"Staram się ludzi oswoić z onkologią". Rozmowa z najbardziej lubianym lekarzem w Polsce
O ten tytuł walczyło ponad 2,5 tys. lekarzy. Jednak żaden z nich nie był w stanie dorównać dr Krzysztofowi Adamowiczowi z Wojewódzkiego Centrum Onkologii w Gdańsku, który już trzeci raz z rzędu zdobył tytuł "najwyżej ocenianego onkologa". Ranking lekarzy cyklicznie prowadzi Fundacja Onkologiczna Alivia. - Raz zostać wybranym przez pacjentów, to się zdarza. Jednak utrzymać ten tytuł, to coś nieprawdopodobnego - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską najbardziej lubiany lekarz w Polsce.
22.12.2016 | aktual.: 04.06.2018 14:40
WP: Monika Rozpędek: Jak zdobywa się taki tytuł? I to trzy razy z rzędu?
Dr Krzysztof Adamowicz: To dla mnie niebywałe. Raz zostać wybranym przez pacjentów jako „najwyżej oceniany onkolog”, to się zdarza. Jednak utrzymać ten tytuł, w dodatku przez dwa kolejne lata to coś nieprawdopodobnego. Zwłaszcza w dobie zmian, które zachodzą w onkologii. A jak to się stało? Nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Choć wydaje mi się, że kluczem jest indywidualne podejście do pacjenta. Staram się być jego przewodnikiem w całym procesie leczenia. Jak najlepszym, równorzędnym partnerem, który go prowadzi od momentu postawienia diagnozy poprzez leczenie. To także ogromna zasługa zespołu, z którym się pracuje. Całego sztabu lekarzy różnych specjalności, pielęgniarek i wszystkich tych, którzy razem ze mną otaczają chorego opieką.
WP: Wybrał pan chyba jedną z najtrudniejszych specjalizacji - onkologię. Nie tylko ze względu na warstwę merytoryczną, ale także psychologiczną, na którą składa się cierpienie pacjentów.
- Zawsze o tej specjalizacji marzyłem. Dlaczego? Lubię wyzwania. Nigdy nie czułem się człowiekiem, który byłby dobrym zabiegowcem. Nie mam zdolności manualnych. Dlatego też część chirurgiczna od razu była dla mnie stracona. W przeszłości pracowałem także na oddziale kardiologii, a na samym początku mojej kariery zawodowej jako lekarz rodzinny. Nie czułem wtedy takiej satysfakcji, jaką wydawało mi się, że będę odczuwał będąc onkologiem. I rzeczywiście tak jest. W tej specjalizacji są niebywałe przeżycia. Pomimo tego, że rzeczywiście na co dzień spotykam się z cierpieniem i bólem, staram się być pomocny i nieść ludziom nie tylko nadzieję na wyleczenie, ale też nadzieję na skuteczną terapię - że nowotwory da się leczyć. Wielokrotnie podkreślam, że szczęścia pojedynczych osób dają mi niebywałą satysfakcję.
WP: Ma pan takiego jednego pacjenta, o którym będzie pan pamiętał całe życie?
- Byłem młodym onkologiem, który dopiero zaczynał pracę. Pamiętam pierwsze spotkanie z pacjentem. To była kobieta, ale ja zapamiętałem ją bardziej jako dziewczynkę. Była dość mocno wyniszczona przez nowotwór. W momencie rozpoczęcia terapii ważyła około 40 kg. Bez włosów, ze wszystkimi stygmatami osoby przewlekle leczonej chemioterapią. Udało mi się przeprowadzić ją przez całą terapię. Z każdym rokiem odzyskiwała siły. Zazwyczaj po zakończeniu leczenie pacjenta onkologicznego, poddajemy go później obserwacji. Osoby te rytmicznie przychodzą na wizyty, by sprawdzać, czy wszystko jest dobrze. Pewnego razu dziewczyna zniknęła z takiej obserwacji. Po prostu przestała przychodzić. Przyznam, że w natłoku informacji i wszechogarniającej progresji choroby nowotworowej założyłem, ze pewnie zdarzyło się coś złego, że choroba nawróciła i leczy się gdzieś indziej. Wróciła jednak po roku. Wprowadziła do mojego gabinetu wózek ze swoją kilkumiesięczną córeczką. Ta satysfakcja i radość, która się pojawia, że wygraliśmy
wspólnie z chorą życie tej osoby, ale dodatkowo też kolejne - jej dziecka. I to szczęście, które wtedy się przeżywa, jest warte tych wielu lat nauki i pracy.
WP: Ale są też momenty tragiczne. Te, które przynoszą wyłącznie smutek. Zakładam, że każdy lekarz w swojej karierze przeżywa takie chwile. Czy wówczas pojawia się w zwątpienie w słuszność swojej pracy?
- Tak. Dlatego, że każdy z nas jest tylko człowiekiem. Tak naprawdę to nie da się nie angażować w losy chorych. Mimo że, by nie wypalić się zawodowo, staram się zachować dystans do tego co robię, to z każdym z pacjentów tworzy się specyficzna więź. Trzeba pamiętać, że leczymy ich bardzo długo. Tacy chorzy przychodzą do nas systematycznie przez wiele lat. Zżywamy się ze sobą, przeżywamy losy każdego z nich. O każdego walczę jak najdłużej. Może przemawia przeze mnie egoizm, ale im bardziej zaangażuję się w walkę, im dłużej będę pacjenta prowadził, tym będę szczęśliwszy. Takich momentów, bym jednak czuł całkowite zwątpienie, na szczęście jeszcze nie miałem. Co też jest związane z nieustannym postępem w onkologii. Dokonuje się on na moich oczach. Przyznam, że strasznie lubię swoją pracę.
WP: Traktuje ją pan bardziej mistycznie, jako misję do wykonania czy technicznie? Postawić diagnozę - wyleczyć.
- Wydaje mi się, że jest trochę tak, a trochę tak. Wszystko zależy od podejścia pacjenta i tego, czego ode mnie oczekuje. Staram się być w miarę elastyczny i dostosowywać się do niego. Czasami w gabinecie czuję, że chory chce, bym był autorytetem, człowiekiem rzetelnie wykonującym standard postępowania. I wtedy rzeczywiście może to przypominać technikę. Ale z drugiej strony jestem także psychoonkologiem. To pozwala mi trochę inaczej spojrzeć na chorych, nie tylko czysto technicznie. Staram się dokładać pewnego rodzaju indywidualność. Dowiadywać się czego pacjent ode mnie oczekuje i starać się to realizować.
WP: Czy moment przekazania tragicznej diagnozy jest najtrudniejszy w pana pracy?
- To rzeczywiście trudna umiejętność. Z jednej strony nie chcemy, by pacjent wpadł w depresję lub bunt przeciw leczeniu, musimy tę informację przekazać na tyle umiejętnie, by nie zrobić nią pacjentowi krzywdy. Z drugiej strony musimy zrobić to rzetelnie, tak aby uzyskać świadomą zgodę chorego na leczenie. Patrzę na to trochę szerzej. Dla mnie trudnością jest przeprowadzenie pacjenta przez cały okres choroby. Przez jego dolegliwości, objawy, problemy, ale także przez system, w którym się porusza. Próbuję choremu wytłumaczyć, że musimy o czymś wspólnie decydować i przez to przejść - razem. Największą trudność upatruję jednak w innym miejscu niż przekazanie samej diagnozy. To momenty, gdy wiem, że tego chorego nie wyleczę i w pewnym momencie trzeba będzie podjąć decyzję, że kończymy leczenie przyczynowe, a zaczynamy objawowe. Czyli nie leczymy już nowotworu, ale przeciwdziałamy jego objawom. Zaczyna się wówczas staranie o to, by nie bolało. Powiedzenie, że musimy przekierować chorego do opieki hospicyjnej, jest
niewiarygodnie trudne.
WP: Jak zatem wytłumaczyć pacjentowi, że przegrywa walkę z chorobą? Jakich słów użyć, by się nie załamał, ale jednocześnie by zrozumiał powagę sytuacji?
- Nie ma „złotych słów”. Każdy z chorych chce i spodziewa się zupełnie czegoś innego. Wiedza onkologiczna w społeczeństwie jest bardzo niewielka. Dlatego informacje trzeba przekazywać na tyle spokojnie i stonowanie, by chory wszystko zrozumiał. Przecież nie jest tak, że na którejś wizycie powiem: „proszę pana/pani, my z tą chorobą przegrywamy” i koniec. Informacje trzeba umiejętnie dawkować. I tu jest jeszcze dodatkowa trudność - by słowami nie zabierać nadziei. Z drugiej strony są też ludzie, który pytają wprost: „ile pożyję, bo muszę przygotować swoje dzieci i spisać testament?”. Do człowieka zadającego tak pytania podejdzie się zupełnie inaczej.
WP: Ludzie boją się lekarzy onkologów?
- Trochę tak. Staram się ich z onkologią oswoić. Pokazać, że to nie jest nic strasznego i złego, a już na pewno nic, czego należy się wstydzić. Pracuję w Gdańsku i Wejherowie. Od wielu lat dostrzegam, że gdańszczanie nie boją się przyjść do onkologa. Z kolei w małych miejscowościach da się wyczuć ogromną obawę przed takim specjalistą. Wciąż pojawiają się hasła typu: „rak boi się noża, nie należy go dotykać”. Kiedyś pojechałem do mniejszej wsi, gdzie miałem spotkać się z ludźmi i porozmawiać o badaniach profilaktycznych. Spotkanie było nagłaśniane przez urzędy, kościoły. W sali spędziłem trzy godziny. I wie pani, że nikt nie przyszedł? Ani jedna osoba. Mimo to wciąż staram się zachęcić ludzi do udziału w badaniach profilaktycznych. To także rola mediów, by mówić o ich wadze.
WP: Jakie są pana relacje z rodziną pacjenta?
- Zawsze proszę, by chorzy wchodzili do gabinetu z kimś z rodziny, jeżeli tego sobie życzą. By czuli wsparcie ze strony bliskich w tych trudnych chwilach. Dzięki takim wizytom istnieje także większe prawdopodobieństwo, że pacjent zapamięta ze spotkania więcej informacji. Dochodzi jednak czasami do kuriozalnych sytuacji. Pamiętam taką: przed 60-letnim pacjentem do gabinetu wbiega jego 30-letni syn i jednym tchem mówi: „za chwilę wejdzie mój tata, proszę mu nie mówić, że ma raka”. Wtedy zaczyna się proces, który musi doprowadzić do tego, że chory jednak tę informację dostanie, bo nie można jej przecież zataić przed nim, ponadto nie da się przeprowadzić chemioterapii, czy radioterapii, a zarazem nie mówić o rozpoznaniu. Z drugiej jednak strony syn musi pozostać spokojny, że wiadomość, którą przekazuję nie zburzy ich ładu w domu.
WP: Zbliża się wyjątkowy czas. Święta. Jak wytłumaczyć tym pacjentom, którzy muszą zostać w szpitalu, że tym razem nie usiądą z rodziną przy świątecznym stole?
- Mam tę przewagę, że jestem lekarzem, który w większości pracuje ambulatoryjnie oraz na oddziale jednodniowym, gdzie ludzie przychodzą, dostają chemioterapię i na wieczór wychodzą do domów. Staram się tak zaplanować te cykle i tak wszystko przeprowadzić, by pacjent, dla którego święta mają wyjątkową wartość, spędził je w domu. Wbrew pozorom chemioterapia jest leczeniem, które można czasem minimalnie przesuwać w czasie. Staram się więc je tak dopasować, by oczekiwania chorego były zrealizowane. Jeśli jednak dochodzi do sytuacji, kiedy z jakiegoś powodu chory musi zostać w szpitalu, staram się mu wytłumaczyć, że teraz jego priorytetem jest życie. I bycie. A także, by za chwilę być razem z rodziną w domu, niestety okres świąteczny musi spędzić w szpitalu. To rzeczywiście nie jest proste.
WP: Czego pan sobie życzy na nadchodzące święta?
- Chciałbym, by w Polsce była lepsza dostępność do wszystkich terapii, które są stosowane na świecie, a które nie są póki co refundowane przez płatnika w Polsce.
WP: To chyba najbardziej boli. Że są metody, które mogą wyleczyć ludzi chorych na nowotwory, ale są dla nas nieosiągalne. I nie ma widoków na to, by było inaczej.
- Bądźmy szczerzy. Sytuacja systematycznie się poprawia. W przeciągu ostatnich kilku lat zakres dostępności do terapii celowanych, molekularnych, indywidualnych zaczyna być coraz lepszy. Jednak rzeczywiście daleko nam pod tym względem do średniej europejskiej.