Stan zagrożenia epidemicznego przy naszej granicy. "Aby jak najmniej osób zachorowało"
Stan zagrożenia epidemicznego z powodu narastającej IV fali koronawirusa wprowadzono na terenie niemieckiej Brandenburgii, tuż przy granicy z Polską. To "ciężkie, mroczne czasy" dla tego kraju związkowego - miał przekazać premier landu ze stolicą w Poczdamie.
Wprowadzenie stanu zagrożenia epidemicznego na terenie graniczącej z Polską Brandenburgii ma umożliwić zaostrzenie działań, prowadzonych na rzecz zwalczania COVID-19. Jak mówił premier landu Dietmar Woidke, sytuacja epidemiczna w kraju związkowym znacząco się pogarsza.
Warto przypomnieć, że - ogłaszając stan zagrożenia epidemicznego - Brandenburgia poszła w ślad za kilkoma innymi krajami związkowymi, które podjęły taką decyzję wcześniej. Parlament Brandenburgii ostatecznie zadecydował o tym podczas specjalnego posiedzenia w Poczdamie.
W Brandenburgii notowane są wysokie wskaźniki zachorowalności na COVID-19 i duże obłożenie szpitali. Land ten znajduje się obecnie w "trudnych, mrocznych czasach" - pisze portal rbb24, cytując premiera Woidke.
- Należy zrobić wszystko, aby jak najmniej osób poważnie zachorowało - miał powiedzieć premier Brandenburgii. Celem musi być ratowanie życia i zmniejszenie obciążenia systemu opieki zdrowotnej. W związku z tym w Brandenburgii konieczne są dalsze działania ograniczające.
Stan zagrożenia epidemicznego w Brandenburgii. Nowe obostrzenia
Wśród planowanych restrykcji jest wydłużenie godziny policyjnej dla osób niezaszczepionych w powiatach, gdzie odnotowywany jest szczególnie wysoki poziom zachorowalności. Władze landu chcą także zakazać organizacji imprez z udziałem ponad 1000 uczestników. W całym landzie zostaną zamknięte kluby i dyskoteki. Ponadto dla osób niezaszczepionych przewidziane są stałe ograniczenia w kontaktach.
Według berlińskiego Instytutu im. Roberta Kocha, siedmiodniowa zachorowalność na COVID-19 wynosiła w Brandenburgii w poniedziałek rano 657 przypadków na 100 tys. mieszkańców, czyli nieco więcej niż w niedzielę.
Źródło: Berenika Lemańczyk/PAP
Przeczytaj także: