, ale zgadzają się bez wahania.
Od tego dnia stan wszystkich sierot w szpitalu gwałtownie się pogarsza.
Lekarze diagnozują u dzieci krwawienia płucne, ciężkie napady epilepsji, niewydolność oddechową. Przekazują je na oddział intensywnej terapii, którym zawiaduje Olga.
W raporcie dla kierownictwa szpitala doktor Pilarska stwierdza: stan dzieci bardzo ciężki. Transportowi nie podlegają.
W tym czasie pielęgniarki ustawiają przy każdym łóżeczku respiratory i dozowniki. Aparatura zaczyna mrugać i piszczeć. Wszystko ma być idealnie upozorowane.
Olga codziennie sporządza dwie karty gorączkowe. W oficjalnej przepisuje silne leki. Pielęgniarki odnotowują pogarszające się parametry: saturacja niska, ciśnienie wysokie, apetytu – brak. Świstek ląduje w historii choroby, której w każdej chwili może zażądać dyrekcja szpitala.
Drugą kartę lekarze przekazują sobie po kryjomu, z rąk do rąk. Olga zaznacza w niej tylko ilość pokarmu. Żadne z dzieci już nie potrzebuje leczenia.
Zobacz także
PLAN B
Ordynatorka szpitala kiedyś była szanowaną pediatrą. Teraz jest na usługach Rosjan. Węszy podstęp. Dzwoni do Olgi pięć razy dziennie:
- Czy już sporządziłaś listę dzieci?
- Nic się nie zmieniło. Są ciężko chore.
- Pieprzona patriotka – krzyczy w słuchawkę.
Olgi obelgi nie ruszają. Boi się tylko, że ktoś z personelu okaże się kretem, wyśpiewa wszystko okupantom. Obmyśla plan B:
- Jeśli zrobi się niebezpiecznie, wyniesiemy dzieci tylnym wyjściem.
Ustalają z pielęgniarkami, która weźmie dzieci i gdzie się schowa. Byle nie w domu. Tam będą szukać w pierwszej kolejności.
TYSIĄC SIEROT
11 listopada w Chersoniu zapada cisza. Spod szpitala znikają rosyjskie czołgi. W dyrekcji nie ma nikogo z kolaborantów. Wkrótce dociera wiadomość: Chersoń jest wolny. Ludzie w euforii wylegają na ulice, idą z żółto-niebieskimi flagami do centrum miasta.
Olga nie może uwierzyć, że to już koniec. Patrzy na jedenaścioro sierot, leżących w drewnianych łóżeczkach. Do oczu cisną się jej łzy.
- Udało się – powtarza w myślach. - Teraz są bezpieczne.
Ale radość szybko zamienia się w przygnębienie. Jej jedenastka to wyjątek. Wszystkie domy dziecka w uwolnionym obwodzie są puste. Nikt nie wie, dokąd Rosjanie wywieźli prawie tysiąc sierot.
DZIEWCZYNKA ZE SWASTYKĄ
Jesienią tymczasowe punkty zakwaterowania w Rosji i na okupowanych terenach Ukrainy są przepełnione dziećmi z Ukrainy. Niektóre miesiącami są trzymane w donieckich szpitalach, zanim zostaną przewiezione dalej.
Urzędnicy gorączkowo szukają miejsca dla kolejnych wywiezionych grup. Dzieci lądują w sanatoriach i internatach w całej Rosji.
"Koledzy! Pilnie! Napiszcie, kto może przyjąć 113 małych dzieci z DNR. W większości są wieku od 0 do 3 lat. Dajcie odpowiedź dziś do 16:00. O status dzieci i całą resztę proszę nie pytajcie" – cytuje telewizja Dożd wewnętrzną korespondencję regionalnych służb opieki społecznej.
Niektóre starsze dzieci myślą, że przyjechały do Rosji tylko na wycieczkę. Inne chcą skontaktować się z rodziną, ale rosyjscy "opiekunowie" im nie pozwalają.
Choć na adopcję czeka 40 tys. rosyjskich sierot, to "dzieci Donbasu" stają się głównym tematem w propagandowych mediach. Lwowa-Biełowa udziela dziesiątek wywiadów. Zapewnia, że otrzymuje "tysiące zapytań" o adopcję. Opowiada też o dzieciach, którym "strzelano w plecy" i o dziewczynce, która miała "wyciętą swastykę na ramieniu".
- Nie przeżyła, ale stała się naszym sztandarem.
Propagandowa łapanka jednak nie działa. W rzeczywistości rodzin chętnych adoptować dziecko nie jest wiele. Z korespondencji rosyjskiej opieki społecznej, do której dotarł Dożd, wynika, że w sierpniu z Ukrainy wywieziono grupę 400 dzieci. Tylko 36 z nich - według stanu na styczeń - trafiło do rosyjskich rodzin. Resztę ulokowano w internatach i domach dziecka w całym kraju.
Lwowa-Biełowa postanawia sięgnąć po zawodowe rodziny zastępcze.
- Są całkowicie zależne od państwa. Rodziców zastępczych można zmusić do wszystkiego - mówi Kateryna Raszewska, prawniczka z ukraińskiej organizacji pozarządowej Regionalne Centrum Praw Człowieka.
"BIERZ ILE CHCESZ"
Obrazek z rosyjskiej telewizji:
Lotnisko Tołmaczewo w Nowosybirsku. W hali przylotów spory tłum. Czuć napięcie.
Za chwilę wyląduje samolot z grupą ukraińskich dzieci na pokładzie. Lwowa-Biełowa osobiście przyjechała, żeby przekazać je w ręce rosyjskich rodziców. Ubrana w odświętną sukienkę w kropki stoi w środku, otoczona dziennikarzami. Obok niej mężczyzna w ciemnym garniturze - gubernator obwodu nowosybirskiego. Oboje pogodnie się uśmiechają. Trzymają w rękach wielkie pluszowe misie.
Trochę z boku trzyma się grupka przyszłych rodziców. Wyraźnie widać, że się denerwują. Niektórzy przeglądają w zdjęcia w telefonach, żeby przypomnieć sobie twarze dzieci. O powiększeniu rodziny dowiedzieli się tydzień temu.
- Zadzwonili z opieki społecznej i zapytali, czy weźmiemy od razu piątkę – mówi w rozmowie z lokalną prasą Roman, ewangelicki pastor. Wraz z żoną Jekateriną od lat prowadzą rodzinę zastępczą. Mają czworo biologicznych i siedmioro adoptowanych dzieci.
Roman narzeka: wcześniej o każde dziecko trzeba było walczyć. Opieka społeczna upierała się, że w rodzinie nie powinno być więcej, niż ośmioro adoptowanych dzieci.
- Teraz bierz, ile chcesz.
Jelena, starsza, puszysta kobieta w grubych okularach, czeka na dwójkę dzieci z Ukrainy.
- Przez przypadek wyszło - mówi dziennikarzom.
Chciała pod koniec roku adoptować dziecko z Nowosybirska, ale zadzwonili z opieki społecznej:
- Trzeba wziąć rodzeństwo z Donbasu. Teraz.
- Zgodziłam się. Spełniam swój obowiązek obywatelski. Tak zostałam wychowana - do bohaterskich czynów. Byłam pionierką, komsomołką. Patriotyzm mam wszczepiony. Starszego syna odchowałam i oddałam ojczyźnie. Właśnie wrócił z frontu na urlop.
Pogawędki ucichają, kiedy zza bramki wychodzą spłoszone dzieci. Każde ma na kurtce naklejoną plakietkę z imieniem i nazwiskiem, żeby nie doszło do pomyłki.
Tłum rusza w ich kierunku. W kadrze uściski, wręczanie misiów i prezentów. Uśmiechy rodziców, płacz przerażonych dzieci. I Lwowa-Biełowa. Ze wzruszenia w kąciku oka kręci się jej łza.
Kiedy kamery zostaną wyłączone, każdy pojedzie w swoją stronę. Przeżyć szok.
Roman i Jekaterina mieli adoptować piątkę rodzeństwa bez niepełnosprawności. Zamiast trzech dziewczynek i dwóch chłopców odebrali jednak cztery dziewczyny i jednego chłopaka. O tym, że są "spokrewnione", dzieci dowiedziały się dopiero w samolocie. Część jest upośledzona intelektualnie. Najstarsza z dzieci - Ałła - jest przerażona. Powiedzieli jej, że jedzie tylko w krótkie odwiedziny. Zostanie w rodzinie do pełnoletności.
- Smuci się, że już nigdy nie zobaczy przyjaciół – przyzna później Jekaterina w rozmowie z nowosybirskim portalem ngs.ru.
Jelena też jest przerażona. Nikt jej nie wspomniał, że jedno z dzieci ma poważne zaburzenia psychiczne. Kiedy wchodzą do domu, chłopiec zaczyna biegać po mieszkaniu, włączać wszystkie urządzenia elektryczne.
- Nie wiem, co z tym zrobimy – ciężko wzdycha Jelena.
AMPUTACJA PRZYSZŁOŚCI
W marcu tego roku Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK) w Hadze wydał nakaz aresztowania Władimira Putina i Marii Lwowej-Biełowej.
Dowody na masowe uprowadzanie, rusyfikację i przymusowe adopcje ukraińskich dzieci, które naruszają szereg konwencji międzynarodowych, w tym konwencję o zapobieganiu zbrodni ludobójstwa, Lwowa-Biełowa sama "dostarczyła" prokuratorom. Każda jej zbrodnia jest dobrze udokumentowana i opublikowana w mediach społecznościowych.
- ISIS porywało dzieci Jazydów, żeby z dziewczynek zrobić niewolnice seksualne, a chłopców szkolić na bojowników. Pol Pot dokonał przymusowego wysiedlenia rodzin z miast na wsie. Ale to coś innego. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego - przyznał w rozmowie z "The Times" Karim Khan, główny prokurator MTK.
- To amputacja przyszłości Ukrainy - napisała w liście otwartym grupa francuskich intelektualistów. Ich zdaniem przymusowe wysiedlenie dzieci do Rosji jest częścią projektu Putina, którego celem jest wykorzenienie przyszłych pokoleń Ukraińców z tożsamości narodowej.
Nikt nie wie, ile ukraińskich dzieci zostało uprowadzonych. Z danych międzyresortowej agencji powołanej przez rosyjskie ministerstwo obrony wynika, że od początku inwazji do Federacji Rosyjskiej "ewakuowano" prawie 5 mln ludzi, z czego ponad 700 tys. stanowiły dzieci.
Ile z nich zostało bez opieki rodziców? Według ukraińskiego ministerstwa ds. integracji tymczasowo okupowanych terytoriów - co najmniej 4396 dzieci. Tyle przynajmniej nieletnich przebywało przed wojną w zakładach opiekuńczych na obecnie okupowanych terytoriach. Liczba ta jednak nie uwzględnia dzieci, które straciły rodziców na skutek działań wojennych albo zostały siłą rozdzielone z rodzinami w obozach filtracyjnych.
- 90 proc. tych dzieci ma żyjących krewnych w Ukrainie. Nawet jeśli przed wojną przebywały w domach dziecka, były sierotami, ale społecznymi. Trafiły pod opiekę państwa ze względu na trudną sytuację rodzinną. Teraz krewni próbują odszukać te dzieci, ale ich powrót jest niezwykle ciężkim procesem – mówi Kateryna Raszewska.
Do tej pory Ukrainie udało się odzyskać tylko 361 dzieci. Rosja maksymalnie utrudnia ten proces. Utajnia informacje, przenosi dzieci z miejsca na miejsce. Powrót każdego dziecka to operacja specjalna, wymagająca zaangażowania wielu ministerstw i służb wywiadowczych.
- Najtrudniej jest z dziećmi, które już trafiły do rosyjskich rodzin. Nawet jeśli są pod tymczasową opieką, za pół roku tym rodzinom mogą przyznać prawo do adopcji. Wtedy "rodzicom" wolno zmienić dziecku wszystkie dane personalne – imię, nazwisko, datę i miejsce urodzenia. Tych dzieci możemy już nigdy nie odzyskać - mówi Raszewska.
TRAUMA
Z Jewhenem, ojcem Matwija, zdzwaniamy się przez messengera. Jest akurat w pracy w warsztacie samochodowym. Co chwilę przerywa rozmowę, żeby odpowiedzieć coś po łotewsku swojemu szefowi.
- W Rydze próbujemy zacząć nowe życie - mówi Jewhen. - Wolontariusze pomogli nam wynająć trzypokojowe mieszkanie. Dzieci zaczęły chodzić do szkoły. Bardzo tęsknimy za domem w Mariupolu. Ale tam zostały tylko zgliszcza. Musimy układać życie tutaj - mówi Jewhen.
Z Olgą Pilarską łączymy się przez vibera, internetowy komunikator. Olga została w Chersoniu, który od pozycji rosyjskiej artylerii dzieli jedynie Dniepr.
- Nie mogłam wyjechać. Po wyzwoleniu zaczęły trafiać do nas ranne dzieci. Rosjanie codziennie ostrzeliwują miasto.
Najstraszniejsza była noc sylwestrowa.
O północy Olga słyszy, że zaczęła pracować artyleria. Lekarze zdążyli ewakuować pacjentów do piwnicy. Nagle gmach szpitala drży. Bum, bum, bum. W jednej chwili w całym budynku wylatują wszystkie szyby. Bum, bum, bum. Głuche odgłosy walących się ścian.
W oddziale anestezjologii wybucha pożar. Personel gasi go własnoręcznie.
Nad ranem zapada cisza. Rosjanie zniszczyli połowę budynku. Uszkodzili system ogrzewania, dostarczania tlenu i wody. W korytarzu oddziału patologii noworodka leżą dwa niewybuchy.
Olga wraz pielęgniarkami wyciąga spod gruzów ocalały sprzęt. Przenoszą się do innej części budynku, w której przynajmniej ściany są nienaruszone. Znowu przyjmują pacjentów.
- Już nawet nie pamiętam, jak wygląda życie w czasach pokoju. Do pracy przychodzimy na dwie-trzy doby, żeby jak najmniej poruszać się po mieście. Mamy na oddziale hełmy, kamizelki. Wszyscy mamy głęboką traumę po okupacji. Kiedy jest mi naprawdę ciężko, wracam myślami do tych jedenastu niemowląt. Uratowaliśmy je.
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka WP
Zobacz także
Od redakcji: ze względu na ważny interes społeczny nie zasłaniamy twarzy porwanych przez Rosjan dzieci. Wiele z nich może być poszukiwanych przez rodziców lub innych prawowitych krewnych, a każda informacja o miejscu ich pobytu czy dowód na to, że przebywały w danym miejscu, może mieć znaczenie dla poszukiwań.