ŚwiatTa porażka może poważnie zagrozić Polsce

Ta porażka może poważnie zagrozić Polsce

7 października 2001 roku USA zaatakowały Afganistan. Po kilku miesiącach do Amerykanów dołączyli sojusznicy z NATO. 10 lat po rozpoczęciu ten wojny bliżej zwycięstwa są talibowie, którzy mają nową, skuteczną strategię. "Górale" z Hindukuszu są bliscy pokonania potężnego Sojuszu Północnoatlantyckiego. Porażka NATO może być strategiczną katastrofą groźną również dla Polski.

Ta porażka może poważnie zagrozić Polsce
Źródło zdjęć: © AFP | David Furst

07.10.2011 | aktual.: 08.10.2011 10:43

"Afganistan to cmentarzysko imperiów" ta trawestacja słynnego chińskiego porzekadła, w oryginale dotyczącego regionu zwanego w Europie Bliskim Wschodem (a w Chinach po prostu Azją Południowo-Zachodnią), chyba najlepiej oddaje nie tylko samą historię Afganistanu, ale i obecną globalną sytuację geopolityczną, której ważnym elementem jest właśnie kwestia afgańska.

Czy dla Zachodu - a konkretnie Stanów Zjednoczonych i europejskich mocarstw skupionych pod szyldem NATO - Afganistan okaże się przysłowiowym gwoździem do trumny dla ich strategicznego prymatu we współczesnym świecie? Czy stanie się tak, jak już kilka razy wcześniej w dziejach, że aktualna potęga geopolityczna łamie sobie zęby na niedostępnych szczytach Hindukuszu, których półdzicy mieszkańcy okazują się sprawniejsi, skuteczniejsi i zwyczajnie militarnie lepsi od najnowocześniejszych sił zbrojnych?

Paradoksalnie, w dziesiątą rocznicę rozpoczęcia przez USA i ich sojuszników interwencji militarnej w Afganistanie odpowiedź na powyższe pytania wcale nie jest jednoznacznie przecząca. Co więcej, z biegiem czasu coraz więcej wskazuje na to, że w sensie strategicznym obecna kampania afgańska może okazać się faktyczną klęską, o niemożliwych do oszacowania konsekwencjach geopolitycznych dla Zachodu.

Trwała wolność?

Gdy jesienią 2001 r. Amerykanie rozpoczynali operację "Enduring Freedom", nic nie zapowiadało kłopotów. Talibowie oddali władzę nadspodziewanie szybko i łatwo, ustępując praktycznie bez walki. Patrząc na to z dzisiejszej, dziesięcioletniej już perspektywy, owa łatwość, z jaką talibowie zniknęli wtedy z pola widzenia, powinna była wzbudzić poważne zaniepokojenie amerykańskich strategów. Niestety jednak nie wzbudziła, a na skutki tego zaniedbania nie trzeba było długo czekać.

Talibowie - niepokonani militarnie w otwartym boju, a tym samym wciąż zachowujący znaczną sprawność bojową i zwarci politycznie - zaszyli się w niedostępnych górach. A po pakistańskiej stronie granicy stworzyli organizacyjno-szkoleniowe, kadrowe i finansowe zaplecze dla swych działań. Dzięki życzliwości Islamabadu, a często i otwartemu wsparciu ze strony pakistańskich struktur siłowych (zwłaszcza owianego złą sławą wywiadu wojskowego ISI), talibowie byli w stanie szybko zreorganizować swe struktury i stworzyć regularną partyzantkę. Stopniowo, rok po roku, obejmowała ona coraz większe połacie Afganistanu.

Zobacz również galerię: 10 najlepszych zdjęć na 10. rocznicę ataku na Afganistan!

Już w 2002 r., pierwszym pełnym kalendarzowo roku trwania operacji "Enduring Freedom", aktywność talibskiej rebelii przyczyniła się do śmierci 70 żołnierzy koalicji, w większości (50) amerykańskich. Choć w porównaniu z dzisiejszymi statystykami (400 żołnierzy ISAF poległych "tylko" od w tym roku) liczba ta może wydawać się niewielka i wręcz śmieszna, wówczas była jednak szokująco wysoka. Tym bardziej, że ogólna skala militarnego zaangażowania międzynarodowego w Afganistanie była wtedy dziesięciokrotnie mniejsza niż obecnie, biorąc pod uwagę liczbę cudzoziemskich żołnierzy stacjonujących u podnóża Hindukuszu.

Nic więc dziwnego, że pod koniec 2002 r. zaczęto przebąkiwać w Waszyngtonie o konieczności ściągnięcia dodatkowych sił na afgański teatr działań i podjęcie zdecydowanych kroków przeciwko coraz śmielej sobie poczynającym talibom. Niestety, ówcześni decydenci w Waszyngtonie mieli już wtedy na oku inną kampanię wojenną. Długo oczekiwana wiosenna ofensywa amerykańska w roku 2003 ruszyła, ale... na Bagdad. Kwestia afgańska zeszła z listy priorytetów Pentagonu na dłuższy czas.

Analizując na chłodno, można po latach stwierdzić, że to właśnie wojna iracka, rozpoczęta przez USA w 2003 r., stała się - w sensie strategicznym - praprzyczyną późniejszych kłopotów koalicji w Afganistanie. Już po kilku miesiącach okazało się, że Iraku nie da się tak łatwo i szybko spacyfikować (nie mówiąc już o minimalnej nawet stabilizacji). Operacja "Iraqi Freedom" nieuchronnie zaczęła więc w kalkulacjach politycznych i zestawieniach budżetowych Waszyngtonu zajmować pierwsze miejsce, kosztem coraz bardziej marginalizowanej operacji "Enduring Freedom" i misji ISAF, przekazanej zresztą jeszcze w sierpniu 2003 r. pod komendę NATO. Talibowie tylko na to czekali - stopniowo, ale systematycznie, wykorzystywali sprzyjającą sytuację i intensywnie odbudowywali wpływy w Afganistanie, umacniając swą pozycję i zwiększając możliwości bojowe. Pomogło im w tym kilka procesów, które nasiliły się po pakistańskiej stronie granicy, takich jak m.in. postępująca radykalizacja religijna tamtejszych Pasztunów czy też wzrost
wpływów struktur globalnego dżihadu (zwłaszcza Al-Kaidy) oraz lokalnych radykalnych ugrupowań religijnych, zyskujących coraz silniejszą pozycję polityczną w Pakistanie.

Pozostawione samemu sobie, poza jakąkolwiek kontrolą Islamabadu, plemienne pogranicze afgańsko-pakistańskie stało się więc prawdziwym rajem dla sunnickich, salafickich islamistów różnej maści. Także dla uznawanego przez wielu za już rozbity "trzon" Al-Kaidy, który w nowych realiach okresu 2004-2007 w pełni odzyskał na terenie AFPAK-u (pogranicza Afganistanu i Pakistanu - red.) siły i zdolności, utracone podczas wygnania z Afganistanu na przełomie lat 2001/2002. Do tego stopnia, że znowu zaczął planować i realizować swe operacje terrorystyczne na terenie Europy, Bliskiego Wschodu, a nawet Stanów Zjednoczonych (choć na szczęście dla Amerykanów nieskutecznie).

Górale z Hindukuszu

Kiedy ok. 2005 r. Waszyngton i jego europejscy sojusznicy z ISAF w pełni pojęli skalę problemu, przed jakim stoją w Afganistanie, było już za późno na uniknięcie katastrofy, jaką będzie najpewniej klęska całej misji. Pewną szansę na odsuniecie w czasie tego wyroku historii, a może nawet na wygranie batalii afgańskiej, mogłoby dać wówczas szybkie ściągnięcie do Afganistanu ok. 250-300 tys. żołnierzy z państw NATO. Ich zadaniem byłaby (brutalna niestety, co tu ukrywać) pacyfikacja mateczników talibów na pusztuńskim południu kraju oraz uszczelnienie granicy z Pakistanem, z częstymi rajdami bojowymi na terenie tego państwa włącznie.

Scenariusz ten jednak, z oczywistych względów politycznych i geopolitycznych, był całkowicie nierealny nie tylko w roku 2005 czy 2006, ale także i później, gdy skala militarnego zaangażowania międzynarodowego w Afganistanie zaczęła mimo wszystko powoli rosnąć.

Mówiąc krótko, państwa zachodnie nie były - i nie są tym bardziej dzisiaj - w stanie (głównie z przyczyn finansowych, politycznych i militarnych) zebrać wystarczających sił wojskowych, przeznaczonych do interwencji w Afganistanie. Dekady odcinania kuponów z "dywidendy pokoju" po zimnej wojny i redukcji wydatków na obronność w Europie i USA robią swoje. I to właśnie kilka lat temu zaczęła się droga ku nieuchronnej klęsce Zachodu w Afganistanie i kolejnego w dziejach zwycięstwa górali z Hindukuszu.

Siły międzynarodowe w Afganistanie osiągnęły w szczytowym okresie wojny poziom niemal 170 tys. żołnierzy. Cóż jednak z tego, kiedy na każde 10 tys. żołnierzy zaledwie dwie trzecie miało (i ma nadal) charakter ściśle bojowy. Reszta to różne służby "tyłowe", głównie logistyczne, mające zapewnić sprawne funkcjonowanie zagranicznych wojsk w tym trudno dostępnym kraju. A spoza Afganistanu sprowadzać trzeba dosłownie wszystko - nie tylko broń, amunicję i sprzęt wojskowy, paliwo czy żywność, ale nawet wodę dla żołnierzy. Co gorsza, w praktyce okazało się, że nawet jednostki formalnie posiadające status "bojowych", w rzeczywistości obwarowane były tak restrykcyjnymi ROE (rules of engagement, zasady działania w warunkach bojowych), że... mogły tylko siedzieć w swych bazach. Bezbronni żołnierze NATO?

Sztandarowym przykładem był kontyngent niemiecki, stacjonujący w północnych prowincjach Afganistanu (głównie w Mazar-e-Sharif). Choć nominalnie jeden z największych kontyngentów ISAF (ponad 3,5 tys. ludzi), w praktyce był zupełnie nieprzydatny operacyjnie. Niemcy przez długi czas mieli bowiem tak sztywne ROE, że nie mogli nawet odpowiedzieć ogniem w samoobronie, zaatakowani prze talibów, jeśli istniał choć cień ryzyka powstania strat wśród cywilów. Oczywiście w tej sytuacji nie było nawet mowy o jakichkolwiek akcjach zaczepnych z udziałem żołnierzy Bundeswehry. Niemcy siedzieli więc w swych bazach, popijali schłodzone piwo przeliczali zarobiony żołd (liczony oczywiście według ekstra stawek "wojennych") i czekali na koniec służby "na afgańskiej wojnie", Czy w takich warunkach można w ogóle myśleć o sukcesie militarnym czy politycznym operacji afgańskiej ? A nie był to jedyny narodowy kontyngent ISAF o takich zasadach działania.

Rok temu prezydent USA Barack Obama ogłosił zmiany w strategii afgańskiej, a NATO (na szczycie w Lizbonie) zapowiedziało, że do 2014 r. siły międzynarodowe opuszczą Afganistan. Patrząc z perspektywy talibów: czy można wyobrazić sobie lepszy scenariusz rozwoju wydarzeń? Oto przeciwnik sam określa horyzont czasowy (do tego faktycznie nieprzekraczalny) kontynuowania swego zaangażowania w wojnie.

To trochę tak, jakby Alianci w czasie II wojny światowej ogłosili np. w 1941 r., że jeśli do roku 1945 nie zdobędą Berlina, to sobie odpuszczą cały wysiłek militarny i będą się z Hitlerem dogadywać politycznie. Czysty absurd. Dla afgańskich rebeliantów obecna sytuacja strategiczna jest więc klarowna i niezwykle korzystna. Wystarczy im po prostu przeczekać te kilka lat, a droga do Kabulu stanie otworem.

Nowa strategia talibów

Talibowie już dziś doskonale dostosowują się do tych nowych realiów. Ich obecna strategia zakłada unikanie wikłania się w kosztowne (w sensie strat w ludziach i zużycia środków militarnych) starcia z ISAF lub afgańskimi siłami bezpieczeństwa. W zamian rebelianci przeprowadzają precyzyjne ataki na wysokich rangą funkcjonariuszy władz afgańskich, sił bezpieczeństwa lub polityków, które mogą doprowadzić do "dekapitacji" obecnego reżimu w Kabulu. Ostatnim skutecznym atakiem tego typu było zabicie w zamachu Burhanuddina Rabbaniego, wpływowego polityka tadżyckiego, szefa Wysokiej Rady Pokoju, mającej m.in. negocjować porozumienie pokojowe z talibami. Zamach na Rabbaniego dobrze pokazuje prawdziwe intencje talibów i dobitnie świadczy o ich przekonaniu, że są w stanie w ciągu kilku lat odzyskać utraconą władzę w Afganistanie.

Perspektywa taka jest tym bardziej realna, że Afganistan nigdy jeszcze w swej nowożytnej historii nie był tak rozdarty wewnętrznie pod względem etnicznym, społeczno-politycznym i ekonomicznym. Animozje narodowościowe - efekt m.in. aktywności pasztuńskich talibów - są bodaj najsilniejsze od wielu dekad. W zastraszającym tempie postępuje też geopolityczna fragmentaryzacja kraju.

Afgańska północ - zdominowana przez ludność tadżycką, uzbecką i turkmeńską - jest dziś pod względem gospodarczym, komunikacyjnym czy społecznym bliżej związana z postsowieckimi republikami Azji Środkowej (a pośrednio także z Rosją), niż z Kabulem. Zachodnie i centralne prowincje Afganistanu - zamieszkane w większości przez szyickich Hazarów - w naturalny sposób ciążą ku swemu największemu patronowi i sponsorowi - Iranowi. O pasztuńskim, pro-talibskim południu kraju lepiej już nic nie mówić...

Katastrofalne skutki dla Polski?

Dla Zachodu nieudane zaangażowanie w operację afgańską może mieć jeszcze inne negatywne konsekwencje. Chodzi o swoiste wewnętrzne "wypalenie" NATO, które z misji w Afganistanie próbowało uczynić remedium na trapiące Sojusz problemy z samookreśleniem się w nowej, po-zimnowojennej rzeczywistości. Wszystko wskazuje na to, że próba ta zakończyła się fiaskiem, a NATO może po klęsce afgańskiej wejść w fazę przyśpieszonego rozkładu od wewnątrz. Długofalowe skutki tego procesu dla bezpieczeństwa międzynarodowego Polski oraz innych państw Europy Środkowej i Wschodniej mogą być niestety katastrofalne.

Jerzy T. Leszczyński dla "Wirtualnej Polski"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)