Sprawa wróżki i znachorki, która wyłudziła ok. 550 tys. zł. Prokurator chce 4 lat więzienia. Obrońcy chcą uniewinnienia: to "drakońska" kara" i "proces o czary"
• Prokurator chce kary 4 lat więzienia i naprawienia szkody dla rzekomej wróżki
• Wyłudziła 550 tys. zł od kobiety obawiającej się o zdrowie swoich dzieci
• Prokuratura: kobieta użyła wobec pokrzywdzonej metody manipulacji i zastraszała ją
• Obrońcy chcą uniewinnienia: to "drakońska" kara" i "proces o czary"
18.03.2016 | aktual.: 18.03.2016 16:10
Kary 4 lat więzienia i zobowiązania do naprawienia szkody zażądała w piątek prokuratura w procesie kobiety oskarżonej o to, że podając się za wróżkę i znachorkę, wyłudziła ok. 550 tys. zł. Wyrok Sąd Okręgowy w Białymstoku ma ogłosić 24 marca.
Według prokuratury w Sokółce (Podlaskie), oskarżona przez trzynaście miesięcy w latach 2011-2012, wprowadzając w błąd kobietę obawiającą się o zdrowie swoich dzieci, przekonywała ją do przekazywania pieniędzy w zamian za swoje usługi.
Jak opisała prokuratura, "za pomocą wprowadzenia w błąd, co do możliwości oddziaływania na jej dzieci, to jest wzbudzając u pokrzywdzonej przeświadczenie, że jej dzieciom grozi niebezpieczeństwo w postaci chorób i że jest w stanie uchronić je przed chorobami, w tym nowotworowymi, skłoniła ją do niekorzystnego rozporządzenia mieniem".
Według aktu oskarżenia, najpierw były to kwoty 100-200 zł za wizytę, potem po kilkanaście tysięcy złotych, ale na koniec kobieta nosiła się nawet z zamiarem wzięcia znacznego kredytu pod zastaw domu.
Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa złożył na komendzie policji w Sokółce mąż kobiety, która znachorce przekazywała pieniądze. Zgłosił kradzież, nie wiedział bowiem, że pieniądze z działalności wspólnie prowadzonej firmy bierze żona. Gdy to zrobił, małżonka - żeby móc nadal płacić znachorce - sięgnęła po kredyty bankowe i zaczęła zapożyczać się u krewnych.
Przez cały proces oskarżona do zarzutów nie przyznała się; twierdziła, że nigdy nie podawała się za wróżkę czy znachorkę i nie oferowała swoich usług za pieniądze, a jedyne co robiła, to układała karciane pasjanse, za co można było jej złożyć dobrowolne datki.
Utrzymywać się miała przede wszystkim z wygranych w totolotka i wsparcia rodziny, zaś pieniądze od pokrzywdzonej kobiety (sama oskarżona mówiła, że to było 36-37 tys. zł) dostała na przechowanie i zwróciła.
"Trzeba naprawdę dużo dobrej woli, by w wyjaśnieniach oskarżonej znaleźć choćby cień logiki, cień realizmu" - powiedziała w mowie końcowej prok. Ewa Nowicka-Sztachelska z Prokuratury Rejonowej w Sokółce.
Prokuratura uważa bowiem, że kobieta użyła wobec pokrzywdzonej metody manipulacji i zastraszała ją, grożąc poważnymi chorobami dzieci, wykorzystała jej cechy niedojrzałej osobowości, działała z premedytacją przez dłuższy czas, by - za wszelką cenę i w łatwy sposób - zdobyć jak największe pieniądze.
"Manipulacja, to wywieranie wpływu na osobę, by nieświadomie i z własnej woli realizowała cele manipulatora" - mówiła prok. Nowicka-Sztachelska. Za jedyny argument na korzyść oskarżonej uznała jej dotychczasową niekaralność.
Dlatego prokuratura chce w tym procesie kary 4 lat więzienia bez zawieszenia, a także obowiązku naprawienia szkody. Jej wniosek poparli pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych, czyli poszkodowanej kobiety i jej męża.
Obrońcy wnioskują o uniewinnienie. "Od 30 lat wykonuję ten zawód i, prawdę powiedziawszy, nigdy nie spotkałem się z procesem o czary" - mówił mec. Grzegorz Kucharski. Karę, o którą wnioskuje prokuratura określił jako "drakońską".
Mówił, że współcześnie "czary" nazywane są wróżbiarstwem i są dozwoloną formą działalności. Przedstawiał dane (źródła nie podał), według których w Polsce jest 200 tys. podmiotów zajmujących się wróżbiarstwem, a zyski z tego rocznie, to 2 mld zł.
Przyznał, że oskarżona zajmowała się wróżbiarstwem i przywoływał zeznania świadków - osób, które przychodziły do niej "po pomoc". "Te osoby były zadowolone z jej działalności" - dodał mec. Kucharski zaznaczając, że "ci ludzie, którzy nawet wpłacali jakiekolwiek kwoty, nigdy nie żądali zwrotu".
Mówił, że nie ma dowodów, poza zeznaniami męża pokrzywdzonej, iż do oskarżonej trafiły pieniądze w tak dużej kwocie, o jakiej mowa w akcie oskarżenia. Pytał przy tym, gdzie w takim razie - jeśli rzeczywiście były to takie pieniądze - "są zewnętrzne znamiona bogactwa".
"Kwota 550 tys. zł pozwala na dostatnie życie, zapewne, przy skromnym wydawaniu tych pieniędzy, przez wiele, wiele lat. Tego w ogóle nie ustalono w śledztwie" - dodał obrońca. Pytał przy tym, dlaczego w przypadku innych osób oskarżona brała kwoty rzędu kilkuset złotych, a w tym przypadku "miałaby wziąć tak astronomiczną kwotę". "Trudno mi sobie wyobrazić, że tego typu sytuacja miała rzeczywiście miejsce" - dodał mec. Kucharski.
Drugi z obrońców, mec. Piotr Szczerba przywoływał zeznania pokrzywdzonych, w których pojawiały się różne kwoty. Chodziło przede wszystkim o to, jaka kwota ostatecznie zniknęła z domowego sejfu. On także mówił, że nie ma dowodów, które wskazywałyby, jakie to były pieniądze.