Strach dzikiego lustratora
W obliczu szykujących się procesów red. Wildstein twierdzi, że nie miał nic wspólnego z... ujawnieniem „listy Wildsteina”
06.02.2006 11:05
Srogi zawód sprawił szermierz lustracji, red. Bronisław Wildstein. Oto gdy zaczęły się pierwsze sądowe pojedynki z osobami, które poczuły się skrzywdzone w wyniku opublikowania „listy Wildsteina”, redaktor oświadczył, że w żaden sposób nie publikował tej listy ani też nie miał nic wspólnego z umieszczeniem jej w internecie. Czyli to jakiś niezrozumiały przypadek, iż szarga się jego zacne nazwisko, bezpodstawnie wiążąc je z ujawnieniem listy. Nie sposób nie zauważyć, że wcześniej red. Wildstein nie odżegnywał się bynajmniej od odpowiedzialności za upublicznienie listy. Chętnie występował w roli pierwszego sprawiedliwego, który wreszcie zapoczątkował w Polsce prawdziwą lustrację, ba, nawet polemizował z prof. Markiem Chodakiewiczem, walcząc z nim o prymat w ujawnieniu listy, gdy profesor oświadczył, że już w listopadzie 2004 r. wyniósł ją z Instytutu Pamięci Narodowej. Wtedy red. Wildstein nie dał sobie odebrać palmy pierwszeństwa – i słusznie, bo przecież lista przyniosła mu sławę, to dzięki niej z
dziennikarza nieprzesadnie znanego stał się autorytetem z „Wprost”, wszędzie zapraszanym i wypowiadającym się na każdy temat.
Wiekopomne dzieło
Red. Wildstein grzeszy dziś zbytnią skromnością i bezpodstawnie pomniejsza swą rolę, która znalazła już miejsce w polskich dziejach. Encyklopedie papierowe uwzględnią to później, ale internetowa Wikipedia pisze jednoznacznie: „Lista Wildsteina” – nazwa nadana spisowi imion, nazwisk i sygnatur, będącemu indeksem katalogowym archiwalnych zasobów akt IPN, po jego wyniesieniu na zewnątrz przez Bronisława Wildsteina i rozpowszechnieniu w środowisku mediów, a potem upublicznieniu w Internecie. (...) Wydarzenie to, umotywowane przez Wildsteina koniecznością odblokowania lustracji, wywołało wielki wstrząs społeczny i wrzawę medialną”. Także Krzysztof Wyszkowski, swoisty autorytet lustracyjny, stwierdza krótko: – Bronisław Wildstein udostępnił jawny indeks zasobów IPN. Co do jawności, to można powątpiewać, bo przed akcją red. Wildsteina praktycznie nikt nie wiedział, jakie nazwiska są na liście; natomiast jeśli chodzi o udostępnienie, sprawa jest oczywista: to zasługa red. Wildsteina i naprawdę nie należy dziś
wypierać się swych oczywistych dokonań...
Na jednej liście
Postawa red. Wildsteina, choć niezbyt bohaterska, jest bowiem dość racjonalna (choćby w aspekcie finansowym). W procesie wytoczonym red. Wildsteinowi i IPN legnicki radny Ryszard Kość domaga się zadośćuczynienia za naruszenie dóbr osobistych i utratę zaufania, jakich doznał, gdy wszyscy mogli przeczytać jego nazwisko na liście. Wyzywano go od agentów i Jamesów Bondów, tymczasem po postępowaniu wyjaśniającym przeprowadzonym przez IPN okazało się, że chodziło o zupełnie innego Ryszarda Kościa... Radny nie jest pazerny, domaga się przeprosin i wpłacenia 10 tys. zł na cele charytatywne, ale 10 tys. piechotą nie chodzi, a poza tym nie każdy jest tak powściągliwy w swych roszczeniach. Doradca podatkowy Tomasz Nosal w innym procesie żąda już 120 tys. zł odszkodowania i precyzyjnie wylicza swoje straty, spowodowane m.in. utratą 10 klientów. Sąd być może tyle nie zasądzi, bo Nosal nie zaprzecza, że rozmawiał z esbekami, aczkolwiek twierdzi, iż nigdy nie współpracował. Ale za nimi idą inni pokrzywdzeni – i będzie ich
wielu, bo mogły doznać uszczerbku dobra osobiste setek osób, których nazwiska znalazły się na liście i zostały upublicznione, choć osoby te nie współpracowały z SB.
Jedni, jak prof. Wiesław Chrzanowski, są w stanie skutecznie bronić się osobiście. Mniej znanym, jak np. wójtowi gminy Zaleszany, którego ustąpienia zażądano, gdy znaleziono jego personalia na liście, zostaje walka w IPN o swoiste „świadectwo moralności”, mogące wykazać, że to przypadkowy zbieg imienia i nazwiska. O cześć innych, jak choćby Aleksandra Kamińskiego, mogą upomnieć się bliscy i prof. Andrzej Zoll, który oświadczył, iż rezultatem nieodpowiedzialnego działania dziennikarskiego była obraza pamięci jednego z bohaterów polskiego państwa podziemnego. Jak stwierdził ówczesny rzecznik praw obywatelskich: – Upublicznienie przez przedstawiciela czwartej władzy określonych materiałów IPN musi budzić zasadniczy sprzeciw. Nie mam żadnych wątpliwości, że skoro na jednej liście znajdują się nazwiska funkcjonariuszy i współpracowników aparatu przemocy totalitarnego państwa obok ofiar tego systemu, rozpowszechnianie i upublicznianie takiej listy jest niedopuszczalne.
Niech udowodni
W obliczu szykujących się pozwów trudno wymagać od red. Wildsteina, by przesadzał z odwagą cywilną i brał odpowiedzialność za skutki własnych działań dziennikarskich. Zrozumiałe więc, że wraz ze swym przedstawicielem, mec. Maciejem Łuczakiem, szukał sposobu uniknięcia odpowiedzialności. Pomysł, by po prostu oświadczyć: „To nie ja”, jest genialny w swojej prostocie. A niech mi dowiodą, że kłamię, że to właśnie ja skopiowałem listę z IPN-owskiego komputera i puściłem ją do internetu. Powodzenia!
Rzeczywiście, bardzo trudno będzie to udowodnić. Dlatego warto zaproponować pewną zmianę procedury – skoro to osoby umieszczone na „liście Wildsteina” muszą udowadniać, że nie były agentami, może więc i red. Wildstein dowiedzie, że to nie on ujawnił listę.
Andrzej Leszyk