Sumatra trzy miesiące po tsunami
Sprawdziliśmy, co się dzieje na Sumatrze trzy miesiące po tsunami. W spustoszonej prowincji Aceh ludzie dalej nie mają gdzie mieszkać, a organizacje humanitarne biją się o trzy miliardy dolarów międzynarodowej pomocy.
17.03.2005 | aktual.: 17.03.2005 10:26
Od czasu tsunami kraby w Banda Aceh są wyjątkowo tłuste. - Łowi się je wprost z brzegu, bo mało kto ma teraz łodzie - tłumaczy zwalisty inżynier z Oklahomy, który przyjechał na Sumatrę naprawiać wodociągi zniszczone przez kataklizm. Dzielimy stolik w restauracji Banda Sea Food. Wieczorami trudno tu o wolne miejsce. Roi się od miejscowych notabli i obcokrajowców z organizacji humanitarnych. Nikomu nie przeszkadza, że serwowane tu morskie skorupiaki łowione są w okolicy, w której morze zabiło ćwierć miliona ludzi. Wielu ciał porwanych przez fale dotąd nie odnaleziono. Inżynier z Oklahomy twierdzi, że to im woda w kranie zawdzięcza lekko brązowy odcień.
Tuż za rogiem budynku, w którym mieści się restauracja, zaczyna się strefa zero. Cały pas gęsto kiedyś zaludnionego wybrzeża to dziś niemal pustynia. Z rumowisk domów wymieszanych z wrakami samochodów i połamanymi jak zapałki kikutami palm wystają gdzieniegdzie blaszane dachy drewnianych szop kleconych przez ocalałych z katastrofy mieszkańców. Kilka cienkich słupów dymu na przestrzeni kilkunastu kilometrów to wszystko, co zostało z pięciu rybackich wiosek zamieszkanych przez kilkanaście tysięcy ludzi. Fale zebrały tu obfite żniwo. Według oficjalnych danych w tym rejonie przeżyło tylko siedem procent mieszkańców, głównie mężczyźni, którzy mieli dość siły, by pokonać tsunami.
Para idzie w gwizdek
W trzy miesiące po katastrofie odbudowa jest w powijakach, mimo że na wieść o tragedii na świecie zebrano w krótkim czasie rekordową sumę 6,5 miliarda dolarów na pomoc regionom dotkniętym tsunami. Po raz pierwszy w historii operacji humanitarnych pieniędzy jest więcej, niż potrzeba. Niestety, cały impet międzynarodowej pomocy idzie w niewłaściwym kierunku. Większość ocalałych mieszkańców Aceh chce wracać do swoich wiosek, odbudowywać zniszczone domy i normalnie pracować, a nie wegetować w obozach na garnuszku ONZ i zachodnich darczyńców.
- Nie wyrzucicie mnie stąd, chyba że po moim trupie! - piekli się Baharuddin, wąsaty naczelnik wioski Lam Teungoh. Siedzimy w szopie postawionej w miejscu meczetu zmiecionego przez falę. Dwaj urzędnicy ministerstwa robót publicznych z Dżakarty straszą rybaków zasoleniem wód gruntowych, ziem uprawnych i groźbą kolejnego tsunami. Rząd chce, by ocalali z katastrofy mieszkańcy rybackich wiosek zamieszkali w obozach wysoko w górach i z dala od morza.
W ten sposób rozwiązano by problem trwającej od 30 lat rebelii, której dają oparcie rybackie wioski. To dlatego rząd w Dżakarcie domaga się, by pomoc międzynarodowa przechodziła przez instytucje centralne. Grozi też, że z końcem marca nakaże opuszczenie Aceh nie tylko obcym wojskom, lecz także wszystkim organizacjom, które nie zaangażowały się w odbudowę.
Organizacje humanitarne znalazły się w potrzasku. Z jednej strony nie chcą rzucać pieniędzy na żer skorumpowanym urzędnikom, z drugiej zaś wolą nie psuć sobie stosunków z władzami. Dlatego milczały, gdy kontrakt na odbudowę zniszczonego w 80 procentach miasta Meulaboh dostał Tomy Winata, król kasyn z Dżakarty, biznesmen znany w całej Indonezji z korumpowania policji i lokalnych polityków, zakorzeniony w przestępczym półświatku.
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zmarnowano już olbrzymie pieniądze. Schludne różowe domki obozu dla uchodźców pod nazwą PNS Lamseudaya świecą dziś pustkami. - Tu można tylko umierać - powiedział mi Baharuddin, zanim zapakował ocalałych sąsiadów na ciężarówkę, która zawiozła ich na gruzy rodzinnej wioski. Od murowanego lokum na kawałku państwowej ziemi z dala od morza wolą skleconą z resztek desek szopę, która nie przetrzyma pewnie najbliższego tajfunu.
W przeciwieństwie do obozów, w których jest wszystko, do odradzających się wiosek pomoc dociera sporadycznie. - Zapał ludzi podnoszących się po kataklizmie może zostać łatwo zmarnowany - mówi Wardah Hafidz, indonezyjska Janina Ochojska, działaczka charytatywna, która jako pierwsza zaczęła wspierać rybaków marzących o powrocie do swoich wiosek. Dzięki staraniom Hafidz wymarł do niedawna pas ziemi z dnia na dzień zapełnia się dachami z blachy falistej.
- Sądziliśmy, że ta tragedia zjednoczy ludzi, zamiast tego mamy ostrą rywalizację - mówi Wardah Hafidz. Zachodnie organizacje ubiegają się o miano najbardziej potrzebnych i najefektywniejszych w dystrybucji międzynarodowego współczucia. Pod zielonym sztandarem proroka pracują fundamentaliści. Odbudowują meczety i szkoły, bacznie przyglądając się przy tym ośrodkom zwalczania traumy prowadzonym na każdym rogu ulicy przez scjentologów. - Dzięki asyście dotyku przywracamy ofiarom tsunami komunikację mózgu z ciałem - wyjaśnia Shorne Morriss prowadzący terapię w mieście Meulaboh. Scjentolodzy są jedną z 200 organizacji humanitarnych, które pracują w Aceh. Zrujnowana przez tsunami prowincja, o której istnieniu pół roku temu mało kto wiedział, jest dziś dla speców od ulepszania świata wymarzonym miejscem do potwierdzenia swojej użyteczności. Na pomocy humanitarnej można też nieźle zarobić. Do Indonezji trafi przecież połowa z ponad sześciu miliardów dolarów, które świat zebrał na pomoc ofiarom tsunami.
Humanitarny interes
Skok na kasę już się rozpoczął. Lotnisko w Banda Aceh przypomina wieżę Babel. W kolejce po bagaże ustawiają się japońscy biznesmeni, amerykańscy scjentolodzy i Arabowie z Zatoki Perskiej. Pracownicy ONZ trzymają się z boku, czekając na tłumaczy, którzy wyręczą ich w przepychance po bagaże.
W tłumie kręcą się też przedstawiciele organizacji pozarządowych próbujących znaleźć dla siebie miejsce w największej operacji humanitarnej ostatnich lat. Jednym z nich jest Paolo Panichelli, agronom pracujący dla pozarządowej organizacji GVC z Bolonii, która działa na Bałkanach, w Afryce i Iraku. Skutecznie. W przeciwieństwie do ONZ, FAO czy World Food Program, których koszty administracyjne pochłaniają nawet 80% budżetu.
Paolo jest niemal samowystarczalny. Jedzie w teren sam, 60 procent pieniędzy wydaje bezpośrednio na realizację projektu. Kolejne 30 procent to koszty wynajęcia lokalnych specjalistów, a więc pośrednio również inwestycja przynosząca korzyści zrujnowanym obszarom. Reszta idzie na utrzymanie biura w Bolonii i płacę dla Paola. W ciągu ostatniej dekady Paolo dorobił się domu pod Florencją i sporego gaju oliwnego, który uprawia w przerwach między naprawianiem świata.
- Przyjechałem tu wyrwać trochę pieniędzy na nasz projekt - mówi, wyciągając elegancko wydany folder, na którym zdjęcia wykrzywionych cierpieniem twarzy afrykańskich dzieci mieszają się z krzepiącymi obrazkami schludnych bośniackich domów. - Jeśli mi się uda, kupię sobie traktor do mojego sadu - dodaje.
Interesy najlepiej załatwia się w Sultan Hotel, jednym z nielicznych, które przetrwały w Banda Aceh. Hotel był kiedyś siedzibą największego w mieście domu publicznego. Dziś jest jedynym chyba miejscem w znanym z surowej islamskiej obyczajowości Banda Aceh, gdzie można dostać piwo. Wieczorami hotelowy bar i restauracja tętnią życiem. Kelnerki noszą na głowach tradycyjne chusty, ale wystarczy zagadnąć barmana, by zabrać którąś z nich do pokoju. - Godzina masażu kosztuje tu mniej niż paczka papierosów w Mediolanie - ekscytuje się pracownik włoskiej ambasady, który w Banda Aceh ma koordynować wydawanie pieniędzy przeznaczonych przez rząd włoski na pomoc dla ofiar tsunami. Paolo Panichelli liczył, że uda mu się uszczknąć coś z tej sumy na projekt odbudowy zniszczonych rybackich wiosek i zakup łodzi, dzięki którym rybacy znów mogliby zarabiać na własne utrzymanie. Ambasada nie chce jednak zawracać sobie tym głowy. - Wszystko, co dostajemy, przekazujemy ONZ, oni najlepiej wiedzą, co z tym zrobić - mówi spec z
włoskiej placówki.
Międzynarodowy moloch sprawia wrażenie walca, który w czasie swojej pożytecznej pracy czyni też sporo spustoszenia. Za sprawą ONZ, a także innych międzynarodowych organizacji, które ściągają do Aceh setki pracowników, miesięczny czynsz za dom to dziś równowartość dwuletniego wynajmu z czasów przed tsunami. W mieście zaczyna brakować miejsca dla rdzennych mieszkańców.
Cofnąć tsunami
- Nie stać mnie na dom za dwa tysiące dolarów, śpię w biurze, a moja żona i półroczna córka wyjechały do rodziców 200 kilometrów stąd - mówi Herizal, nauczyciel angielskiego, który w czasie tsunami stracił dom i większość studentów. Dziś jako tłumacz i przewodnik dzięki obcokrajowcom zarabia w ciągu czterech dni tyle, ile przed tsunami dostawał za miesiąc pracy w szkole.
- Dzięki nam ludzie zarabiają tu kupę pieniędzy - przekonuje Keith, muskularny elektryk z brytyjskiej organizacji CM2MHill. Zachodni wolontariusze, którzy wieczorami brudni i skonani docierają do Sultan Hotel na zasłużoną szklankę piwa Bintang, są dumni ze swojej pracy. Bez nich spustoszone przez tsunami obszary czekałby zapewne głód i epidemie. Wyspecjalizowane agendy pobudowały dziesiątki obozów dla uchodźców i polowych szpitali, zapewniły żywność i wodę pitną. ONZ daje śmigłowce i samoloty, które utrzymują komunikację z rejonami odciętymi od świata. Chętnie użycza też nieodpłatnie nowiutkich toyot land cruiser z klimatyzacją, skórzaną tapicerką i łącznością satelitarną.
Z perspektywy szopy w wiosce Lam Teungoh cała ta humanitarna machina wygląda jak ponure cyrkowe widowisko. Po rumowisku bezradnie kręcą się kobiety z miotłami w rękach, nie wiedząc, od czego zacząć nowe życie. Czekają na informację, kiedy wreszcie w ich okolicy pojawią się buldożery, które uprzątną teren. Wardah Hafidz i Paolo Panichelli spisują plany odbudowy domów i zakupu łodzi, targując się o to, czy jeden dom wystarczy na trzy, czy tylko na dwie i pół osoby. Dwaj młodzi rybacy wspominają Bońka i pokazują zalatującą padliną stertę połamanych palm, pod którą było kiedyś piłkarskie boisko. Mój tłumacz wygrzebuje ze śmieci pilota od magnetowidu Samsung, wycelowuje go w morze i naciska przycisk "Rewind". - Cofamy całe to tsunami - śmieje się, ale w jego oczach nie widać radości. Obaj wiemy, że tsunami cofnąć się nie da. Spod klapki kryjącej kiedyś baterie do pilota wysypuje się morski piasek.
JAKUB MIELNIK, Banda Aceh (Sumatra)