"Ten horror przebił najlepszy scenariusz"
Dzisiaj przeczytałam opinię ludzi na temat naszych lekarzy. A nie są to opinie pochlebne. Choć na forum znalazły się słabiutkie głosy samych przedstawicieli zawodu, który w przeszłości był wyznacznikiem wszelkich zalet ludzkiego charakteru. Kiedy słowo lekarz brzmiało dumnie. Ale dziś... dziś jest zupełnie inaczej. Gonitwa za pieniądzem, oto co naszym lekarzom zastąpiło etos zawodu! – pisze Ewa Lenart, Internauta wp.pl
17.02.2009 | aktual.: 17.02.2009 18:52
To nie jest scenariusz horroru. To rzeczywisty horror, który przerósł najlepszy scenariusz.
Ostatni tydzień był dla mnie i moich najbliższych tygodniem straszliwej prawdy. Prawdy o sensie istnienia. Walką, jaką musimy staczać z czymś, co tak dumnie nazwano medycyną. Choć może nie samą medycyną, a jej przedstawicielami.
Moja Mama w styczniu skończyła 78 lat. Od przeszło 50 lat żyje "na kredyt", z jednym płucem. Ale żyje. A my, jej najbliżsi, staramy się dbać o nią, jak o największy skarb. Jest naszym małym, walecznym Wróbelkiem (tak nazywa Ją moja dorosła już córka). Dbamy więc oddając całe serce i duszę, by ulżyć w cierpieniu. I nie jesteśmy lekarzami. Lecz pięć dni temu doszło do tragedii. Mama straciła kontakt z rzeczywistością, "lała" nam się przez ręce. Traciła przytomność.
Spanikowana wykonałam telefon do lekarza "pierwszego dotyku" prosząc o pomoc. Pomoc, której udzielała ta sama lekarka od przeszło 25 lat. „Traci przytomność? No cóż, ja nic na to nie poradzę... proszę wezwać pogotowie. Ja nie mam tu nic do roboty" - usłyszałam w słuchawce. Nie przyjadę, szkoda czasu. Byłam w szoku. Nie byłam w stanie zareagować, bo pani szybciutko odłożyła słuchawkę telefonu. Odrętwiała, na wpół przytomna, wezwałam pogotowie. A Mama zapadała się w nicość z minuty na minutę. Nie wierzyłam własnym oczom. Jeszcze dwa dni wcześniej dyrygowała całym domem, zajmowała się wnukiem, żartowała...
Pogotowie przyjechało wyjątkowo szybko. Pomyślałam, że wreszcie w tym kraju coś się zmieniło. Ale to, co nastąpiło kilka chwil później, doprowadziło mnie do histerii. Mnie, zrównoważoną, chłodno oceniającą najtrudniejsze sytuacje w życiu. Tego jeszcze nie było, bym histerycznie, niemalże w obłąkaniu, musiała podjąć decyzję. Decyzję, która miała zadecydować o życiu własnej Matki!
Zestaw karetki składał się z trzech osiłków i nie mniej osiłkowatej kobiety. Brutalnie odsunięto mnie od rodzicielki i bezceremonialnie zaczęto to, co nazywać się powinno ratowaniem. Wreszcie po kilku minutach wezwał mnie ktoś, kto ma czelność nazywać się lekarzem. - Pani matka umiera i nie należy Jej w tym przeszkadzać. Może przeżyje godzinę, może będzie się męczyć cały dzień - powiedział spokojnie.
Słuchałam w osłupieniu. Coś we mnie umierało szybciej niż moja Mama. Nie byłam w stanie nic wyartykułować oprócz sakramentalnego - Proszę Ją ratować! Za wszelką cenę! - Ale to nie ma sensu - dalej perorował ten, który miał dyplom lekarza - a jeśli się pani będzie upierała, żeby ją przetransportować do szpitala, to winna pani będzie śmierci własnej matki!
Nie wierzyłam własnym uszom. Jedyne, co mogłam zrobić w tym momencie, to strzelić go w nadętą i cyniczną gębę. Ale zamiast tego zadzwoniłam do córki. Ta w szoku krzyczała w słuchawkę, pełna rozpaczy: "Niech zawiozą Babcię do szpitala! Mamo, ratuj Ją, błagam!". Te słowa mnie otrzeźwiły. - Proszę natychmiast przewieźć Mamę do szpitala! - powiedziałam. - To głupota. Ona już swoje przeżyła. Taka jest kolej rzeczy - usłyszałam. Chciałam doskoczyć do niego, lecz powstrzymał mnie mąż. A „lekarz" - Zawińcie ją w coś i znieście do karetki, ale na pani odpowiedzialność - powiedział zrezygnowanym głosem. A do dwóch osiłków powiedział: "Ot, jak się pozbywa widoku śmierci!".
Tego było już za wiele. Nie wiem, co krzyczałam, ale przeraził mnie mój własny krzyk. Z przerażeniem patrzyłam, jak mąż z jednym z tępych osiłków znosili po schodach owiniętą w koc Mamę. Krzyk bezradności i rozpaczy rozlegał się po klatce. Nikt nie wyszedł. Zero reakcji...
Kiedy w dziesięć minut po przyjeździe do szpitala karetki wpadłam oszalała do recepcji izby przyjęć, nie pamiętałam nazwiska Mamy. Nie byłam w stanie zapytać, gdzie Ją zawieziono. Czy Ją ratują. Usiadłam uspokajana przez sprzątaczkę. Jej twarzy pełnej mojego bólu nigdy nie zapomnę. Była jedyną osobą w szpitalu, która przejęła się moją tragedią. Chwilę potem wkroczył mój mąż. Dowiedział się, że Mama jest pod opieką lekarzy w izbie przyjęć. Drżałam na myśl, że za chwilę ktoś wyjdzie i powie, że to koniec.
I nagle szok. W drzwiach pojawia się "lekarz" pogotowia i cynicznym uśmiechem komunikuje: "Cud! Jeszcze żyje! I powiadają, że może uda się ją uratować, dziwne to".
Po kilku godzinach, gdy Mama była już podłączona do sieci aparatur i kroplówek, usłyszałam, że stan jest bardzo ciężki, ale stabilny. Słowo "stabilny" stało się dla mnie kołem ratunkowym. Chwyciłam się tego sformułowania jak tonący rozbitek na rozszalałym oceanie bezradności. Powtarzałam sobie, że musi żyć i że z każdym dniem, z każdą godziną ta stabilność będzie większą szansą dla Mamy.
Przeszło pięć dób. Mama powolutku dochodzi do siebie. Jest już przytomna, rozmawia, próbuje się uśmiechać. Zaczyna nami dyrygować jak dawniej. Jeszcze cichutko, słabiutko, ale tak, jak tydzień temu. A ja i moi najbliżsi z niepokojem śledzimy każdy Jej ruch, każdy grymas... Z czułością głaszczemy po sinych od wenflonów dłoniach. Przecież jest naszym małym, najwspanialszym Wróbelkiem. Darem niebios, które pozwoliły wrócić Jej do życia, do nas.
Z przerażeniem myślę, co by się stało, gdybym uległa namowom tego, kogo medycyna obdarzyła zaufaniem. Medycyna, bo na pewno nie ja i moi najbliżsi. I zadaję sobie pytanie: Jak przedstawiciele tego zawodu mogą spojrzeć w oczy milionom chorych? Ludzi, którzy oczekują na wiarę, słowa otuchy, że lekarz zrobi wszystko, by ich ratować. Nie patrząc ani na wiek chorego, ani na pieniądze!
Ewa Lenart