Sojusz USA i Izraela. Skąd wzięły się "specjalne relacje"?
Silne poparcie dla Izraela to w Stanach Zjednoczonych warunek sine qua non dla wyborczych szans niemal każdego amerykańskiego polityka. Dlaczego? To zasługa sprawnego lobby i zdecydowanie proizraelskich sympatii Amerykanów.
16.06.2015 | aktual.: 17.06.2015 10:54
Bo za słabo klaskał
Kwietniowa wizyta Benjamina Netanjahu w amerykańskim Kongresie była wielkim wydarzeniem. Premier Izraela przybył wówczas do Waszyngtonu na zaproszenie republikańskiego spikera Izby Reprezentantów Johna Boehnera, aby ostrzec Amerykę przed zgubnymi konsekwencjami negocjacji atomowych i zniesienia sankcji z Iranu. Przemówienie Netanjahu co chwila przerywane było burzami żywiołowych owacji na stojąco, zarówno ze strony Republikanów, jak i większości Demokratów. Na tym tle wyróżnił się jeden polityk: republikański senator z Kentucky Rand Paul, który co prawda również oklaskiwał izraelskiego premiera, ale robił to dość niemrawo i sądząc po jego wyrazie twarzy - trochę wbrew sobie. Natychmiast zauważyły to telewizyjne kamery, a brak entuzjazmu Paula - jednego z kandydatów na prezydenta USA - stał się tematem dyskutowanym niemal tak żywo, jak całe historyczne przemówienie Netanjahu. I choć w reakcji na to Paul wydał oświadczenie w pełni popierające stanowisko Izraela, a potem podjął szereg działań zamazujących złe
wrażenie (odbył np. wizytę do Izraela, gdzie podkreślił, że "atak na Izrael to atak na USA"), to polityk został uznany przez część prawicowych komentatorów i wyborców za zbyt mało proizraelskiego by zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Przypadek Randa Paula jest dobrą ilustracją tego, jaką rolę w amerykańskiej polityce odgrywa kwestia stosunków USA z Izraelem; tak dużą, że niemal bezwarunkowe poparcie dla Izraela i jego polityki jest - szczególnie wśród polityków prawicy - warunkiem sine qua non dla ich politycznej kariery. Dlaczego?
Wspólne interesy i powtórne przyjście
Odpowiedź - a przynajmniej jej część - jest prozaiczna. Popieranie Izraela jest po prostu niezmiennie popularne wśród amerykańskich wyborców. Dobitnie pokazują to sondaże: według badania instytutu Gallupa, aż 62 procent Amerykanów pytanych o zdanie w sprawie konfliktu izraelsko-palestyńskiego opowiada się za Izraelem (poparcie dla Palestyńczyków to zaledwie 16 proc.); 77 proc. uważa obecny poziom poparcia dla Tel Awiwu za odpowiedni lub zbyt niski; większość Amerykanów popiera także militarne interwencje izraelskiego rządu w Gazie. Jest to jedna z niewielu spraw politycznych, w których opinia elektoratu jest tak jednoznaczna. Co za tym idzie, polityk, którego poglądy odbiegają od tej opinii, musi liczyć się z negatywną reakcją wyborców. Tym bardziej, że aż 47 procent Amerykanów uważa sprawę Izraela za "krytyczną" dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych (kolejne 41 uznaje ją za ważną).
Co ciekawe, najbardziej entuzjastycznymi zwolennikami proizraelskiej polityki USA nie są amerykańscy Żydzi (ci głosują w większości na Demokratów i mają bardziej krytyczny stosunek do polityki Izraela), lecz protestanci z kościołów ewangelikalnych (m.in. zielonoświątkowców, baptystów czy metodystów), którzy stanowią jeden z kluczowych elementów koalicji tworzącej partię Republikańską. Co więcej, poparcie dla polityki Izraela jest wśród tej grupy większe niż wśród samych obywateli państwa nad Morzem Czerwonym. Ta postawa ma swoje źródło nie tylko w cywilizacyjnej bliskości Żydów; większość z nich widzi bowiem w ustanowieniu państwa Izrael spełnienie biblijnej obietnicy i niezbędny warunek do powtórnego przyjścia Chrystusa.
Nie jest to jedyny powód dla którego poparcie dla Izraela jest tak wysokie. Drugi, bardziej tradycyjny, to postrzegana przez większość Amerykanów wspólnota wartości i politycznych interesów. Narracja jest tu dobrze znana: Izrael jest jedyną "zachodnią" demokracją w regionie, w dodatku otoczoną wrogami dążącymi do jej ruiny, dlatego wymaga zdecydowanego wsparcia ze strony największego mocarstwa świata. Do tego dochodzą względy strategiczne: jak podkreślali w swojej analizie dwaj weterani amerykańskiej dyplomacji Robert Blackwill i Walter Slocombe (jeden służył w republikańskiej, drugi w demokratycznej administracji) Izrael to dla Ameryki jeden z niewielu zaufanych sojuszników w regionie, ważny partner w walce z terroryzmem, a nawet źródło zaawansowanych wojskowych technologii.
Obaj przyznali jednak, że lista korzyści płynących z amerykańsko-izraelskiego sojuszu nie jest symetryczna. Niemal od początku swojego istnienia Izrael (a szczególnie od lat 60-tych, kiedy Tel Awiw był dla USA kluczowym elementem bliskowschodniej strategii powstrzymywania komunizmu) jest bowiem największym beneficjentem amerykańskiej pomocy zagranicznej. Co roku otrzymuje on na cele obronne od amerykańskich podatników ok. 3 miliardów dolarów (dla porównania, drugi pod tym względem Egipt otrzymuje 1,5 miliarda, zaś Polska - 11 milionów). W skali całkowitych wydatków rządu USA sięgających bilionów dolarów nie jest to duża suma. Inaczej dla Izraela: kwota ta stanowi prawie 20 procent izraelskiego budżetu na obronę.
Skuteczność izraelskich lobbystów
Nie wszyscy jednak podzielają pogląd o korzyściach płynących z sojuszu. Według czołowych przedstawicieli politycznego realizmu, profesorów Uniwersytetu Harvarda, Stephena Walta i Johna Mearsheimera, bilans relacji USA z Izraelem jest dla amerykańskiej racji stanu wręcz negatywny.
- Kombinacja nieustannego poparcia USA dla Izraela i związanych z tym wysiłków zmierzających do rozpowszechniania demokracji w regionie doprowadziła do skierowania się arabskiej i muzułmańskiej opinii przeciwko Stanom Zjednoczonym i zagroziła bezpieczeństwu narodowemu - tłumaczyli uczeni w głośnej książce "Izraelskie lobby i amerykańska polityka zagraniczna". Według Walta i Mearsheimera, to właśnie działalność proizraelskiego lobby jest jedynym czynnikiem wyjaśniającym poparcie Ameryki dla Izraela.
"Grupy interesu często w przeszłości wpływały na politykę zagraniczną USA. Jednak żadne inne lobby nie okazało się tak skuteczne. Żadna inna grupa nie zdołała sprowadzić amerykańskiej polityki w kierunku tak dalekim od interesu narodowego, przekonując jednocześnie opinię publiczną, że interesy USA i Izraela są w dużej mierze identyczne" - pisali akademicy.
Daleko idące tezy autorów pracy okazały się kontrowersyjne i sprowadziły na nich dużą dozę krytyki, w tym oskarżenia o antysemityzm. Nikt jednak nie podważał siły i wpływów izraelskich grup nacisku. Mają one zresztą historię tak długą, jak samo państwo Izrael - a nawet dłuższą. Już prezydent USA Harry Truman, jeden z głównych architektów powojennego porządku na świecie, któremu Izrael zawdzięcza swe istnienie, narzekał w swoich wspomnieniach na "bezprecedensowe" naciski ze strony organizacji syjonistycznych, których "skrajni liderzy" posuwali się nawet do "politycznych gróźb", aby doprowadzić do powstania państwa żydowskiego w Palestynie. Największe sukcesy wiążą się jednak z działalnością największej izraelskiej grupy lobbystycznej AIPAC (American Israel Political Action Committee), która osiągnęła status jednej z najbardziej wpływowych organizacji w amerykańskiej polityce.
AIPAC działa na wielu płaszczyznach, jednak największe kontrowersje budzą działania grupy wobec kongresmenów. Organizuje politykom luksusowe wycieczki do Izraela, proponuje własne projekty ustaw i analizuje sposób, w jaki głosują wszyscy członków Kongresu w sprawach związanych z Izraelem, wystawiając każdemu z nich "cenzurki". Cenzurki te grają potem dużą rolę podczas wyborów. Liczący dziesiątki tysięcy członków AIPAC jest bowiem jednym z największych darczyńców na kampanie wyborcze kandydatów do Kongresu. Jest to o tyle istotne, że dla najbardziej lojalnych wobec Izraela polityków, wpłaty od członków organizacji stanowią nawet do 20 procent całego budżetu na kampanię. W Stanach Zjednoczonych, gdzie kampanijne budżety są liczone w dziesiątkach, a nawet setkach milionów dolarów, znaczenie tych funduszy jest nie do przecenienia. Tym bardziej, że opinia AIPAC-u często służy jako drogowskaz dla innych wpływowych darczyńców. Co ciekawe, choć to Republikanie są zwykle większymi zwolennikami proizraelskiego kursu w
polityce, to paradoksalnie grupa ma większy wpływ na polityków lewicy. - Jeśli spojrzymy na takich polityków jak John McCain czy Ted Cruz, to ich poparcie dla Izraela nie zostało "kupione", bo nie musiało być. To wynika po prostu z ich światopoglądu. Inaczej jest z Demokratami - mówi MJ Rosenberg, były lobbysta AIPAC, który pracował później w Kongresie dla kilku polityków Partii Demokratycznej.
- Weźmy na przykład jednego z przyszłych liderów partii, Chucka Schumera. Jego kariera nie wynika tylko z jego politycznego geniuszu czy elokwencji, ale w dużej mierze ze zdolności pozyskiwania funduszy. Schumer nie kocha Izraela czy Wall Street, ale kocha pieniądze, z których te dwa źródła finansują kampanię jego i jego partyjnych kolegów - mówi Rosenberg.
Pęknięcie
Dużą zmianę w stosunkach Izraela z USA przyniosła prezydentura Baracka Obamy. Mimo, że podczas kampanii wyborczej w 2008 roku Obama deklarował podczas przemówienia w siedzibie AIPAC, że będzie "dobrym przyjacielem Izraela" i zrobi "wszystko, co w jego mocy" by nie dopuścić do zdobycia broni atomowej przez Iran. Rzeczywistość okazała się jednak trochę inna. Na linii Netanjahu-Obama wielokrotnie dochodziło do ostrych spięć. Jak podał w zeszłym roku miesięcznik "The Atlantic", jeden z czołowych polityków administracji Obamy nazwał Netanjahu "tchórzliwym g...", zaś sam Obama miał wielokrotnie wyrażać "wściekłość" m.in. z powodu polityki Izraela wobec zasiedlania przez żydowskich osadników terenów na prawym brzegu Jordanu. W odpowiedzi, Netanjahu nazwał postawę Obamy "antyamerykańską", zaś izraelski minister obrony Mosze Jaalon określił Johna Kerry'ego jako polityka z "obsesyjną" i "mesjanistyczną" misją. Prawdziwą kością niezgody była jednak kwestia Iranu i jego programu nuklearnego. Dla Obamy doprowadzenie do
porozumienia w sprawie jego ograniczenia i zawieszenia było największym priorytetem polityki zagranicznej drugiej kadencji. Dla Izraela (ale też Arabii Saudyjskiej i innych państw arabskich), który nie wierzy w skuteczność porozumienia, to śmiertelne zagrożenie. Efektem była bezprecedensowa wizyta Netanjahu w amerykańskim Kongresie, gdzie wbrew woli amerykańskiego prezydenta przestrzegał USA przed konsekwencjami polityki prowadzonej przez Obamę. Obserwatorzy określili ten moment jako najniższy punkt w stosunkach między dwoma państwami od 1956 roku, kiedy prezydent Eisenhower stanowczo sprzeciwił się izraelsko-francusko-brytyjskiej interwencji w kanale Sueskim.
Jednak zdaniem Szewacha Weissa, byłego przewodniczącego Knesetu i ambasadora Izraela w Polsce, obecne tarcia są dla sojuszu w szerszej perspektywie mało znaczące. - Te stosunki są zbyt głębokie i zbyt ważne dla obu państw, by takie rzeczy mogły je znacząco zepsuć - mówił Weiss w rozmowie z WP. - Tym bardziej, że za niecałe dwa lata ktoś inny będzie w Białym Domu. Jeśli będzie to Republikanin, to dobrze, zresztą sam Netanjahu ma tak bliskie więzy z tą partią, że właściwie jest Republikaninem. Jeśli zaś Demokratą - a raczej Demokratką - to też dobrze, bo Clintonowie zawsze mieli z Izraelem bardzo dobre relacje - dodaje Weiss.