Taliban odrodzenie - wkrótce może nadejść

W dziesiątą rocznicę zamachów z 11 września talibowie będą mieli szansę na zwycięstwo nad koalicją państw zachodnich. Są coraz silniejsi. Do tego niemal wszyscy koalicjanci, w tym Polska, zaczynają mówić o szybkim wycofaniu w Afganistanu. O sytuacji pod Hindukuszem pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Otłowski, ekspert ds. bezpieczeństwa.

Taliban odrodzenie - wkrótce może nadejść
Źródło zdjęć: © AFP | Rehman Ali

28.06.2010 16:53

Równo rok temu, niemal w dziewięć lat od rozpoczęcia operacji afgańskiej, Zachód najwyraźniej zaczął na serio zdawać sobie sprawę, że jego sytuacja strategiczna w Afganistanie osiągnęła poziom, grożący poniesieniem sromotnej klęski.

Przełom... w złą stronę

Po czterech latach trwania procesu intensywnej i nieprzerwanej poprawy kondycji afgańskiego ruchu oporu zdominowanego przez talibów, rok 2009 jawił się tym samym jako przełomowy dla dalszych losów nie tylko samej kampanii afgańskiej, ale i całej wojny z islamskim ekstremizmem.

Tym bardziej, że również w sąsiednim Pakistanie tamtejsi talibowie i ich sojusznicy z Al-Kaidy uzyskali dogodne warunki dla realizacji ich głównego strategicznego celu: utworzenia islamskiego emiratu Pakistanu. Paradoksem jest, że owo umocnienie się islamistów w Pakistanie to w dużej mierze efekt korzystnego dla nich rozwoju sytuacji strategicznej w Afganistanie.

Ofensywne działania militarne sił NATO, podjęte w okresie czerwiec-sierpień 2009 roku z dużym rozmachem oraz zaangażowaniem sił i środków, jakich Afganistan nie widział od czasów zakończenia interwencji sowieckiej – szybko przyniosły istotne sukcesy operacyjne. Niestety, równie szybko działania koalicji wytraciły swój impet, czego bezpośrednią przyczyną stał się brak wystarczających sił po stronie koalicji.

Restrykcje na wojnie

Mówiąc wprost, dowódcy ISAF nie mieli możliwości rotacji żołnierzy w polu. Niektóre jednostki kanadyjskie i brytyjskie walczyły wtedy bez przerwy przez kilka tygodni, zaopatrywane z powietrza i niemal zupełnie pozbawione posiłków w postaci nowych ludzi. Sytuacja taka była z kolei pochodną „odwiecznego” problemu sił ISAF: restrykcji i narodowych ograniczeń dotyczących zakresu użycia poszczególnych kontyngentów. Kontyngenty z Niemiec, Hiszpanii czy nawet Francji, choć liczebnie duże, nie mogą być używane do operacji ofensywnych. Aktywne, zaczepne działania bojowe w Afganistanie są od lat prowadzone wyłącznie przez żołnierzy z zaledwie kilku państw: USA, Kanady, Wielkiej Brytanii, Australii, Danii, Holandii, a także Polski.

Ubiegłoroczne przerwanie w połowie ofensywy to jednak także rezultat braku zdecydowanej woli politycznej rządów państw NATO. Gdy tylko straty wśród żołnierzy zachodnich zaczęły szybko rosnąć, co wszak jest nieuniknione w toku intensywnych działań bojowych – tempo ofensywy gwałtownie zmalało. Wyhamowanie działań operacyjnych ISAF zmniejszyło jednak presję wywieraną na talibów, co dało im możliwość przegrupowania sił, a miejscami nawet odtworzenia zdolności bojowych. W efekcie, koalicji nie tylko nie udało się odzyskać inicjatywy strategicznej, ale nawet osłabić przeciwnika militarnie i politycznie, co mogłoby być względnym sukcesem na obecnym etapie wojny.

Trzy fazy nowej strategii

Nowa militarna strategia działań sił koalicji w Afganistanie, przedstawiona pod koniec ub. roku przez ówczesnego dowódcę sił ISAF gen. Stanley’a McChrystala, zakładała szybkie i nowatorskie przejęcie inicjatywy w wojnie, z wykorzystaniem wzmocnienia sił koalicji o ok. 40 tys. żołnierzy w przeciągu kilku miesięcy 2010 roku. W pierwszym etapie wzmocnione siły koalicyjne miały opanować i utrzymać te części kraju, gdzie aktywność talibów jest szczególnie duża i gdzie znajduje się kilka z największych skupisk ludności Afganistanu, (okolice Kabulu, Kandahar, Helmand).

W drugiej fazie realizacji nowej strategii, zadaniem sił koalicyjnych będzie udowodnienie, że są one w stanie zapewnić bezpieczeństwo i możliwości rozwoju lokalnej ludności, skutecznie odpierając ataki rebeliantów i wyczerpując tym samym ich siły i środki. Z kolei w trzecim etapie koalicja ma już jedynie zbierać polityczne owoce wcześniejszych działań militarnych, wykorzystując osłabienie i rozbicie jedności rebeliantów. Zgodnie z założeniami NATO-wskich strategów, na tym etapie talibowie mają zacząć skłaniać się do podjęcia rokowań, prowadzonych wówczas przez koalicję z silniejszych pozycji. Bez wątpienia, strategii tej trudno nie określać jako naiwnej. Jak pokazują ostatnie miesiące, już samo skuteczne i trwałe opanowanie terenu jednej tylko afgańskiej prowincji Helmand przysparza koalicjantom wielu problemów. A to przecież dopiero pierwszy etap strategii... I nic dziwnego – inaczej niż w Iraku, gdzie rebelianci działali jak klasyczna partyzantka (głównie na zasadzie „uderz i uciekaj”), w Afganistanie ruch
oporu to niemal konwencjonalna armia, której siły często operują w zwartych i dużych (do kilkuset ludzi) formacjach, dążąc do trwałego opanowania konkretnego terytorium, na którym ustanawiają następnie swą administrację i prawa. Co więcej, ze względu na skomplikowany układ etniczny i tradycję sprawowania władzy w Kabulu przez Pasztunów, nie da się „ugłaskać” talibów i zakończyć wojny jedynie poprzez zaoferowanie im koncesji politycznych i częściowego udziału w rządach. Zwłaszcza obecnie, gdy talibowie są obiektywnie najmocniejsi od czasu utraty przez nich władzy w kraju i realnie mogą ją odzyskać w drodze działań zbrojnych.

Gra na czas

Czas gra zdecydowanie na ich korzyść, zarówno w wymiarze politycznym, jak i militarnym. Jeśli nawet przywódcy Talibanu nie byli tego pewni już dawno temu, to przekonali się o tym w grudniu ub. roku, gdy prezydent Barack Obama zapowiedział wprost podczas ogłaszania nowej strategii afgańskiej, iż wycofywanie sił USA rozpocznie się latem 2011 roku. Dla talibów jest już więc jasne, że niezależnie od rozwoju sytuacji w Afganistanie, administracja Obamy nie zechce wchodzić w kampanię wyborczą przed kolejnymi wyborami prezydenckimi w USA uwikłana w przedłużającą się operacją afgańską, jako że mogłoby to oznaczać koniec marzeń o reelekcji obecnego prezydenta.

Deklaracja prezydenta Obamy zapoczątkowała cały ciąg wystąpień ze strony poszczególnych członków koalicji afgańskiej, którzy publicznie i bez ogródek zaczęli podawać konkretne daty ich wycofania się z udziału w operacji ISAF. Ostatnio do tego grona dołączyła także Polska. Niemal nikt już w NATO nie mówi, że najpierw może dobrze byłoby doprowadzić misję w Afganistanie do jako takiego końca (np. w postaci stworzenia tam sprawnej i skutecznej armii z prawdziwego zdarzenia, co jest rzeczą wykonalną, ale potrzeba na to jeszcze ok. dwóch-trzech lat), a dopiero potem opuszczać ten kraj.

W takiej sytuacji jedyne, co talibowie powinni teraz zrobić, to siedzieć cicho i przeczekać te najbliższe kilkanaście miesięcy, aby stworzyć pozory względnej normalności i doprowadzić do opuszczenia Afganistanu przez większą część koalicjantów. Ostateczną ofensywę mogliby wtedy przeprowadzić już bez obecności w Afganistanie Brytyjczyków, Kanadyjczyków, Polaków i większości Amerykanów. Gdyby ten scenariusz faktycznie się ziścił, Islamski Emirat Afganistanu mógłby zostać odtworzony niemal dokładnie w dziesiątą rocznicę zamachów terrorystycznych na USA. Trudno nie zauważyć, że byłby to niezwykle wymowny symbol porażki Zachodu w wojnie z islamskim ekstremizmem.

Tomasz Otłowski, specjalnie dla Wirtualnej Polski

Ekspert i analityk w zakresie stosunków międzynarodowych; specjalizuje się w problematyce bliskowschodniej i zwalczania terroryzmu islamskiego. W latach 1997-2006 ekspert, później szef Zespołu Analiz, a następnie naczelnik Wydziału Analiz Strategicznych w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Obecnie ekspert Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego, koordynator Zespołu Analiz w Fundacji Amicus Europae, publicysta tygodnika „Polska Zbrojna”.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)