Szejk dopadnie cię wszędzie
W brytyjskich sądach można sobie kupić nietykalność. Dowiedzieli się o tym saudyjscy miliarderzy i pozywają swoich krytyków. Zawsze wygrywają.
Gdy Rachel Ehrenfeld otworzyła drzwi, ujrzała przed sobą kilku mężczyzn. Bardzo eleganckich, ale mało serdecznych. – Proszę uważać na siebie. Pan Chalid bin Mahfouz jest bardzo wpływową osobą, dlatego lepiej będzie, jeśli zacznie pani z nami współpracować – oświadczył jeden z nich.
Pani Ehrenfeld wystraszyła się nie na żarty, bo zdała sobie sprawę, że właśnie wpadła w niezłe tarapaty. Przed jej domem stali smutni wysłannicy saudyjskiego szejka, jednego z najbogatszych ludzi na świecie. Eleganckim panom nie chodziło bynajmniej o odzyskanie długu czy wymuszenie haraczu. Ehrenfeld – szefowa Amerykańskiego Centrum na rzecz Demokracji (ACD) – miała na sumieniu zupełnie inny grzech: napisała książkę.
Wydana w 2003 roku w USA "Funding Evil: How Terrorism Is Financed and How to Stop It" ("Sponsorowanie zła: jak finansowany jest terroryzm – i jak go powstrzymać") reklamowana była chwytliwym hasłem "Saudowie nie chcą, żebyś przeczytał tę książkę". I rzeczywiście nie chcieli. Ehrenfeld nie udało się powstrzymać terroryzmu; sama została powstrzymana. Niecały rok po tym, jak "Funding Evil" trafiła do księgarń, bin Mahfouz wytoczył autorce proces o zniesławienie.
Saudyjski miliarder miał się czym przejąć. W książce pada jego nazwisko, i to w negatywnym świetle. Ehrenfeld napisała, że gdy bin Mahfouz kierował saudyjskim Narodowym Bankiem Komercyjnym, instytucja ta przelała 74 miliony dolarów na konta dwóch fundacji, które według Amerykanów są zapleczem finansowym terrorystów. Autorka wykorzystała oficjalne dokumenty amerykańskiego Departamentu Obrony i publiczne wypowiedzi byłego szefa CIA Jamesa Woolseya, który osobiście napisał przedmowę do jej książki.
Nie wszystkich jednak przekonała rzetelność danych Departamentu Obrony i CIA. W maju 2005 roku brytyjski sąd uznał, że Ehrenfeld zniesławiła bin Mahfouza. Za pokiereszowanie jego reputacji ma zapłacić szejkowi (i jego synom) 60 tysięcy funtów, uiścić koszty rozprawy i własnym sumptem wycofać książkę z Wielkiej Brytanii. Szokujące? Nie dla wszystkich. – Nie byłem zdziwiony tym wyrokiem. Według brytyjskiego prawa pani Ehrenfeld nie miała podstaw, żeby pisać takie rzeczy o tym Saudyjczyku – mówi "Przekrojowi" profesor Robert Pinker, były przewodniczący brytyjskiej komisji rozpatrującej skargi na publikacje w mediach.
Bin Mahfouz jest Saudyjczykiem z irlandzkim paszportem. Ehrenfeld – Amerykanką. Dlaczego więc o jej winie rozstrzygał brytyjski sąd? Dlatego, że szejk nie miałby szans na podobny wyrok w USA. W tamtejszej praktyce prawnej funkcjonuje precedens stworzony przez wyrok Sądu Najwyższego z 1964 roku w sprawie "New York Times vs. Sullivan", który tworzy kategorię "osoby publicznej". Osobie takiej niezmiernie trudno jest udowodnić przed sądem, że została zniesławiona. Musi ona nie tylko dowieść, że zaskarżona publikacja zawiera kłamliwe oskarżenia. Powinna jeszcze wykazać, że autor pisał ją ze świadomością, że kłamie.
Britney i Saudowie
Dlatego szejk postanowił walczyć o swoją "reputację" w Wielkiej Brytanii, gdzie prawo znacznie bardziej sprzyja pozywającym o zniesławienie. Na Wyspach obowiązuje do dziś prawo uchwalone jeszcze w 1819 roku. Podstawowa różnica między amerykańskim i brytyjskim ustawodawstwem polega na tym, że w Wielkiej Brytanii pozywający o zniesławienie ma z założenia "nieskalaną reputację" i wystarczy mu tylko stwierdzić, że zaskarżone słowa są w stanie jej zaszkodzić. Jeśli już to zrobi, nie musi ani udowadniać, że jego dobre imię rzeczywiście ucierpiało, ani przekonywać sądu, że opublikowane słowa są nieprawdziwe. – Zaskarżona publikacja jest z założenia nieprawdziwa, a ciężar udowodnienia, że jest inaczej, spoczywa na pozwanym – mówi Robert Pinker. Takie rozwiązanie to unikat w skali światowej. Oskarżony o zniesławienie musi bronić nie tylko prawdziwości słów, które napisał, ale również prawdziwości wszystkich ich interpretacji. A pozywający często przedstawiają takie interpretacje, jakie nawet autorowi nie przyszłyby
do głowy. Poza tym pozwany musi na świadków powołać "pierwotne źródła informacji", co w wielu przypadkach jest niemożliwe, bo "źródła" nie chcą lub nie mogą ujawnić swej tożsamości.
Ale czy brytyjskie niuanse prawne powinny obchodzić Rachel Ehrenfeld, która swoją świetnie udokumentowaną książkę opublikowała tylko w USA? Londyński sąd uznał, że powinny. Sędzia David Eady orzekł, że sprawa podlega jego jurysdykcji, bo do Wielkiej Brytanii za pośrednictwem księgarni internetowej trafiły... 23 egzemplarze "Sponsorowania zła...". W dodatku wydawnictwo, którego nakładem ukazała się książka, udostępniło jej pierwszy rozdział w Internecie. A tam już każdy Brytyjczyk mógł sobie przeczytać, co pani Ehrenfeld sądzi o bin Mahfouzie.
Amerykańscy dziennikarze ukuli już specjalny termin dla tego nowego zjawiska: "turystyka pomówieniowa" (libel tourism). Wykorzystując nieograniczony dostęp do każdej opublikowanej na świecie pozycji, osoba uprawiająca taką turystykę zaskarża treść publikacji w kraju, w którym ma największe szanse na odszkodowanie. Bez względu na to, czy treść jest prawdziwa, czy nie. Najbardziej przyjazna dla takich "turystów" jest Wielka Brytania.
Saudyjski szejk jest tylko jednym z wielu uprawiających taki typ "turystyki". Jej ofiarą może więc stać się praktycznie każdy autor na świecie. – Z brytyjskiego prawa o zniesławieniach korzystają nie tylko saudyjscy miliarderzy. Robią to też gwiazdy, takie jak Britney Spears czy Whitney Houston, aby skarżyć amerykańskie tabloidy – mówi "Przekrojowi" Lindsay Ross ze związku zawodowego dziennikarzy Wspólnoty Brytyjskiej. Prekursorem "turystyki zniesławieniowej" w latach 90. był rosyjski biznesmen Borys Bierezowski, który przed londyńskim sądem oskarżył o pomówienie amerykański magazyn "Forbes".
Szejk kupuje reputację
Kolejną ofiarą miała się stać Rachel Ehrenfeld. Autorka jest przekonana, że wszystkie informacje zawarte w jej książce są prawdziwe. Mimo to nie zdecydowała się podjąć walki i pojechać na proces do Londynu. Jej "źródła" nie pojechałyby razem z nią, bo są to najczęściej rządowe raporty, których autorzy pozostają anonimowymi agentami.
Teraz, po wyroku londyńskiego sądu, pani Ehrenfeld nie może przekroczyć brytyjskiej granicy, bo policja od razu rozpoczęłaby egzekucję długu, jaki autorka ma wobec szejka bin Mahfouza. W dodatku każde brytyjskie wydawnictwo dwa razy się zastanowi, zanim opublikuje jej książkę na Wyspach.
Jednak gdy szefowa ACD dowiedziała się o decyzji londyńskiego sądu, zaczęła się obawiać, że bogaty Saudyjczyk będzie próbował skłonić amerykańskie sądy, aby również w USA egzekwowały one wyroki, które zapadły w Wielkiej Brytanii.
Dlatego autorka "Sponsorowania zła..." odpowiedziała szejkowi kontrpozwem złożonym w 2006 roku w nowojorskim sądzie. Domagała się w nim uznania, że brytyjskie prawo, na mocy którego oskarżano ją o zniesławienie, jest niezgodne z pierwszą poprawką do amerykańskiej konstytucji (która dotyczy między innymi wolności słowa) i dlatego egzekucja brytyjskiego wyroku w jej sprawie jest niemożliwa w USA.
Amerykanka wygrała dopiero trzy miesiące temu, choć tylko połowicznie. 8 czerwca nowojorski sąd apelacyjny uznał, że brytyjskie prawo narusza zasadę wolności słowa zawartą w pierwszej poprawce do amerykańskiej konstytucji. Orzekający sędzia nie przychylił się jednak do wniosku autorki i nie załączył do swojej decyzji oświadczenia, że brytyjskie wyroki dotyczące zniesławień z zasady nie będą egzekwowane w USA. Dla Ehrenfeld oznacza to, że decyzja sądu w jej sprawie zapadnie dopiero wtedy, gdy bin Mahfouz formalnie wystąpi o egzekucję wyroku w USA. A szejk na razie nie ma takich planów. Sztukę bycia zniesławionym i uciszania swoich krytyków Chalid bin Mahfouz opanował do perfekcji. Według Ehrenfeld, która stała się jego zadeklarowanym wrogiem i która uważnie śledzi jego działalność, szejk od 2002 roku interweniował w sprawie 36 publikacji i ani razu nie przegrał. Wyrokiem sądowym zakończyły się wprawdzie tylko cztery interwencje, ale ta skromna liczba świadczy po prostu o tym, że większość adwersarzy
Saudyjczyka znała już jego skuteczność. Idąc szybko na ugodę, ograniczali koszty nieuchronnej porażki. W ten sposób spory z szejkiem zakończyły takie tytuły jak "New York Times" i "Washington Post".
Bin Mahfouz dzięki swojej procesowej skuteczności ukrywa swoją przeszłość. Wiadomo jednak, że na początku lat 90. był dyrektorem w dużym komercyjnym banku. Szejk zaraz przed jego upadłością wyciągnął z niego swoje pieniądze. Przed sądem w Nowym Jorku został oskarżony o oszustwa w związku z plajtą banku, ale zaproponował oskarżycielom ugodę, za którą zapłacił aż 225 milionów dolarów. Dzięki temu uniknął kary.
Bin Mahfouz zakładał również fundację Mufawak. Włożył w nią ponad 30 milionów dolarów i zrobił swojego syna jej honorowym szefem. Ale pieczę nad pieniędzmi sprawował Saudyjczyk Jasin Al-Kadi. W październiku 2001 roku Amerykanie wpisali fundację Mufawak na listę instytucji finansowo wspierających Al-Kaidę, a Al-Kadi dostał od USA oficjalną etykietkę terrorysty.
Ale brytyjskie sądy, orzekając w sprawach związanych z bin Mahfouzem, nie biorą pod uwagę przeszłości szejka, a on dzięki swoim miliardom ucisza ludzi, którzy próbują dotrzeć do jego ciemnych interesów. Bogaci Saudyjczycy jeżdżą do Londynu i za grube miliony wykupują całe sklepy w najdroższych punktach. Bin Mahfouz i jemu podobni jeżdżą do Londynu i kupują sobie "nieskalaną reputację". Nie sposób się im przeciwstawić, bo przy szejku nawet ogromne wydawnictwa są biedakami.
Nasze najszczersze przeprosiny
Im biedniejszy był adwersarz szejka, tym szybciej się poddawał. Saudyjskiemu bogaczowi (jego majątek jest wyceniany na cztery miliardy dolarów) sprawę ułatwia jeszcze jeden przepis brytyjskiego prawa. Oskarżonemu o zniesławienie nie przysługuje adwokat z urzędu, a koszty przeciągającego się procesu przerastają możliwości przeciętnego zjadacza chleba. Dla bin Mahfouza to nie problem. Nawet gdyby przegrał, zapłaci tylko za proces. Autorowi grozi zapłacenie odszkodowania.
Sprawa Ehrenfeld zmusiła bin Mahfouza do ekwilibrystyki prawnej, bo przecież jej książka nie ukazała się w Wielkiej Brytanii, a przed amerykańskim sądem szejk nie miałby szans. Ale sytuacja jest znacznie prostsza dla bin Mahfouza, jeśli książka zawierająca jego nazwisko ukaże się na Wyspach. W takich przypadkach szejk odszedł już od ścigania autorów (niewiele z nich można wycisnąć) i skupił się na wydawnictwach.
W tym roku o skuteczności bin Mahfouza przekonało się jedno z najbardziej prestiżowych wydawnictw naukowych na świecie – Cambridge University Press (CUP). "Oskarżenia zawarte w książce są całkowicie i jawnie fałszywe. Proszę zaakceptować nasze szczere przeprosiny za utrapienie i zakłopotanie, które stały się Pana udziałem z naszej winy" – takie oświadczenie wydało 30 lipca biuro wydawnictwa.
Chodziło o wydaną w zeszłym roku książkę "Alms for Jihad" ("Jałmużna dla dżihadu") napisaną przez dwóch Amerykanów: J. Millarda Burra i Roberta O. Collinsa. Chodziło, bo ta książka już nie istnieje. Nie można jej dostać w żadnej brytyjskiej księgarni. Niedostępna jest również w Internecie.
Wszystko przez nazwisko bin Mahfouz, które 13 razy pojawiło się w tekście. Szejk uznał, że ucierpiała jego reputacja, bo książka sugeruje, że wspiera on terroryzm. Na biurko sędziego Eady’ego (tego samego, który zajmował się sprawą Ehrenfeld) znów trafił pozew.
Wydawnictwo CUP tak się przestraszyło niekorzystnego wyroku i perspektywy płacenia setek tysięcy funtów odszkodowania, że samo zaproponowało bin Mahfouzowi ugodę. Na jej mocy zniszczono wszystkie niesprzedane jeszcze egzemplarze "Jałmużny...". Wydawnictwo poprosiło też ponad 200 bibliotek o zwrot tej pozycji i na koniec jeszcze uroczyście przeprosiło szejka. Od przeprosin odcięli się autorzy książki. Oświadczyli, że nie mają sobie nic do zarzucenia i są w stanie dostarczyć wszystkie źródła, z których korzystali przy pisaniu "Alms for Jihad". Okazało się to niepotrzebne, bo bin Mahfouz nauczony przypadkiem Racheli Ehrenfeld zupełnie ich zignorował.
Po kapitulacji Cambridge University Press blady strach padł na innych brytyjskich wydawców. – Tak naprawdę ważne jest nie to, co bin Mahfouz robi, tylko czym straszy – mówi "Przekrojowi" brytyjski dziennikarz i publicysta Ed Butler.
Świetnie pokazuje to przykład innej, znanej również w Polsce książki Craiga Ungera "House of Bush, House of Saud" ("Dom Bushów, dom Saudów"). To światowy bestseller opisujący kontakty amerykańskiej rodziny prezydenckiej z władcami Arabii Saudyjskiej, z którego garściami czerpał Michael Moore w swoim filmie "Fahrenheit 9.11".
W Wielkiej Brytanii prawa do publikacji tej książki miał wydawniczy gigant Random House. Jednak w 2004 roku, już po ukazaniu się książki w USA, wydawnictwo zrezygnowało z publikacji, otwarcie tłumacząc się obawami o przyszłe procesy o zniesławienie. Prawa do niej odkupiło niewielkie wydawnictwo Gibson Square Books, które w spokoju sprzedało cały nakład. Można tylko przypuszczać, że Saudyjczycy pokroju bin Mahfouza nie wszczęli procesów w sprawie książki Ungera, bo małe wydawnictwo nie mało szans na wysoki nakład i nie miałoby z czego zapłacić odszkodowania.
Ale z tak niekorzystnego prawa dla wydawców jak brytyjskie korzystają nie tylko bogaci Saudyjczycy. Robią to również bogaci Polacy. W 2005 roku Roman Polański wytoczył proces o zniesławienie wydawcy amerykańskiego magazynu "Vanity Fair". Sprawę w londyńskim sądzie rozpatrywał nie kto inny, tylko... sędzia David Eady.
Polański nie był obecny podczas rozprawy, bo obawiał się, że zostanie deportowany z Wielkiej Brytanii do USA, gdzie grozi mu wyrok więzienia. Ale za pośrednictwem przekazu wideo twierdził, że opublikowany w 2002 roku w "Vanity Fair" artykuł na jego temat drastycznie mijał się z prawdą. Amerykański magazyn napisał, że w 1969 roku w drodze do Los Angeles na pogrzeb swojej tragicznie zmarłej żony polski reżyser podrywał w nowojorskiej restauracji przypadkowo spotkaną modelkę.
Na potwierdzenie swoich zarzutów Polański dostarczył bilety, z których wynikało, że w drodze do Los Angeles nie zatrzymał się w Nowym Jorku. Przedstawiciel wydawcy "Vanity Fair" początkowo próbował przekonać sąd, że sprawa nie podlega jego jurysdykcji, bo magazyn sprzedawany jest wyłącznie w USA, a do Wielkiej Brytanii trafia znikoma jego ilość i to tylko w ramach prenumeraty.
Gdy ten argument nie przekonał sędziego, obrońca "Vanity Fair" poszedł na całość. Zasugerował, że sporna publikacja nie mogła pogorszyć reputacji Romana Polańskiego, bo ona już nie może być gorsza. Nie pomogło. Po krótkim procesie sąd bez wahania przyznał rację i 50 tysięcy funtów odszkodowania Polakowi.
Prawo staje się globalne
Londyn w ciągu ostatniej dekady stał się prawdziwą mekką dla wszystkich żądających satysfakcji (najczęściej pieniężnej) za swoją nadwątloną reputację. Tylko Brytyjczycy się wściekają, bo amerykańscy dziennikarze piszą, że ich kraj to prawne średniowiecze.
– To nie tak. Od dawna jestem dziennikarzem i jako Brytyjczyk nie czuję się wcale ciemiężony. To kwestia odpowiedniej taktyki pisania – mówi Ed Butler. – A to, że Saudyjczycy wykorzystują nasze prawodawstwo do ścigania Amerykanów, też się wkrótce zmieni. Wystarczy, że Amerykanie nauczą się pisać tak jak my – kończy Butler. Ale trudno się dziwić Saudyjczykom, że w ten przewrotny sposób korzystają z globalizacji. – Dziś dzięki Internetowi książka wydana w USA na drugi dzień jest dostępna w najdalszych częściach świata. Dlatego ludzie tacy jak bin Mahfouz wykorzystują to i składają pozwy w kraju, który ma w tej dziedzinie najbardziej restrykcyjne prawo na świecie, czyli w Wielkiej Brytanii – mówi Robert Pinker.
Gdy Saudyjczyk składa w brytyjskim sądzie pozew o zniesławienie przeciwko amerykańskiemu autorowi, jest to też przejaw "jednokierunkowej wielokulturowości". W praktyce polega ona na tym, że katolicy nie mają żadnych szans, aby postawić kościół w Arabii Saudyjskiej. Natomiast saudyjscy muzułmanie mogą bez przeszkód stawiać meczety w całej Europie i USA.
Na poziomie wolności słowa ta "jednostronna wielokulturowość" jest jeszcze bardziej wyrazista. Saudyjczyk, korzystając z brytyjskiego prawa, pozywa zachodnich autorów. Nawet jeśli wysuwane przez niego oskarżenia są niesłuszne, nie da się tego udowodnić, bo brytyjski sąd będzie się domagał twardych dowodów.
Nie sposób je zdobyć w Arabii Saudyjskiej, bo tam nie ma nie tylko wolności słowa, ale i nieskrępowanego dostępu do informacji. Koło się zamyka, a najbardziej cierpi na tym swoboda wypowiedzi na Zachodzie, bo tacy jak szejk bin Mahfouz skutecznie ją eliminują.
Łukasz Wójcik