Święta cierpiętnica przegrywa z Rysiem i Zbysiem
Kobieta też człowiek. A może niekoniecznie? Kobieta w Polsce oscyluje gdzieś pomiędzy naturalnym dobrem narodu a uwznioślonym symbolem. Zasobnik do czasowego przechowywania płodu albo święta cierpiętnica. Problemy kobiet przesłaniają zabawy w piaskownicy Jarka ze Stefanem czy Rysia ze Zbysiem.
03.03.2010 | aktual.: 03.03.2010 14:58
Od przełomu 1989 minęło ponad dwadzieścia lat, ale demokracja w Polsce wciąż wydaje się dotyczyć połowy społeczeństwa. I choć prawa wyborcze kobietom przyznała już niepodległa II RP, polityka polska cały czas ma twarz rubasznego wuja z wąsami, względnie szarmanckiego eleganta sprzed wojny.
Początek nowej Polski wyraźnie nie sprzyjał „sprawie kobiecej”. Komuna upadła, czerwony poszedł. A resztę znamy od Pasikowskiego, skądinąd koszmarnego szowinisty. Choć właściwie w "Psach" mowa była o tym, że „nic się zmieniło”. Tymczasem w niektórych sprawach zmieniło się na gorsze. Rok 1993 przyniósł słynny „kompromis” aborcyjny. Dogadali się, a jakże, katolicy liberalni z katolickimi fundamentalistami - Tadeusz Mazowiecki z Janem Łopuszańskim. Czego chciało społeczeństwo? Chciało referendum. Zebrano ponad milion podpisów, ale okazało się, że z „wartościami” się nie dyskutuje. „Demokracja w Polsce kończy się tam, gdzie zaczyna sprzeciw Episkopatu” – Agnieszka Graff jak zwykle celnie ujęła problem.
A co potem? Dyskryminacja na rynku pracy, przemoc domowa jako wyraz naturalnego porządku, czyli „musicie nosić swój krzyż” - mawiają proboszczowie. Brak wychowania seksualnego w szkołach (jest wychowanie „do życia w rodzinie”, które prowadzą głównie katecheci), antykoncepcja tylko dla bogatych („seks to nie choroba”, refundacji nie będzie), na ulicach plakaty antyaborcyjne z Hitlerem i język debaty publicznej kompletnie zawłaszczony przez prawicę (czy ktoś jeszcze pamięta, że „dziecko nienarodzone” nazywa się „płodem”?).
Polski patriarchat w debacie publicznej ma wiele obliczy. To niekoniecznie chamski rechot w stylu „czy można zgwałcić prostytutkę, he, he...?”. To często pseudorycerski bełkot piewców kobiecej wyższości. „Kobiety są tak wspaniałe, a polityka tak brudna” - mówi lider współrządzącej partii proponując, żeby się dziewczęta od władzy trzymały z daleka. Są jeszcze zatroskani liberałowie – realiści, dla których sprawy polityczne dzielą się na ważne i pilne. Najpierw wolny rynek, NATO, Unia Europejska, modernizacja, Euro 2012 – wsparcie z Jasnej Góry zawsze się przyda, ciszej zatem nad tą aborcją.
Czy kogoś to w ogóle obchodzi? Po traumie roku 1993 ruch feministyczny długo pozostawał w niszy. Były seminaria Marii Janion, eseje Kingi Dunin, książki Izabelli Filipiak, pierwsze gender studies, aktywistki działały w lokalnych organizacjach pozarządowych, a Kazimiera Szczuka i Agnieszka Graff między wykładami rozklejały plakaty: „Patriarchat skona!”. Nie było przełożenia na szerszy ruch społeczny. Bardzo długo postrzegano w Polsce feminizm jako wyraz upadku cywilizacji albo wielkomiejski folklor, zabawę znudzonych intelektualistek i celebrytek.
Z akademicko-pozarządowego getta udało się feministkom wyrwać poprzez swoisty „zwrot polityczny”. Postulaty walki z dyskryminacją na rynku pracy, opresją języka czy dominacją katolickiego konserwatyzmu rozszerzono o kwestie wykluczenia ekonomicznego i społecznego rozwarstwienia. Bo to właśnie na dole – w niskopłatnych zawodach, ubogich rodzinach wielodzietnych, na prowincji – kobieta poszkodowana jest najbardziej, bez szans na „wykupienie” sobie wolności. Feminizm stał się projektem całościowej krytyki społecznej. Projektem w swej wymowie lewicowym, obejmującym postulaty różnych grup. Na pierwszą manifę przyszło około stu osób – głównie z uniwersytetu, środowisk dziennikarskich czy artystycznych. Na kolejne już coraz więcej – doszły kasjerki z hipermarketów, górnicy i pielęgniarki, którym z kolei feministki udzielały wsparcia w czasie „Białego Miasteczka” w lecie 2007. Dwa lata później w warszawskiej Manifie uczestniczyło już 10 tysięcy osób – doroczna impreza ruchu feministycznego w tym roku (7 marca) ma
szansę ściągnąć jeszcze więcej. Pod projektem obywatelskiej ustawy o parytetach na listach wyborczych zebrano niedawno ponad sto tysięcy podpisów.
Dobrze jest? Jeszcze nie. Kongres Kobiet z czerwca 2009 był wielkim sukcesem – chyba po raz pierwszy po 1989 (pierwszy w ogóle?) problemy kobiet stały się newsem dnia, przysłaniając na chwilę zabawy w piaskownicy Jarka ze Stefanem czy Rysia ze Zbysiem. Po raz pierwszy tak głośno usłyszano postulat „urealnienia” kobiet jako obywatelek i podmiotów praw – nie tylko matek, żon i kochanek. Także o parytety trzeba i można skutecznie walczyć wspólnie z Henryką Bochniarz i Marią Kaczyńską. Projekt feministyczny będzie jednak wymagał czegoś więcej. Trudno myśleć o spełnieniu jego postulatów (faktyczna równość i solidarność w społeczeństwie bez dyskryminacji) bez zwycięstwa politycznego silnej tożsamościowo lewicy. Jak by powiedział zapomniany nieco klasyk – chyba czeka nas jeszcze długi marsz.
Michał Sutowski (Krytyka Polityczna) dla Wirtualnej Polski