PolskaStolica w rękach kobiet

Stolica w rękach kobiet

Dzisiejsza Warszawa jest jak cudowny sen XIX-wiecznych sufrażystek, które nie śmiały marzyć o tym, że kobiety będą zajmować najważniejsze stanowiska w samorządzie. A w Warszawie jest ich dużo. O kobietach rządzących stolicą Polski piszą Andrzej Dworak, Karolina Kowalska i Grzegorz Bruszewski

Stolica w rękach kobiet
Źródło zdjęć: © WP.PL

05.03.2010 | aktual.: 08.03.2010 10:43

Sufrażystkom, które przed stu laty ustanowiły Dzień Kobiet dla upamiętnienia 129 robotnic, które zginęły podczas strajku w nowojorskiej fabryce, nawet się nie śniło, że kobiety wejdą do rządu i będą obsadzać kluczowe stanowiska państwowe i samorządowe. Gdyby przenieść je do Warszawy Anno Domini 2010, ze zdumienia przecierałyby oczy. Oto na czele miasta stoi drobna brunetka z tytułem profesora i doświadczeniem na stanowisku zastępcy dyrektora Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Matka i żona, której nie tylko udało się pogodzić karierę naukową z prowadzeniem domu, ale też mogła liczyć na wsparcie męża. Niewiasta, której żaden mężczyzna nie ośmieliłby się potraktować z góry.

A gdyby owym sufrażystkom powiedzieć, że choć zastępcami kobiety prezydenta są mężczyźni, to płeć piękna obsadza najważniejsze miejskie biura, odpowiadając za edukację, a nawet bezpieczeństwo, uznałyby, że trafiły do raju. I choć zarówno Warszawie, jak i jej ustrojowi do raju jeszcze daleko, za rządów Hanny Gronkiewicz--Waltz panie nie mogą czuć się pomijane.

Najlepsza kobieta nie do utrącenia
Zarządza rocznie okrągłą sumką – 12,6 mld zł. Tyle wynosi budżet, za który odpowiada jako prezydent stolicy. Nie ma takiej drugiej kobiety w naszym mieście. Na dodatek jest pierwszą kobietą prezydentem Warszawy. Pokonała w wyborach ulubieńca mediów i słabej płci Kazimierza Marcinkiewicza. Wygrała, bo słaba nie jest.
Sporą popularność zyskało zdjęcie śmiejącej się żywiołowo Hanny Gronkiewicz-Waltz zestawione ze śmiejącą się również Kamilą Skolimowską, fenomenalną – nieżyjącą już niestety – polską lekkoatletką, złotą medalistką olimpijską w rzucie młotem. Uderza w nich podobieństwo obu silnych pań, podobny typ urody. Kto wie, co by było, gdyby pani prezydent i pani profesor wybrała we wczesnej młodości sport, a nie naukę?

Jest rodowitą warszawianką, tutaj chodziła do szkoły i tu kończyła studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Później związała ze stolicą całe swoje życie osobiste i zawodowe. Mieszka w Wawrze, ale długo jej terenem były okolice parku Ujazdowskiego, gdzie jako dziecko nauczyła się jeździć na rowerku i gdzie potłukła się dotkliwie w trakcie jednej z pierwszych samodzielnych jazd. Tuż przy parku, na placu Na Rozdrożu, w czasach studenckich codziennie wsiadała do autobusu 182, a później spacerowała w tym samym parku z córką. Jest więc warszawianką kompletną – kiedy sięga myślą do najtrwalszych wspomnień, którymi są te z dzieciństwa i młodości, nie musi opuszczać swojego miasta. I jak każdy jego mieszkaniec ma tu swoje punkty odniesienia, miejsca darzone szczególnym sentymentem – pralnię babci na Wspólnej i lodziarnię po sąsiedzku na Hożej, szkołę koło Łazienek, kościół św. Krzyża, w którym brała ślub i chrzciła córkę, Trakt Królewski z uniwersytetem, na którym studiowała i wykładała, NBP, Teatr Wielki i
kino Skarpa, kawiarnie – stary Bristol i Harenda, w której spotykała się z Himilsbachem, bo jeśli się było studentem uniwersytetu i wpadało do Harendy, nie sposób było go nie spotkać.

Jeszcze wtedy nie myślała o tym, że zrobi karierę w polityce. Wprawdzie organizowała Solidarność na Wydziale Prawa, ale przecież był to bardziej naturalny odruch niż przemyślany krok i jak wszyscy wówczas nie przypuszczała, że już niebawem będzie mogła angażować się w politykę w wolnej Polsce. Dopiero kiedy kandydowała w wyborach do Sejmu w 1991 r. z ramienia małej partii Victoria skupionej wokół Lecha Wałęsy, zaczęła tę grę na poważnie. W 1995 r. zdecydowała się wystartować w wyborach prezydenckich – m.in. przeciwko swojemu niedawnemu mentorowi, co niektórzy odebrali jako przejaw braku lojalności. To dzięki niemu została prezesem NBP, a kiedy Sejm odrzucił pierwotnie jej kandydaturę, posłowie najpierw usłyszeli od prezydenta: „Utrąciliście najlepszą kobie_tę”, a potem ulegli jego wyborowi.

Gronkiewicz-Waltz tak skomentowała zarzuty: – Ci, którzy sądzili, że będę posłuszna wobec Wałęsy, ponieważ on wysunął mnie na stanowisko prezesa NBP, po prostu mnie nie znali. Dla mnie lojalność dotyczy rodziny, przyjaciół. Drugi rodzaj lojalności odnosi się do instytucji, państwa. Uważam, że Wałęsa, startując, działa na niekorzyść Polski, gdyż doprowadzi do tego, że prezydentem zostanie Kwaśniewski (cyt. za „Gazetą Wyborczą” z 18 lutego 1998_r.). A zatem, jeśli było to „królobójstwo”, to z przekonania i przynajmniej od tego czasu Gronkiewicz-Waltz uchodzi za prawdziwego polityka, a spot PiS, w którym prezydent Warszawy walcem rozjeżdża KDT, może wyglądać całkiem wiarygodnie.

Rajski ptak zna się na bezpieczeństwie
KDT to temat, który w lecie ubiegłego roku spędzał sen z powiek Ewie Gawor, dyrektor biura bezpieczeństwa urzędu miasta. Dzień, w którym kupcy starli się z ochroniarzami i policją, należy do najtrudniejszych w jej karierze. Ale patrzący z boku mieli wrażenie, że koordynowanie akcji rozpędzania zamieszek to dla niej chleb powszedni. Wydając polecenia rzeczowym tonem pozbawionym emocji, przypominała swojego męża, byłego generała BOR. Tak jakby za sobą miała setki podobnych akcji. Nikt nie wiedział, że w środku bała się o każdego kupca i każdego policjanta. Że martwiła się o rannych i modliła o jak najmniej ofiar. – Użycie siły to absolutna ostateczność. Niestety, w tym wypadku nie do uniknięcia – mówiła potem w rozmowie z „Polską”.

Kiedy 12 lat temu, po trzech latach w samorządzie, zaproponowano jej posadę dyrektora biura bezpieczeństwa i porządku publicznego miasta, złośliwi mówili, że posadę zawdzięcza mężowi – najmłodszemu generałowi BOR – i świetnej prezencji. Że ratusz zatrudnił ją w charakterze nie tyle paprotki, co barwnego storczyka, który przyciągnie media. Mylili się – pod aparycją gwiazdy filmowej Ewa Gawor kryła solidne przygotowanie merytoryczne. Dwa lata wcześniej skończyła studia podyplomowe z zarządzania strategicznego państwem w Akademii Obrony Narodowej. Biuro bezpieczeństwa córce i wnuczce mundurowych marzyło się od zawsze. Nawet kiedy po studiach prawniczych została szefową biura parlamentarnego BBWR.

Nagle okazało się, że na pracy policji zna się lepiej niż niejeden jej poprzednik. Że w rozmowie z szeregowymi policjantami porusza najważniejsze aspekty ich pracy. Że rozumie, kiedy mówią, że nowy komputer zwiększy wydajność ich pracy, a specjalistyczny sprzęt wpłynie na wyniki. To ona jest autorką pomysłu służb ponadnormatywnych, które uratowały Warszawę w 2002 r. Komenda Stołeczna Policji miała wówczas tysiąc wakatów, nie było komu patrolować ulic. Ewa Gawor wymyśliła, jak poprawić zarazem bezpieczeństwo i budżet domowy warszawskich policjantów. Stworzyła nieobowiązkowe ośmiogodzinne służby za 200 zł brutto (160 zł netto) i mundury znowu wróciły na ulice.

Także ona pomogła komendantowi Mularzowi uporać się z brakami kadrowymi po tym, jak Oddziały Prewencji w Piasecznie opuścił ostatni zaciąg poborowych odrabiających w policji obowiązkową służbę wojskową. Kiedy komendant postanowił ściągnąć do stolicy na miesięczny staż absolwentów szkół policyjnych z całego kraju, Ewa Gawor bez wahania zgodziła się zapłacić za ich pobyt. Nie boi się niepopularnych decyzji i zamiast budować kolejne komisariaty czy remontować istniejące, woli inwestować w bezpieczeństwo mieszkańców. – Praca jest moją pasją. I wszystko, co robię, robię na sto procent. Bo jeśli się odpowiada za bezpieczeństwo dwóch milionów ludzi, nie można dawać z siebie 50 procent – tłumaczy.

Wyzwanie, które podnosi wszystkie włosy
Praca z takimi kobietami to dla komendanta stołecznego Adama Mularza kolejny argument za tym, że panie sprawdzają się w zawodach związanych z bezpieczeństwem. – W garnizonie stołecznym pracuje 1695 pań. Tak samo jak ich koledzy pełnią służbę patrolową na ulicach miasta i biorą udział w zabezpieczeniach imprez masowych. Zdarzają się sytuacje, że niwelują napięcia i rozładowują trudne sytuacje. Bez nich nie wyobrażamy sobie pracy, w myśl powiedzenia, że kobiety łagodzą obyczaje – mówi insp. Adam Mularz.

Kobiety chętnie widzi na odpowiedzialnych stanowiskach, takich jak naczelniczki wydziałów czy komendantki komisariatów. Na razie komendantka jest w Warszawie jedna, ale – jak podkreślają jej przełożeni – doskonała.

Małgorzata Domagalska przeszła wszystkie możliwe kursy zawodowe – od podstawowego, poprzez podoficerskie, po oficerskie. Jest magistrem zarządzania i absolwentką dwóch kierunków studiów podyplomowych – zarządzania jakością i zasobami ludzkimi. Swoim CV zawstydziłaby niejednego dyrektora ban_ku. Od 19 lat w policji, w mundurze od 17. Zanim pięć lat temu została komendantką komisariatu metra, pracowała nad wdrażaniem systemu zarządzania jakością zgodnie z procedurą ISO 9001. Kierowała staraniami o certyfikat, który miał być ukoronowaniem przemiany milicji w policję. – Chodziło o zmiany w mentalności, zadbanie o to, by – przychodząc do komendy – interesanci czuli się ważni i byli traktowani z szacunkiem – tłumaczy komendant Domagalska.

Po czterech latach pracy w maju 2005 r. certyfikat przyznano całej komendzie stołecznej i jej 11 tys. policjantów. Miesiąc później komendant stołeczny Ryszard Siewierski mianował Małgorzatę Domagalską szefową komisariatu warszawskiego metra. – Byłam zaskoczona i trochę przerażona, ale ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że podejmę się tego zadania. Lubię wyzwania w swoim życiu. Poczułam, że znów mogę się sprawdzić – wspomina.

Nigdy nie ukrywała, że pierwsze miesiące w komisariacie nie należały do najłatwiejszych – znała jednostkę i zasady zarządzania, ale codziennie uczyła się czegoś nowego o codziennej służbie. Najtrudniejsze było lato – miesiąc po zamachach w londyńskim metrze jej dyżurny odebrał telefon z informacją o bombie, która miała wybuchnąć za piętnaście minut. Udało się sprawnie ewakuować wszystkich pasażerów, ale tego strachu nie da się porównać z niczym.
– Kiedy mijała piętnasta minuta, zrozumiałam, że powiedzenie o włosach stających dęba nie jest ani trochę przesadzone. Czułam, jak każdy z moich włosów, a mam ich sporo, podnosi się i kłuje jak szpilka – wspomina.

Palec pani policjant dyscyplinuje budrysów
Już za jej kadencji nowy komendant stołeczny Jacek Kędziora zlikwidował w komisariacie pion kryminalny na rzecz prewencji, dzięki czemu na stacje wyszło dodatkowo 20 policjantów. I policjantek, bo od kiedy została komendantką, liczba kobiet zatrudnionych w komisariacie znacznie się zwiększyła. Dziś panie stanowią 15 procent ponadstuosobowego zespołu. – Są ambitne, poważnie podchodzą do swoich obowiązków i, wbrew obiegowej opinii, radzą sobie podczas trudnych interwencji. Potrafią postępować z osobami agresywnymi. Do tego stopnia, że krążą o nich anegdoty. Wystarczy że pani policjant pokiwa palcem, by ostudzić najzuchwalszych budrysów – śmieje się komendant Domagalska.

Jej podwładne są stanowcze, co nie znaczy męskie. – Zawód policjanta kojarzony jest jako męski i panowie są do niego często lepiej predysponowani, ale jestem przekonana, że żeby być dobrą funkcjonariuszką, nie trzeba udawać mężczyzny. Sama zawsze przyznaję, że jestem stuprocentową kobietą – mówi Małgorzata Domagalska. Na makijaż i ułożenie włosów przeznacza dziennie zaledwie kilka minut. Wstaje o szóstej, żeby przed pracą wyprawić do szkoły dwoje dzieci i dotrzeć do centrum. Zamiast siłowni woli aktywny wypoczynek z dziećmi – bowling albo wycieczki rowerowe. Pytana, kiedy znajduje na to czas, otwiera oczy ze zdziwienia.

– Po prostu znajduję. To chyba kwestia dobrej organizacji. Kiedy jest się zorganizowanym, znajduje się czas na wszystko i łatwiej zachować równowagę pomiędzy pracą a życiem osobistym – tłumaczy. Pytana o zawodowe cele, pokazuje statystyki za 2009 r. – tylko 85 poważnych kradzieży i 39 uszkodzeń mienia. Jak na miejsce, przez które w dni robocze przewija się 600 tys. osób – wyniki znakomite.

– Chciałabym utrzymać ten stan, tym bardziej że 91 procent osób ocenia bezpieczeństwo w metrze jako bardzo dobre i dobre – mówi komendant Domagalska. Zmieniłaby tylko jedno. Marzy jej się, by rozproszony po stacjach komisariat miał wreszcie jedną siedzibę, najlepiej na powierzchni. Bo do obecnej, pozbawionej okien, nigdy nie dociera słońce. I nie chodzi tu tylko o estetykę, ale zdrowie i komfort pracy.

Jak już frezować, to koniecznie estetycznie
O swoich podwładnych dba też dyrektor Zarządu Dróg Miejskich Grażyna Lendzion, kobieta, która przełamała męską hegemonię w ostatnim bastionie testosteronu, jakim od lat było drogownictwo. Żeby zdobyć stanowisko, pokonała w konkursie ratusza dwóch kandydatów płci męskiej. Miała jednak olbrzymie szanse, bo znana już była jako naczelnik Wydziału Dróg w ZDM, gdzie nadzorowała popularne frezowania, czyli weekendową wymianę wierzchniej części asfaltu jezdni. Co roku blisko 100_km stołecznych ulic otrzymuje nową nawierzchnię – średnio dwie, trzy tygodniowo. Prace zaś nie paraliżują miasta tak jak wielkie remonty. Do Warszawy przyjeżdżają specjaliści z innych miast, żeby podglądać, jak koordynowane są te prace. Dzięki Lendzion drogowcy dbają też o estetykę wykonywanych prac. – Kobiety zarządzają inaczej. Podczas ubiegłorocznego remontu Al. Ujazdowskich panowie układali przy studni płytki kamienne, ale tak, jak im było wygodnie. Powiedziałam, że absolutnie się na to nie zgadzam, bo to paskudnie wygląda. Ma być
ładnie! – opowiada Grażyna Lendzion.

Dyrektor ZDM pracy nie kończy z godzinach funkcjonowania urzędu, bo potrafi skontrolować budowę również w nocy. Zwraca uwagę, że coś stoi krzywo i nie jest widoczne dla kierowców albo prosi pracowników, żeby posprzątali po sobie pojemniki z resztkami jedzenia. – Jestem upierdliwa, ale panowie mnie szanują – mówi. – Krzyczę bardziej niż oni, bo czasem tylko „francuskie” wyrazy działają na panów – dodaje.

Jednak mimo mocno zmaskulinizowanego otoczenia nie faworyzuje pań. Twierdzi, że najważniejsza jest fachowość i nadawanie na podobnej fali. – Dobrze jest współpracować z obiema płciami, wtedy jest pełniejsze spojrzenie – mówi Lendzion. Dlatego szefem Wydziału Dróg jest mężczyzna, ale jego zastępcą już kobieta. Na pytanie, skąd się bierze taka duża liczba pań na wysokich stanowiskach urzędniczych w tej kadencji warszawskiego samorządu, odpowiada: – Na pewno wpływ na to ma fakt, że prezydentem jest jedna z nas. Ale mężczyzna też wybrałby fachowe kobiety, które przestały być pracownikami drugiej kategorii i są fachowcami, tak jak np. doskonała Ewa Gawor. Mimo że najczęściej łączą dwa etaty – twierdzi. Te dwa etaty to praca zawodowa i ta w domu.

O uznanie jej za pełnopraw ną i ubezpieczenie społeczne dla kobiet poświęcających się rodzinie i wychowaniu dzieci walczą uczestniczki 11. już Manify, która w niedzielę przejdzie ulicami miasta. Za bezpieczeństwo maszerujących odpowiadać będzie m.in. dyrektor Gawor, a komendant Domagalska zadzwoni pewnie z domu do dyżurnego, czy uczestniczki bezpiecznie wracają do domu metrem.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)