Tak steruje się prasą w Ameryce. Rewelacje szarej eminencji Waszyngtonu
• Doradca Baracka Obamy Ben Rhodes ujawnia, jak sterował przekazem mediów
• Biały Dom celowo manipulował informacjami, aby "sprzedać" kontrowersyjne porozumienie z Iranem
• Rhodes przyznaje, że jego pracę ułatwiał brak wiedzy waszyngtońskich dziennikarzy
09.05.2016 | aktual.: 09.05.2016 21:03
Mało kto wie, kim jest Ben Rhodes. Nic dziwnego, bo formalnie ten niespełniony powieściopisarz nie pełni żadnej kluczowej roli: jest jedynie jednym ze speechwriterów amerykańskiego prezydenta, specjalistą od komunikacji w zakresie bezpieczeństwa narodowego w Białym Domu. Mimo to, w ciągu ośmiu lat prezydentury Obamy, Rhodes stał się jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie, kreując amerykańską politykę zagraniczną. Co ważne, kształtował też to, jak piszą o niej amerykańskie - i światowe - media.
Przed objęciem funkcji w Białym Domu Rhodes nie miał za sobą świetlanej kariery. Po skończeniu literaturoznawstwa planował zostać pisarzem, lecz z marnym skutkiem - druk ujrzało tylko jedno jego opowiadanie. Wszystko zmieniło się 11 września 2001 roku, kiedy będąc świadkiem zamachów w Nowym Jorku, postanowił pisać o sprawach międzynarodowych. Korzystając ze starych znajomości, chciał zatrudnić się w prestiżowym piśmie "Foreign Policy", ale ostatecznie uznano, że ponieważ męczy go sprawdzanie i rygorystyczne trzymanie się faktów, lepiej sprawdzi się jako autor przemówień. W ten sposób trafił pod skrzydła Lee Hamiltona, senatora z Indiany i jednego z członków senackiej komisji ds. zamachów z 11 września. Dzięki spostrzegawczości i rzadkiej umiejętności ujmowania słów swoich przełożonych w chwytliwe frazy i narracje, jego kariera nabrała tempa. Jednak prawdziwy przełom przyszedł wraz z poznaniem Baracka Obamy, wówczas senatora ubiegającego się o nominację na prezydenta.
Rhodes zawdzięcza swoją wyjątkową pozycję niezwykłemu zrozumieniu z Obamą. Według relacji współpracowników, Rhodes zawsze potrafi odgadnąć, co myśli Obama, i ubrać to w słowa trafiające w samo sedno. Podobnie jak w przypadku Obamy, interesują go przede wszystkim narracje, którym podporządkowuje fakty i politykę. Obaj czują też wręcz instynktowną niechęć do ekspertów od polityki zagranicznej w mediach, polityce i think-tankach. Jej korzenie sięgają wojny w Iraku, kiedy niemal wszyscy specjaliści entuzjastycznie poparli, a kiedy sprawy zaczęły iść w złym kierunku, szybko dokonali zwrotu, obwiniając o wszystko ówczesnego prezydenta.
W efekcie, mimo że główne ciało doradcze Obamy - Rada Bezpieczeństwa Narodowego - liczy kilkunastu ekspertów, doświadczonych generałów i dyplomatów, to nie ich głos, lecz Rhodesa, liczy się najbardziej, jeśli chodzi o politykę zagraniczną prezydenta. Znając sposób myślenia Obamy, potrafiąc nawet przewidzieć jego opinie i decyzje, niedoszły pisarz stał się w tym aspekcie drugą najważniejszą osobą w Białym Domu, wpływającą na kurs polityki światowego mocarstwa.
Jednak być może nie w tym leży największa potęga tajemniczego doradcy. Jako pisarz widzący świat w kategoriach wielkich opowieści i narracji, Rhodes jest w stanie "sprzedać" mediom niemal każdą decyzję prezydenta. Nie przeszkadza mu w tym to, że o dziennikarzach piszących o sprawach zagranicznych ma bardzo niską opinię.
- Wszystkie te gazety miały kiedyś swoje zagraniczne biura i redakcje. Teraz już nie mają. Dzwonią do nas, żebyśmy wyjaśnili im, co się dzieje w Moskwie czy Kairze. Przeciętny reporter, z którym rozmawiamy, ma 27 lat i jego całe doświadczenie zamyka się na pracy przy kampaniach wyborczych. To ogromna zmiana. Dosłownie nic na ten temat nie wiedzą - wyznał Rhodes w "New York Timesie", w prawdopodobnie jednym z pierwszych wywiadów, w którym wypowiada się pod nazwiskiem. Zwykle jego cytaty pojawiają się w gazetach jako głos anonimowych "źródeł w Białym Domu" czy "wysoko postawionych oficjeli".
W ten sposób, wykorzystując słabnącą prasę, Rhodes potrafi znakomicie sterować dyskursem w mediach, także mediach społecznościowych. Zasady, na jakich ten proces działa, bywają niekiedy bardzo proste. Wybrani, zaufani dziennikarze zapraszani są do Białego Domu na briefing off-the-record, gdzie Biały Dom przedstawia swoją wersję dowolnego wydarzenia.
- Powiem im na przykład: niektórzy ludzie przedstawiają to, co robimy, jako oznakę słabości Ameryki. Ale tak naprawdę to oznaka siły. Dam im potem trochę szczegółów i niedługo potem widzimy, jak ci dziennikarze, mający ogromną liczbę obserwujących na Twitterze, zaczynają sami z siebie przedstawiać w tych mediach naszą wersję - powiedział "NYT" Ned Price, asystent Rhodesa, nie ukrywając rozbawienia sytuacją.
Ale w grę wchodzą też bardziej wyrafinowane techniki. Koronnym przykładem jest porozumienie, jakie USA podpisało z Iranem w sprawie irańskiego programu nuklearnego. Dla Obamy porozumienie z Iranem było niemal od początku kluczem do reorientacji polityki zagranicznej, wycofywania się z Bliskiego Wschodu. Mimo to, komunikat przedstawiony - i skutecznie "sprzedany" - mediom brzmiał zupełnie inaczej. Wedle tej narracji, Obama skorzystał z odwilży dziejącej się w Teheranie, której symbolem było wybranie "umiarkowanego" prezydenta, Hassana Rouhaniego. Dziś Rhodes sam przyznaje, że przedstawienie nowego przywódcy Iranu jako przeciwstawnego "twardogłowym" w Teheranie było medialną kreacją, które pomogło prezydentowi przepchnąć umowę.
Inna technika na zyskanie akceptacji mediów była jeszcze bardziej pomysłowa: w przededniu podpisania umowy na konferencjach think-tanków w Waszyngtonie zaczęli pojawiać się dotąd nieznani eksperci z dotąd mało znanych ośrodków analitycznych, którzy przedstawiali argumenty za zawarciem porozumienia.
- Stworzyliśmy pewną kabinę pogłosową. Ci eksperci mówili rzeczy, które potwierdzały tę narrację, którą promowaliśmy. Doprowadzało to przeciwników porozumienia z Iranem do istnej furii - przyznał Rhodes.
Niebezpieczeństwa związane z taką "produkcją" przekazu przez władzę są oczywiste. Być może właśnie dlatego Rhodes, zawsze pozostający w cieniu i unikający rozgłosu, zdecydował się na ujawnienie kuchni swojej pracy. Szczególnie w perspektywie tego, kto może zastąpić jego szefa w Białym Domu. Mimo to, Rhodes nie wydaje się optymistą.
- Oczywiście, wolałbym żeby debata publiczna była racjonalna i trzeźwa i na jej podstawie Kongresmeni podjęliby poważną refleksję i zgodnie z nią zagłosowali - mówi doradca Obamy. - Ale to niemożliwe - dodaje.