Tajemnica jednego z najgłośniejszych napadów PRL
Dwa dni przed Wigilią 1964 roku w Warszawie zdarzył się jeden z najgłośniejszych w PRL napadów rabunkowych. Złodzieje ukradli rekordową sumę pieniędzy - grubo ponad 1 mln złotych. Nigdy nie zostali złapani. Podejrzewano, że sprawcami byli agenci UB - pisze w swoim felietonie dla Wirtualnej Polski Marta Tychmanowicz.
22.12.2010 | aktual.: 13.01.2011 07:32
Było mroźne grudniowe popołudnie, od kilku godzin całkiem ciemno. Jadwiga Michałowska, główna kasjerka w Centralnym Domu Towarowym nie mogła doczekać się powrotu do domu i przygotowań do świąt. Wraz z dwoma strażnikami – Stanisławem Piętką i Zdzisławem Skoczkiem - jechała samochodem marki warszawa przez nieoświetlone centrum stolicy. W bagażniku samochodu znajdował się worek pieniędzy, a w nim świąteczny utarg CDT, ogromna suma 1 336 500 zł. Trasa była krótka - zaledwie kilkaset metrów dzieliło dom handlowy od domu Pod Orłami przy ulicy Jasnej, gdzie znajdował się III Oddział Narodowego Banku Polskiego. Około godziny 18.30 pojazd zatrzymał się przed bankiem.
Stanisław Piętka wziął worek z samochodu i cała trójka ruszyła w kierunku wejścia. Nagle przed nimi pojawił się uzbrojony niewysoki mężczyzna, a za chwilę zza rogu wypadł drugi. Bandyci byli bezwzględni. Jeden z nich strzelił w pierś Stanisławowi Piętce, wyrwał mu worek i uciekł. Drugi oddał strzał do Zdzisława Skoczka, powalając go na ziemię, po czym jeszcze dwukrotnie strzelił mu w głowę. Piętka zdołał jeszcze wejść do holu, gdzie upadł, drugi strażnik zginął na miejscu, na chodniku. Za samochodem, w którym siedział jeszcze kierowca Władysław Bogdalski ukryła się przerażona Jadwiga Michałowska. Choć bandyta strzelił kilkakrotnie w karoserię auta, to Michałowskiej i Bogdalskiemu nic się nie stało.
Tymczasem bandyci uciekli między budynkami w kierunku Filharmonii Narodowej. Przy ulicy Moniuszki w szaroniebieskiej warszawie czekał na nich wspólnik, który przejął od nich łup. Bandyci pobiegli dalej do ulicy Świętkorzyskiej, gdzie wsiedli do samochodu i odjechali.
Zaraz po napadzie na milicję zadzwonił Andrzej Olszewski, dziennikarz „Kuriera Polskiego”, którego redakcja mieściła się przy tym samym placyku co dom Pod Orłami. Z kolei na uciekającego bandytę natknął się znajdujący się w pobliżu fotoreporter „Sztandaru Młodych”. 23 grudnia jego relacja znalazła się na pierwszej stronie „Sztandaru”.
Funkcjonariusze przyjechali na miejsce zdarzenia w ekspresowym tempie i w prowizorycznym komisariacie urządzonym w redakcji „Kuriera” zaczęli przesłuchiwać świadków. Stworzono portrety pamięciowe sprawców, które opublikowały wszystkie gazety. Obława trwała półtora dnia, ale bandytów nie udało się schwytać. Po zbadaniu łusek nabojów milicjanci stwierdzili, że mają do czynienia z przestępcami, których ścigają od kilku lat za napady z bronią w ręku. W 1957 r. złodzieje zaatakowali kasjerkę sklepu, która niosła utarg do banku, dwa lata później - funkcjonariusza MO, któremu ukradli pistolet i w tym samym roku konwojenta z pieniędzmi z urzędu pocztowego.
Bandyci byli bezczelni, działali szybko i bez masek na twarzy, jakby nie bali się konsekwencji swoich czynów. Policja nie mogła ich schwytać. Pojawiły się plotki, że złodzieje to byli funkcjonariusze UB lub MO lub członkowie organizacji podziemnych. W 1997 r. po opublikowaniu w „Kulisach” artykułu przypominającego o napadzie pod domem Pod Orłami do redakcji przyszedł list od świadka, który potwierdzał, że sprawcami byli oficerowie SB. Jak było naprawdę – tego się już pewnie nie dowiemy, gdyż w 1989 roku przestępstwo uległo przedawnieniu.
Dla Wirtualnej Polski Marta Tychmanowicz