Tajemnica śmierci "Anody"
Był legendą Szarych Szeregów. Zginął w tajemniczych okolicznościach...
Tajemnica śmierci bohatera - zakatowało go UB?
Ciało Jana Rodowicza "Anody" - bohatera Szarych Szeregów - spadło z czwartego piętra okna Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Był styczeń 1949 r. Polscy komuniści wkroczyli właśnie w najkrwawszy okres swoich rządów. Rozprawiali się z opozycją. Zamykali w więzieniach żołnierzy Armii Krajowej - bohaterów II wojny światowej. Oskarżali ich o próbę obalenia ustroju albo współpracę z hitlerowcami. Zarzuty bywały wyimaginowane i absurdalne.
Janka aresztowali w Wigilię 1948 r. Rodzice nigdy już nie zobaczyli go żywego. Oficjalna wersja głosiła, że popełnił samobójstwo, skacząc z okna czwartego piętra. Dla bliskich Janka było oczywiste - zabili go ubecy. Wszyscy słyszeli o torturowaniu więźniów podczas przesłuchań. O katowaniu, po którym ludzie przyznawali się do niepopełnionych czynów. Ale po latach wokół tego, co pewne, zaczęły narastać wątpliwości.
Oprac. Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska
Bohaterowie "Kamieni na szaniec"
Żołnierz Szarych Szeregów i AK, powstaniec warszawski, po wojnie student architektury Jan Rodowicz "Anoda" urodził się 7 marca 1923 r. w Warszawie. Jego ojciec Kazimierz był profesorem na Politechnice Warszawskiej, cenionym specjalistą inżynierii wodnej, wykładowcą na Wydziale Budownictwa Wodnego. Matka Zofia była siostrą generała Władysława Bortnowskiego. Pewnie to on wywarł największy wpływ na Janka. Chłopak uwielbiał słuchać jego wojskowych opowieści.
Uczęszczał do warszawskiego Państwowego Gimnazjum, a później w latach 1935-39 do Liceum im. Stefana Batorego (tu wiosną 1939 r. zdał małą maturę). W tym okresie został także członkiem 23. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej im. Bolesława Chrobrego tzw. Pomarańczarni. "W jednej z dzielnic warszawskich było środowisko młodzieży harcerskiej, które umiało stworzyć atmosferę i warunki, w jakich młodzież czuła się dobrze, pragnęła kształcić swe charaktery, sama sobie stawiała cele i sama czyniła wszystko, co w jej mocy, by te cele zrealizować" - tak zaczął Aleksander Kamiński swoją słynną książkę "Kamienie na szaniec". To wydana jeszcze podczas wojny, w podziemiu, opowieść o harcerzach z drużyny, do której wstąpił Janek. Z Gimnazjum i Liceum imienia Stefana Batorego wywodzili się późniejsi bohaterowie polskiego wojennego podziemia: Jan Bytnar "Rudy", Maciej Aleksy Dawidowski "Alek" i Tadeusz Zawadzki "Zośka", od którego pseudonimu pochodziła nazwa batalionu, w którym walczył Janek. "Warszawska elita, inteligencki i
zamożny dom. To synowie z takich rodzin pójdą na barykady za 20 lat walczyć o wolną Warszawę" - napisał Jarosław Wróblewski w książce "Zośkowiec".
Uczestnik akcji pod Arsenałem, podczas której odbito z rąk niemieckich Jana Bytnara "Rudego"
Po wybuchu II wojny i opanowaniu kraju przez wojska hitlerowskie Rodowicz włączył się w antyniemiecką konspirację i wstąpił do Szarych Szeregów, gdzie uczestniczył w akcjach sabotażowych. Na początku 1940 r. w ramach Związku Walki Zbrojnej powstała Organizacja Małego Sabotażu "Wawer". Organizację wymyślił i kierował nią harcmistrz Aleksander Kamiński, późniejszy autor "Kamieni na szaniec". - Janek potrafił połączyć wojskową dyscyplinę z młodzieńczą fantazją i chęcią przeżycia przygody - opowiadała Anna Jakubowska "Paulinka".
Janek uczył się też na tajnych kompletach. Na zajęciach w mieszkaniu państwa Saskich, na rogu Filtrowej i alei Niepodległości, przerabiano kurs liceum. W 1941 r. zdał tam egzamin maturalny. Po maturze uczęszczał na kurs budowy maszyn i elektrotechniki, następnie kształcił się w Państwowej Szkole Elektrotechnicznej. Zatrudnił się w warsztacie elektrotechnicznym, a później w Zakładach Radiowych Philipsa.
W 1942 r. wziął udział w Zastępczym Kursie Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty Związku Walki Zbrojnej-Armii Krajowej "Agricola". Był także adeptem kursów wyszkolenia bojowego i wielkiej dywersji. W listopadzie 1942 r. mianowano go zastępcą dowódcy 2. drużyny Feliksa Pendelskiego w Hufcu Centrum Grup Szturmowych Szarych Szeregów.
Harcerze malowali patriotyczne hasła na murach. Zrywali niemieckie flagi. Gazowali kina, smarowali kinowe fotele marmoladą, klejem albo odchodami. Słynny wyczyn to usunięcie niemieckiego napisu z warszawskiego pomnika Mikołaja Kopernika. Za to dokonanie Alek Dawidowski otrzymał honorowy pseudonim "Kopernicki". Tadeusza Zawadzkiego "Zośkę" za namalowanie rekordowej liczby znaków "Polski Walczącej" ochrzczono "Kotwickim". Henryk Kończykowski "Halicz" zapamiętał, że "Anoda" również "ślicznie" rysował znak kotwicy, zrywał też niemieckie flagi. Janek Bytnar "Rudy" usunął niemiecką flagę z budynku Zachęty. Harcerze zerwali też wielkie, piętnastometrowe hitlerowskie flagi wiszące na hotelu Bristol i Pałacu Staszica. Zrobili z nich wycieraczki.
W Philipsie zajmował się też konspiracyjną budową radioodbiorników. W 1943 r. zbudowali około stu odbiorników wojskowych. Tajna komórka akowska, która się tym zajmowała, nosiła kryptonim "Radio". Uczestniczył w wielu akcjach bojowych m.in. pod Arsenałem, podczas której odbito z rąk niemieckich Jana Bytnara "Rudego" oraz akcji "Celestynów", mającej na celu odbicie więźniów przewożonych do obozu koncentracyjnego Auschwitz.
UB aresztowała go w Wigilię
Po wybuchu Powstania Warszawskiego początkowo walczył na Woli, gdzie był zastępcą dowódcy 3. plutonu "Felek" Batalionu "Zośka". Brał m.in. udział w walkach o Cmentarz Ewangelicki, potem ciężko ranny, trafił do szpitala. 11 sierpnia został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari V klasy. Po ewakuacji Starówki przedostał się kanałami wraz z grupą rannych żołnierzy Batalionu "Zośka" na Śródmieście. Na tydzień znów trafił do szpitala, a później wrócił do kolegów walczących na Czerniakowie. Ponownie ranny, został nocą z 17 na 18 września przewieziony przez żołnierzy armii Berlinga pontonem przez Wisłę na Pragę.
Później przebywał na leczeniu w Otwocku, skąd powrócił na początku 1945 r. do rodziny przebywającej w Milanówku. Odnowił kontakty z współtowarzyszami z "Zośki". Objął także funkcję dowódcy oddziału dyspozycyjnego szefa Obszaru Centralnego Delegatury Sił Zbrojnych płk Jana Mazurkiewicza, gdzie zajmował się m.in. akcjami propagandowymi przeciw władzom komunistycznym. W sierpniu 1945 r. po rozwiązaniu Delegatury przeprowadził się do Warszawy, gdzie wspólnie z członkami Batalionu "Zośka" nadzorował ekshumację i pochówek współtowarzyszy na Powązkach.
We wrześniu 1945 r. po apelu płk. Mazurkiewicza ujawnił się przed Komisją Likwidacyjną AK Okręgu Centralnego, z którą później przez pewien czas współpracował. W tym okresie zajmował się spisywaniem list poległych i zaginionych żołnierzy Batalionu "Zośka" i współtworzył "Archiwum Baonu Zośka". Rozpoczął również studia na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej, z którego w kolejnym roku przeniósł się na Wydział Architektury.
24 grudnia 1948 r. Rodowicz został aresztowany przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa i przewieziony do gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, gdzie poddano go brutalnemu śledztwu. Zmarł 7 stycznia 1949 r. Według UB wyskoczył z czwartego piętra budynku, ale wiele przemawia za tym, że został z niego wypchnięty. A może go zastrzelono?
Na zdjęciu: Sławomir Szymankiewicz ps. "Czarnota", Józef Saski ps. "Katoda" oraz Jan Rodowicz ps. "Anoda".
To była śmierć od postrzału w tył głowy? Tajemnicza rana
Pierwsza ważna poszlaka, że "Anoda" nie popełnił samobójstwa, ale został zamordowany, to obserwacje lekarki Anny Rodowicz. Podczas rodzinnej ekshumacji w 1949 r. obmacała kończyny górne i dolne. Nie stwierdziła żadnych złamań. Na twarzy nie było śladów uderzeń ani zranień. Ale na wyrostku kostnym za uchem wyczuła niewielki okrągły otwór, z którego wcześniej wydobywała się krew. Teraz była już zaschnięta. Dlatego Anna Rodowicz uznała, że śmierć Janka nastąpiła w wyniku postrzału w tył głowy.
Wynik drugiej ekshumacji - z 1995 r. - nie potwierdził obserwacji Anny Rodowicz. Ale też jej nie zaprzeczył. Chociaż w sądzie nikomu nie dałoby się postawić zarzutu morderstwa, wersja z postrzałem wciąż wydawała się prawdopodobna. Jednak późniejsza, wykonana w 1995 r. ekspertyza lekarska zdecydowanie odrzuciła obserwacje Anny Rodowicz. Prof. dr hab. Aleksander Dubrzyński, specjalista z zakresu medycyny sądowej, w opinii sporządzonej na prośbę prokuratury był bezlitosny. W aktach streszczono jego opinię: "zeznania Anny Rodowicz dotyczące jej ustaleń podczas ekshumacji w dniu 16.03.1949 r. bez rozbierania zmarzniętych zwłok, przy uwzględnieniu faktu, że świadek jest lekarzem i która była już lekarzem w chwili ekshumacji - z punktu widzenia wiadomości specjalistycznych z zakresu medycyny sądowej są zupełnie bezwartościowe, zwłaszcza, że świadek nawet nie ustaliła, czy na osobie Jana Rodowicza dokonano sekcji zwłok". Profesor Dubrzyński sugerował, że ślad z tyłu głowy, który namacała Anna Rodowicz, mógł być
fałdą skórną, która pozostała właśnie po wykonaniu sekcji zwłok.
Biegły nie mógł jednak całkowicie przekreślić wersji z postrzałem. Bo, stan kości badanych w 1995 r. był tak zły, że niczego ani się nie dało potwierdzić, ani zaprzeczyć.
Popełnił samobójstwo, bo przeraził się swych zeznań?
"Zośkowcy", którzy siedzieli w więzieniu, o śmierci Janka dowiadywali się z wielkim opóźnieniem. Henryk Kozłowski "Kmita", który był przełożonym "Anody" w powojennej konspiracji, usłyszał o niej dopiero latem 1949 r. Aresztowani przekazywali sobie informacje więziennym kodem, poprzez pukanie albo mruganie. Cztery lata później, w 1953 r., Kozłowski siedział w więzieniu z Krzymowskim, byłym legionistą (nie zapamiętał jego imienia). Ten opowiadał, że w styczniu 1949 r. przebywał w jednej celi z Jankiem i kilkoma innymi osobami. Podobno "Anoda" był wówczas w dobrym zdrowiu i humorze. Uśmiechnięty, dowcipami i zabawnymi opowieściami rozweselał współwięźniów. Wierzył, że wkrótce zostanie zwolniony. Krzymowski nie wspominał, aby Janka w śledztwie bito.
Andrzej Wolski "Jur" o śmierci "Anody" dowiedział się od swojego adwokata, kiedy sam siedział w więzieniu. Mecenas powiedział: "Umarł w śledztwie, to wszystko, co wiem". Nad przyczyną śmierci Janka zastanawiała się Anna Jakubowska "Paulinka". Pamiętała, jak wielkim poważaniem "Anoda" darzył swojego wuja, generała Władysława Bortnowskiego. Może któryś ze śledczych powiedział coś złego o nim? W takiej sytuacji "Anoda" mógłby się rzucić z pięściami. Ubecy mogliby go w odwecie zakatować albo zastrzelić.
Niektórzy "zośkowcy" przypuszczali, że Janek popełnił samobójstwo, bo przeraził się swych zeznań. Mógł w pewnym momencie uznać, że zeznając o miejscach ukrycia broni, szkodzi kolegom.
Inni uważali, że to było jednak samobójstwo, które nastąpiło w efekcie brutalnego, trudnego do wytrzymania śledztwa. Albo że "Anodę" pobito na śmierć i dla zatuszowania zbrodni ciało wyrzucono przez okno. Tadeusz Sumiński, kolega "Anody" z batalionu "Zośka", powiedział: - Dla mnie nie ma znaczenia, czy Janka zabito, czy popełnił samobójstwo. Zmuszenie go do samobójstwa było mordem, być może gorszym niż zwyczajny.
Ubecy zastrzelili i wyrzucili go przez okno?
Piotrowi Lipińskiemu udało się dotrzeć i porozmawiać z Wiktorem Hererem, który kazał aresztować "Anodę" i go przesłuchiwał. Ten zaprzeczył, że "Anodę" bito. Herer, który kierował wydziałem w Departamencie V, utrzymywał, że spotykał się z "Anodą" w swoim gabinecie na czwartym piętrze Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Rozmawiał z nim, bo w środowisku "Anody" ubecy nie mieli swojej agentury. Rozmowy były "kurtuazyjne" i Herer rzekomo nabrał sympatii do Janka.
Herer przedstawił swoją wersję śmierci "Anody". Według niego było tak: 7 stycznia doprowadzono Janka do gabinetu na czwartym piętrze. Pokój był niezamykany. Było w nim dwuskrzydłowe okno bez krat od strony Alej Ujazdowskich. Do tego pomieszczenia na polecenie Herera "Anodę" doprowadził funkcjonariusz MBP Bronisław Kleina. Potem rzekomo wypadki potoczyły się błyskawicznie. "Anoda" odepchnął Kleinę, rzucił się do okna i wyskoczył. Herer zapewniał, że natychmiast wezwano pogotowie, które zabrało Janka.
Dlaczego według niego "Anoda" w ogóle wyskoczył? - Przeżywał wielki kryzys polityczny. Ja z nim dużo dyskutowałem o celowości powstania. On był bardzo krytyczny. Nie wiem, czy był taki w momencie wybuchu powstania. Jemu się to całe chowanie broni nie podobało. Ja go o tym przekonywałem. I chyba przekonałem. To było polityczne rozczarowanie. Był człowiekiem niesłychanie wrażliwym. Być może tego nie planował. Być może to był moment, sekunda. Wie pan, jak to jest, wielu ludzi ma takie momenty w życiu, że najchętniej bym sobie palnął w łeb. To było absolutne zaskoczenie. Pan sobie oczywiście zdaje sprawę, że gdybyśmy podejrzewali, że on coś takiego może zrobić, to byśmy oczywiście śledztwa w tym gmachu nie robili. To dla mnie był straszliwy wstrząs.
- W całej praktyce tego ubizmu nie słyszałem o takiej sytuacji, żeby kogoś zastrzelić - mówił Lipińskiemu wzburzony Herer. - W gmachu, gdzie wszystko słychać? Pan sobie wyobraża, co to znaczy strzał w ministerstwie? Gdzie siedzi pięciu ministrów? I tutaj strzelają do człowieka w pokoju? I co? Zastrzelił i go wyrzucił przez okno? Pan sobie chyba zdaje sprawę: to w najdzikszych czasach jest przecież nie do pomyślenia. - I przecież sekcja zwłok potwierdziłaby postrzał - dodał. - Zrobiono wówczas sekcję? - upewnił się dziennikarz. - Oczywiście - odpowiedział Herer.
Do aresztowania "Anody", wedle relacji Herera, doszło po wybuchu pieca w Belwederze w czasie pobytu Zofii Dzierżyńskiej, żony Feliksa Dzierżyńskiego, która przyjechała z wizytą ze Związku Radzieckiego. Julia Brystigierowa (na zdjęciu) przekazała Hererowi, że w aparacie bezpieczeństwa podejrzewają próbę zamachu, a pewni ludzie winą za wybuch pieca obciążają "Anodę" i studentów Politechniki Warszawskiej. Bez żadnych jednak dowodów. Ona uważała to za absurd. Przypuszczała, że wybuch to efekt zwykłej awarii. Ale i w partii, i w "bezpiece" byli tacy, który rozumowali: "Przypadek? Awaria? To dlaczego wybuchło akurat u Zofii Dzierżyńskiej, a nie u prymasa Wyszyńskiego?".
"Miał pogruchotane niemal wszystkie kości, rozerwane i zmiażdżone prawie wszystkie trzewia jamy brzusznej i klatki piersiowej oraz rozległe urazowe wylewy krwawe w powłokach, jamach ciała, mięśniach"
Dziennikarz przytacza też inną relację, która rzuca światło na okoliczności śmierci "Anody". Autor rozmawiał z Andrzejem Biedrzyckim, lekarzem, który w 1960 r. pojechał na kilkumiesięczny kurs specjalistyczny anatomii patologicznej do Szpitala Przemienienia Pańskiego w Warszawie. - Interesowały mnie przede wszystkim sekcje sądowe - tłumaczył. Załatwił sobie staż w Katedrze Medycyny Sądowej u prof. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego. - Byłem tam kilka miesięcy. W zakładzie zżyliśmy się jak bracia - wspominał Andrzej Biedrzycki. - W czasie jakiejś rozmowy wspomniałem o "Anodzie". Zupełnie bez związku. Nie mogłem przypuszczać, że tutaj ktoś wie o jego losach. I wtedy powiedziano mi, że zwłoki "Anody" przeszły przez ten zakład. Tak jak to dziś pamiętam, najpierw opowiadali mi o tych wypadkach asystenci profesora, a potem on sam. Zwłoki "Anody" przywieźli ubecy. Powiedzieli lekarzom, że wyskoczył z pierwszego piętra. Nie tak, jak dziś twierdzą, że z czwartego. Właśnie to niezwykle poruszyło asystentów z Zakładu Medycyny
Sądowej. Już pobieżne oględziny zwłok wskazywały bowiem, że takie obrażenia nie mogą powstać po skoku albo wypadnięciu z pierwszego piętra. Widzieli, że połamany jest wszędzie. Trumna była zabita gwoździami, zakazano jej otwierania. Ale oczywiście pracownicy nie posłuchali. Mało tego. W nocy profesor Grzywo-Dąbrowski przeprowadził sekcję zwłok. Znaleziono ciężkie wielokrotne złamania, inaczej mówiąc - pogruchotane były wszystkie niemal kości. Towarzyszyło temu rozerwanie i zmiażdżenie prawie wszystkich trzewi jamy brzusznej i klatki piersiowej oraz rozległe urazowe wylewy krwawe w powłokach, jamach ciała, mięśniach. Wszystko dowodziło, że powstały za życia. Nie znaleziono natomiast jakiejkolwiek rany postrzałowej.
- Wyjątkowa ciężkość i rozległość obrażeń wykluczały możliwość powstania ich przy upadku z okna - twierdził Biedrzycki. - Możliwe było tylko ciężkie pobicie "Anody". Takie obrażenia mogły powstać na przykład przez wskakiwanie na "Anodę" całym ciężarem ciała sprawców, którzy, być może, nosili wojskowe buty.
Tajemnicza teczka. "Zastrzelony podczas próby ucieczki"
Autor książki przytacza także relację Leonardy Rodowicz, która od 1962 r. pracowała w Centralnym Archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jej mąż to Wojciech Rodowicz, bratanek Janka. Leonarda pochodziła z Sanoka i nie znała konspiracyjnych dziejów Rodowiczów. Z powodu zatrudnienia "w paszczy lwa" rodzina męża uważała ją za wtyczkę "organów". Po urlopie macierzyńskim przeniesiono ją z archiwum do Biura "C", gdzie zajmowała się teczkami personalnymi.
Leonarda Rodowicz zapamiętała, że pod koniec upalnego sierpnia 1969 r. odkładała do szafy pancernej kolejną opracowaną teczkę. Do końca pracy było jeszcze pół godziny. Za dużo, żeby nic nie robić, za mało, żeby zająć się nową sprawą. Zabrała się więc do przygotowywania materiałów, którymi na poważnie miała się zająć nazajutrz. Na górze leżała teczka o tytule: "Jan Rodowicz 'Anoda'". Zaintrygowało ją to. - To pewnie ktoś z rodziny mojego męża - powiedziała. A dzieliła pokój z sekretarzem partii.
Przejrzała teczkę. Zapewne dzięki fachowemu, archiwistycznemu oku zapamiętała wiele szczegółów. Zauważyła, że teczka była dość cienka, przeszyta prawdopodobnie grubą białą bawełnianą nicią. Końce były zaplombowane. Pieczątka tuszowa, a nie lakowa, umieszczona na pasku papieru przyklejonym na końcach obu sznurków. W środku, o ile dobrze zapamiętała, 136 stron. Na końcu teczki znajdował się druk z treścią "Zastrzelony podczas próby ucieczki". Nie zauważyła, kto go podpisał. Dzień pracy się skończył, odłożyła więc teczkę i poszła do domu. Następnego dnia teczki już nie było. A Leonardę Rodowicz zwolniono z pracy, podobno powiedziano jej, że "dla dobra służby".
Nie znosiła tej roboty, ale zirytowała ją forma wymówienia. Zdenerwowana napisała do ministra. Poszła do jego sekretariatu. Na szczęście trafiła na samego szefa - choć zwykle czekało się na audiencję długie miesiące - i opowiedziała o pozbawieniu etatu. Udało jej się uzyskać przeniesienie do Komendy Głównej Milicji, do Zakładu Kryminalistyki. Teczki "Jan Rodowicz 'Anoda'" nigdy więcej już nie widziała. Tej rzekomej teczki nie odnalazła też prokuratura badająca śmierć "Anody". Nie znaleziono również sekretarza partii, który miał urzędować w pokoju z Leonardą Rodowicz.
Na archiwalnym zdjęciu z 16 września 1999 r. brat i prawnuk Jana Rodowicza przy odsłoniętej tablicy ku jego czci przed gmachem ministerstwa sprawiedliwości.
"Anoda" próbował skoczyć na dach garaży, by uciec do ambasady?
Kiedy sprawę śmierci "Anody" nagłośniły media, do Dariusza Baliszewskiego, prowadzącego w telewizji program "Rewizja nadzwyczajna", zgłosił się nowy świadek. Opowiadał, że 7 stycznia 1949 r. znalazł się na parterze gmachu MBP na ulicy Koszykowej jako goniec, który roznosił pocztę i dokumenty. Nagle zobaczył człowieka, który wyskakuje z okna. Próbuje dostać się na dach baraku, stojącego po prawej stronie przy ulicy. To jakiś budynek gospodarczy.
Mężczyzna jednak osuwa się z dachu na teren MBP. Po chwili chwytają go ubecy i prowadzą pod ręce. Mężczyzna ma prawdopodobnie uszkodzone lewe ramię, ale nie widać żadnych śladów krwi. Kilka dni później świadek usłyszał, że wyskakujący przez okno zbieg zmarł. Ta wersja z punktu widzenia prokuratury okazała się również bezwartościowa. Świadek zastrzegł anonimowość, więc Dariusz Baliszewski nie mógł podać prokuraturze jego personaliów. Ta opowieść nie przedstawiała zresztą przyczyn i okoliczności zgonu "Anody". Jeśli nawet przeżył upadek, to mógł potem umrzeć w wyniku odniesionych obrażeń. Jednak także ta wersja wskazywała na inny motyw skoku z okna "Anody": nie samobójstwo, ale próbę ucieczki. Żołnierze batalionu "Zośka" pamiętali, że obok gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, na skwerze od strony Alej Ujazdowskich, Niemcy podczas okupacji zbudowali garaże dla samochodów ciężarowych, tak zwanych bud, którymi jeździli na akcje.
Te duże budowle dotykały ściany późniejszego gmachu MBP. Były ustawione prostopadle do niego. Nad bramami baraku zaczynał się spadzisty dach kryty papą. Znajdował się dość wysoko, bo w garażu musiały zmieścić się duże samochody. Nikt jednak dokładnie nie pamiętał położenia tych budynków ani tego, czy po wojnie ich nie rozebrano. Równie ważne wydaje się pytanie: czy Janek, skacząc z czwartego piętra, myślał, że przeżyje? Gdyby upadł na podwórze, prawdopodobnie by zginął. Piętra w budynku MBP były wysokie. Ale gdyby wylądował na dachu garaży, szanse na przeżycie miałby większe. Włodzimierz Steyer "Grom" z batalionu "Zośka" zwracał uwagę, że w dwie posesje dalej była ambasada angielska. Niedługo po wojnie mieściła się przy alei Róż 1. Może "Anoda" próbował skoczyć na dach garaży, by uciec do ambasady? Część rodziny Rodowiczów również skłaniała się do wersji o ucieczce. Nikt z nich nie wierzył w samobójstwo. Janek był pełen życia. Głęboko wierzący. Bliscy próbowali połączyć dwie wersje śmierci: ucieczkę i
pobicie.
Władysław Rodowicz, stryjeczny brat Janka, uważał, że "Anoda" skakał, aby dostać się właśnie do ambasady brytyjskiej. To miała być brawurowa ucieczka, jak akcje z czasów wojny. Upadając jednak zwichnął rękę i nie potrafił wciągnąć się na wierzchołek dachu graniczącego z sąsiednią posesją. Zsunął się więc po spadzistym dachu na podwórze Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Tam dopadli go strażnicy i zatłukli.
"Przysięgam na wszystkie świętości, na swoje dzieci, że do śmierci Jana Rodowicza nie przyczyniłem się" - ubek rozpłakał się podczas zeznań
Prawdopodobnie ostatnią osobą, która widziała Janka żywego był Bronisław Kleina, były akowiec, który zmienił się w ubeka. - Nigdy go nie przesłuchiwałem - zapewnił Lipińskiego Kleina. Na jego pytanie o "Anodę" odpowiedział: - Nie chcę o tym rozmawiać. Nie miałem z tym nic wspólnego. Z tym tylko, że był i ode mnie wyszedł - dodał. Wypowiedział z naciskiem te dość enigmatyczne słowa.
Bronisław Kleina w 1995 r. był przesłuchiwany przez prokuratora Stefana Szustakiewicza. - Jan Rodowicz był osadzony w areszcie ministerstwa na Koszykowej, w piwnicach - opowiadał. W styczniu 1949 r. ktoś z wydziału przyprowadził do jego pokoju Janka. Kleinie polecono przesłuchać "Anodę" na temat nielegalnej działalności. To miał być więc wyjątkowy dzień w karierze Kleiny, który - jak zapewniał - zwykle miał do czynienia z kartotekami, a nie z ludźmi. I tylko tego jednego dnia w swojej karierze kogoś przesłuchiwał. Zdumiewający zbieg okoliczności - jedyne w życiu przesłuchanie i od razu zakończone wielką tragedią.
Wydarzenia w dniu śmierci Janka według Kleiny wyglądały tak. 7 stycznia 1949 r. "Anoda" zachowywał się spokojnie, odpowiadał na pytania "nie" albo "tak". Nie rozwijał odpowiedzi. Był zamknięty w sobie. Podczas przesłuchania, które trwało około 20 minut, Kleinie polecono, aby doprowadził Janka do gabinetu naczelnika Herera. Kleina zamknął na zasuwę pokój, w którym sam urzędował. Przyprowadził Janka do sekretariatu, przez który wchodziło się do Herera. Kiedy otworzył drzwi, usłyszał: - Jeszcze chwileczkę, przejdź do następnego pokoju, drzwi są otwarte i nikogo w pokoju nie ma. Kleina wszedł pierwszy do tego pomieszczenia. "Anoda" kroczył za nim. Ale nagle błyskawicznie dostał się na parapet otwartego okna. Wyskoczył. Kleina nawet nie wychylił się przez okno, żeby zobaczyć, co się stało z Jankiem. - Okno było dwuskrzydłowe, otwarte na oścież - zeznał Bronisław Kleina. - Do okna nie podchodziłem, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że na pewno poniósł śmierć.
- Zawiadomiłem sekretariat o tym samobójstwie - opowiedział Bronisław Kleina prokuratorowi. - Tragedią tą byłem wstrząśnięty, dygotałem, nie mogłem się uspokoić. Naczelnik i koledzy uspokajali mnie. Zadawałem sobie pytanie, dlaczego Rodowicz to zrobił. Odpowiedzi jednak nie znalazłem. Natychmiast wezwano lekarza, ponieważ w ministerstwie mieściła się poliklinika. Lekarz stwierdził zgon w chwilę po wypadku. Nie wiem, czy była przeprowadzona sekcja zwłok. Jana Rodowicza nie mogłem powstrzymać, ponieważ zrobił to w błyskawicznym tempie, przeleciał koło mnie jak wicher. - Przysięgam na wszystkie świętości, na swoje dzieci, że do śmierci Jana Rodowicza nie przyczyniłem się - odezwał się w pewnej chwili, siedząc naprzeciwko przesłuchującego go prokuratora. I w tym momencie Bronisław Kleina rozpłakał się. - Pobudek jego desperackiego kroku nie znam - dodał. - Nie widziałem u niego żadnych śladów pobicia. Nie skarżył się na niewłaściwe traktowanie.
"Po latach wciąż nie wiemy, jak zginął Janek. Zeznania przeczyły sobie nawzajem. Jedynie ubecy bronili się spójną wersją o samobójstwie. (...) Czy zabili Janka? Dlaczego mieliby to zrobić na początku śledztwa? Przecież mogli go jeszcze długo przesłuchiwać. A nawet posadzić na ławie oskarżonych. Ale śmierć mogła być też rezultatem 'wypadku' podczas przesłuchania. Wówczas wszyscy odpowiedzialni zapewne stworzyliby legendę, która odsunęłaby od nich podejrzenia. I trzymaliby się jej do końca. Obawiam się, że tego wszystkiego już się nigdy nie dowiemy. Ale na pewno ci, którzy Janka przesłuchiwali, ponoszą moralną odpowiedzialność za to, że zginął podczas śledztwa. Chcę wierzyć w wersję o próbie ucieczki. Wojna już minęła, ale 'Anoda' upadł jak jeszcze jeden kamień rzucony na szaniec" - pisze Piotr Lipiński.
Oprac. Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska
Fragmenty książki "Anoda. Kamień na szańcu" publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Agora.