Szokująca zbrodnia wywołała burzę w Tunezji. To koniec złudzeń o Arabskiej Wiośnie?
Jako pierwsi przegnali rządzącego krajem tyrana. Ponad dwa lata temu dali impuls Arabskiej Wiośnie. Tunezyjczycy pokładali w hasłach rewolucji wiele nadziei. Niektóre z nich już zostały rozwiane. Pogarsza się sytuacja gospodarcza kraju, społeczeństwo jest podzielone jak nigdy, a przed własnymi domami mordowani są opozycyjni politycy. Brutalne morderstwo lidera opozycyjnej partii Mohameda Brahmiego, który został zastrzelony na oczach żony i córki, sprawiło, że po raz kolejny zapłonął cały kraj.
02.08.2013 | aktual.: 02.08.2013 18:39
Miało być jak w bajce. Takiej o złym dyktatorze, który trzyma latami naród w żelaznym uścisku, oraz pełnym wiary, odwagi i nadziei młodym pokoleniu, które w końcu się z niego wyślizguje. Miała być demokracja pełną gębą, z prawdziwego zdarzenia, jakiej żaden inny naród arabski jeszcze nie zasmakował, a hasła wolności i równości z wyświechtanych frazesów miał spowszednieć i stać się codziennością. Tak rzeczywiście było - dwa i pół roku temu, przez kilka tygodni po ucieczce prezydenta Zina el-Abidina Ben Alego, gdy Tunezyjczycy zasiedli do bankietu przy opuszczonym przez niego stole władzy.
Przetartym przez nich szlakiem podążyli bliżsi i dalsi sąsiedzi. Tylko dwóm z nich - najpierw Egiptowi, a kilka miesięcy później również wspartej przez zachodnią koalicję Libii - udało się przepędzić satrapów. Sukces okazał się jednak iluzoryczny, bo oba kraje szybko pogrążyły się w wewnętrznym chaosie. Już pod koniec 2011 roku stało się jasne, że Tunezja jest ostatnim bastionem rewolucji, który może ocaleć od bratobójczych walk i zniszczenia.
Dziś już wiadomo, że nieprędko to nastąpi. Z przepełnionej dumą i nadzieją atmosfery, która unosiła się w kraju jeszcze dwa lata temu, nie zostało praktycznie nic: rozrzedziły ją toksyczne dla młodziutkiej, dopiero kształtującej się demokracji opary dramatycznie rosnącego bezrobocia (które według Międzynarodowego Funduszu Walutowego wzrosło w ciągu trzech lat z 12 do prawie 20 proc.), kroczącej inflacji (która przed obaleniem dyktatora wynosiła niecałe 3 proc., obecnie zaś prawie 7 proc.), rosnącego zagrożenia ze strony Al-Kaidy (której niewielkie oddziały przyczaiły się wzdłuż granicy z Algierią i ostatnio poderżnęły gardła dziewięciu tunezyjskim żołnierzom), a przede wszystkim - coraz ostrzej kształtujących się podziałów społecznych. O ile jednak wcześniej ich granicę wyznaczały kumoterstwo, korupcja i bliskie powiązania z kręgami rządowymi, o tyle teraz przebiegają one wzdłuż granicy poglądów religijnych. A te, zwłaszcza w przypadku kraju islamskiego, są jeszcze bardziej niebezpieczne.
Zawiedzione pokolenie
Gdy w połowie marca tego roku 27-letni sprzedawca papierosów podpalał się w stolicy kraju Tunisie, krzycząc rozpaczliwie: "To jest Tunezja, to jest bezrobocie", wszystkim przed oczami stawał obraz płonącego ciała Mohameda Bouaziziego - 26-letniego handlarza warzywami, którego desperacki krok dwa i pół roku wcześniej stał się zarzewiem rewolucji. Oznaczać to mogło tylko jedno: w kraju znów jest źle. Mimo iż wszystkie ugrupowania, które wystartowały w wyborach do Konstytuanty (a było ich prawie 90), na swych sztandarach niosły hasła rozprawienia się z bezrobociem i korupcją, próżno dziś rozliczać je z wcześniejszych deklaracji.
Niektórzy próbują to robić i wtedy obrywa się tym, którzy wykroili największy kawał z wyborczego tortu, czyli umiarkowanym islamistom z Partii Odrodzenia, Ennahdy. Są to głównie przedstawiciele najmłodszego pokolenia. Tego, które stanęło do walki z dyktaturą, bezrobociem i korupcją. Mają oni największe prawo do pretensji, gdyż rewolucja, która miała zmienić wszystko, nie zmieniła właściwie niczego. - Islamiści dadzą nam pracę. Będzie lepiej - zapewniał mnie w październiku 2011 roku 26-letni Dżamil. Czy po dwóch latach ich rządów jest mu lepiej? Nie wiadomo. Z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że raczej nie, bo według Banku Światowego co trzeci z absolwentów wyższych uczelni nie ma pracy.
Lśniącą i pachnącą z wierzchu, ale nafaszerowaną przegniłym mięsem, kiełbasą wyborczą okazały się też hasła równości i wolności. Najlepszym przykładem jest tu historia 19-letniej Aminy, zwolenniczki ukraińskiej feministycznej organizacji Femen, która planowała utworzyć jej filię w Tunezji, a na Facebooku umieściła swoje zdjęcia topless z wypisanymi po angielsku i arabsku hasłami: "P...lę waszą moralność" i "Moje ciało to moja własność, a nie kwestia czyjegoś honoru". Za rządów Ben Alego sprawa przeszłaby pewnie bez większego echa, w "demokratycznej" rzeczywistości urosła jednak do rangi państwowej, bo islamiści, na czele z Almim Adelem, szefem Komisji Promocji Cnoty i Zapobiegania Rozpuści, zażądali śmierci nastolatki. Co prawda koalicja, w której prym wiedzie Ennahda, odcina się od tej "mowy nienawiści", faktem jest jednak, że duża reprezentacja islamistów daje ekstremistom sumpt do podobnych reakcji w kontrowersyjnych religijnie i moralnie kwestiach. Wcześniej bowiem islamistów (zarówno radykalnych, jak i
umiarkowanych) prozachodni rząd Ben Alego z uporem maniaka spychał do podziemia, a nawet prześladował. Obecnie natomiast przeżywają drugą młodość i w pełni korzystają z demokratycznego prawa wolności słowa. To, że odmawiają jej innym, stanowi odrębną kwestię.
Dochodzimy do sedna problemu: konfliktu między partią rządzącą a opozycją z kwestią religijną w tle. Tunezji daleko do wojny domowej o podłożu wyznaniowym, w jaką przerodziła się już rewolta w Syrii, jednak dystans ten pomału się zmniejsza. Na chwilę obecną jego najbardziej jaskrawym przykładem są zamieszki, które nie ustają po śmierci opozycyjnego polityka Mohameda Brahmiego, zastrzelonego na oczach żony i córki przed własnym domem 25 lipca, w 57. rocznicę proklamowania Republiki Tunezyjskiej.
Gniew po zabójstwach liderów opozycji
Śmierć lewicowego polityka, twórcy i przywódcy opozycyjnej partii Ruch Ludowy oraz jednego z najostrzejszych w słowach krytyków rządzącej koalicji, wywołała kolejną w tym roku falę zamieszek. Wcześniej wybuchały one m.in. po zamordowaniu innego opozycyjnego polityka, Szokriego Belai, przywódcy marksistowskiej partii Ruchu Demokratycznych Patriotów, czy ogłoszeniu przez MSW zakazu zwołania kongresu Ansar al-Szaria, najbardziej radykalnej salafickiej organizacji w kraju, oskarżanej o powiązania z Al-Kaidą. W pierwszym przypadku doszło do demonstracji i upadku rządu premiera Hamadiego Dżebalego, w drugim - rozgorzała bitwa na gaz łzawiący i kamienie pomiędzy policją a zwolennikami organizacji. Jej przywódca, weteran walk w Afganistanie, Saifalah Ben Hasin zapowiedział, że młodzież "nie zawaha się złożyć ofiary za wiarę".
Obecnie sytuacja wydaje się jeszcze poważniejsza: Brahmi został już okrzyknięty męczennikiem, a jego główny przeciwnik polityczny, przywódca Ennahdy Raszid Ghannuszi - mordercą. Na ulice Tunisu, Sidi Bouzaid, Kafsy i innych miast wyszły tysiące przeciwników rządzącej koalicji, a kraj częściowo sparaliżował strajk generalny ogłoszony przez największy związek zawodowy UGTT. Jego sekretarz generalny, Husajn Abbasi, wieszczy, że zabójstwo Brahmiego doprowadzi do "krwawej łaźni".
Może mieć sporo racji, bo przeciwnicy rządu stają do walki już nie tylko z policją, ale i zwolennikami obecnych władz, a pierwsza krew już się polała: jeden z 70 parlamentarzystów broniących obecnego rządu został dotkliwie pobity, a według Reutersa w Kafsie zginął jeden z demonstrantów. Oliwy do ognia dolewa fakt, że koalicja chwieje się w posadach, bo deputowani Demokratycznego Forum na rzecz Pracy i Wolności (FDTL) postawili Ennahdzie ultimatum: jeśli nie zostanie powołany rząd jedności narodowej, ugrupowanie opuści koalicję. Premier Ali Larajedh już zapowiedział, że rząd nie zamierza podawać się do dymisji, a wybory parlamentarne odbędą się 17 grudnia.
Z kijem w ręku i imieniem Boga na ustach
W ciągu dwóch lat rządowi udało się przeprowadzić reformy wymiaru sprawiedliwości i w sektorze bezpieczeństwa, media zrzuciły knebel, prace nad nową konstytucją chylą się ku końcowi.
To jednak zdecydowanie za mało - przynajmniej jak na oczekiwania Tunezyjczyków. Błyskawicznie przeprowadzili pierwszy etap rewolucji, wypowiadając posłuszeństwo skorumpowanym władzom, i oddali los kraju w ręce nowo wybranych polityków. Teraz z niecierpliwością przyglądają się ich opieszałości w realizowaniu wyborczych obietnic, przede wszystkim dotyczących sytuacji ekonomicznej. Dlatego nie do końca rację miał 27-letni Sabri z Susy, który prawie trzy lata temu przewidywał: - Będzie prawie tak samo, tylko bez dyktatora.
Nie jest tak samo. Za dyktatury sąsiad nie stawał przeciwko sąsiadowi z kijem w ręku i imieniem Boga na ustach.
Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski
Lead, tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.