ŚwiatŚmierć wroga wrogów ludu

Śmierć wroga wrogów ludu

"Śmierć Marata" malował David w pośpiechu, bo zapotrzebowanie na obraz męczennika było bardzo pilne. Stworzył arcydzieło rewolucyjnej propagandy: bezwładne martwe ciało z widoczną raną każe myśleć o niezliczonych scenach zdjęcia z krzyża. A w postaci Marata odnaleźć można wiele współczesnych analogii.

11.07.2007 | aktual.: 11.07.2007 09:49

Trzynasty lipca był upalny. W duszącym się od spiekoty Paryżu panowało podniecenie: przygotowywano się do świętowania rocznicy szturmu na Bastylię. Dokładnie cztery lata wcześniej, 14 lipca 1789 r., uzbrojony paryski plebs ruszył na więzienie stanowiące symbol królewskiego despotyzmu. Potem we wrześniu był marsz kobiet (i przebranych za kobiety mężczyzn) na Wersal, kiedy tłum zmusił rodzinę królewską do zamieszkania w stolicy. I nocny atak w 1792 r. na pałac Tuileries, gdzie rozszarpano księżną de Lamballe, ostatnią przyjaciółkę znienawidzonej królowej.

Teraz, w 1793 r., paryżanie oblegali siedzibę Zgromadzenia Narodowego i żądali aresztowania tych deputowanych, których uznali za zdrajców sprawy: żyrondystów, zwolenników monarchii konstytucyjnej, którzy jeszcze niedawno obsadzali stanowiska ministerialne i stanowili potęgę w Zgromadzeniu Narodowym. Nieubłagana logika rewolucji z wczorajszych radykałów czyniła dzisiejszych umiarkowanych, umiarkowanie zrównywała ze skłonnością do kompromisu, a tę uznawała za gotowość do zdrady; tym razem zdrajcami sprawy rewolucji zostać mieli żyrondyści. Część z nich uciekła do Caen.

Młoda kobieta, która krążyła od rana po rozgorączkowanym Paryżu, przybyła z Caen. Nazywała się Charlotte Corday i usiłowała dotrzeć do jednego z idoli paryskich tłumów, deputowanego i dziennikarza nazwiskiem Marat. Rano dwukrotnie pukała do drzwi mieszkania, jakie wynajmował przy ulicy Kordelierów. Konkubina Marata Simone Evrard dwukrotnie ją odprawiała. Młoda prowincjuszka posłała w ciągu dnia dwa listy z prośbą o rozmowę. Wieczorem pojawiła się znowu i gdy Simone kolejny raz usiłowała ją odprawić, Corday podniosła głos. Marat siedział właśnie w wannie – tylko to przynosiło mu ulgę od czasu, gdy zapadł na bolesną chorobę skóry. Przeczytał już listy od Corday, w których obiecywała mu wyjawić spiski knute przez zdrajców sprawy ludu w Caen. Gdy zorientował się, że to ona stoi na korytarzu, kazał ją wpuścić. Był kwadrans po siódmej.

Siedząc w wannie, wysłuchał listy nazwisk żyrondystów, którzy schronili się w Caen. Zapisał je mówiąc, że trafią na szafot. Wtedy Corday dobyła kupiony rankiem tego dnia nóż i zadała mu jeden cios poniżej prawego obojczyka. Marat zdążył jeszcze tylko krzyknąć do Simone, wzywając ratunku. Po chwili już nie żył.

Kajdany niewoli

Jean-Paul Marat urodził się w 1743 r. jako pruski poddany w Szwajcarii. Jego ojciec, przybyły z Sardynii, nazwiskiem Mara, był rzemieślnikiem i pedagogiem. Matka była Szwajcarką pochodzenia francuskiego. W wieku szesnastu lat Jean-Paul opuścił dom rodzinny i udał się do Francji. Znalazł posadę guwernera. Próbował swych sił jako literat, napisał powieść „Przygody hrabiego Potowskiego”, dziejącą się w Polsce w czasach rozbiorów, której nigdy nie wydał. Uczęszczał na wykłady z medycyny. W 1765 r. ruszył szukać szczęścia w Londynie, gdzie dzięki pomocy nowych przyjaciół przebiedował kilka lat, poszerzając zachłannie swą wiedzę, zanim znalazł posadę felczera w Newcastle. Kiedy ponownie osiadł we Francji w 1776 r., twierdził, że jest wykształconym w Anglii lekarzem i jako taki otrzymał lukratywną posadkę u hrabiego Artois, młodszego brata króla Ludwika XVI. Formalne wykształcenie lekarskie Marata prawdopodobnie nie było kompletne. Posiadał za to rozległą wiedzę z dziedziny nauk przyrodniczych, doświadczenie
zdobyte w Newcastle i niezachwianą wiarę we własny geniusz. Szybko zdobył arystokratyczną klientelę i lokalną sławę. Zaczął nosić szablę i sprawdzać, czy aby któryś z jego przodków nie posiadał tytułu szlacheckiego. Mogłoby to zdziwić czytelników jego opublikowanego jeszcze w Anglii tekstu „Kajdany niewoli”, przepełnionego nienawiścią do instytucji monarchii i tradycyjnej hierarchii społecznej; ale o tej książce jego dobrze urodzeni pacjenci nie mieli pojęcia.

Marat głosił bowiem swe wywrotowe poglądy na tyle dyskretnie, że mu one we Francji w niczym nie zaszkodziły. „Kajdany niewoli” opublikował anonimowo, co w liberalnej Anglii było doprawdy zbyteczną ostrożnością (później Marat opowiadał, jak to przerażony jego demaskatorskim dziełem rząd brytyjski zamierzał go uciszyć). Tymczasem pobierał niemałą pensję od królewskiego brata, miał służbowe mieszkanie i służącego, zadawał się z dobrze urodzonymi. Tylko że to mu nie wystarczało – miał ambicje wejścia do elit intelektualnych. Ale kiedy w 1776 r. opublikował filozoficzny „Esej o człowieku”, stary ironista Wolter wyśmiał go bezlitośnie. Cztery lata później szacowna Akademia stwierdziła, iż wyniki eksperymentów fizycznych Marata dowodzą wyłącznie jego ignorancji.

Przyjaciel ludu

Marat był rozgoryczony. W braku uznania ze strony naukowego establishmentu dopatrywać się zaczął spisku nieuków usiłujących zniszczyć karierę geniusza. Postanowił spróbować tedy szczęścia w Hiszpanii, gdzie planowano utworzenie Akademii Nauk, ale jego kandydatura nie wzbudziła zainteresowania. Co więcej, gdy rozniosły się wieści, że szuka pracy za granicą, w 1784 r. stracił posadę u hrabiego Artois. W ciągu następnych pięciu lat popadał w coraz większą biedę, zaczęło mu szwankować zdrowie – i wtedy zaczęła się rewolucja.

W obliczu monstrualnego deficytu budżetowego król zwołał w 1787 r. Zgromadzenie Notabli, licząc na to, że starannie dobrani arystokraci wyrażą zgodę na obłożenie szlachty podatkami, jakie mogłyby budżet uratować. Ale notable chcieli czegoś w zamian: zwołania przez króla instytucji przedstawicielskiej, bo tylko takie zgromadzenie, oświadczyli, może zatwierdzać nowe podatki. Najbliższe miesiące pokazały, że król nie potrafi narzucić uprzywilejowanym swej woli i w końcu, niechętnie, zgodził się na zwołanie Stanów Generalnych na maj 1789 r.

Opłakany stan budżetu zmusił króla, w teorii posiadającego władzę absolutną, do ustępstw, jakie były nie do pomyślenia przez sto poprzednich lat. Już zwołując notabli, uznał Ludwik XVI swą bezsilność: prosił poddanych o zgodę, nie potrafiąc nowych podatków po prostu narzucić. Decyzja o zwołaniu Stanów Generalnych, której kolejni francuscy królowie umieli unikać od 1614 r., była drugą kapitulacją. Trzeciej nie było: kiedy tylko Stany zaczęły obrady, sytuacja wymknęła się spod kontroli króla. Większość deputowanych ogłosiła się Zgromadzeniem Narodowym, reprezentacją narodu, którego wola powinna być źródłem praw – królowi ta większość skłonna była zostawić co najwyżej prawo weta. Rozpoczęto prace nad konstytucją, która miała określić źródło i zakres władzy króla i jasne było, że nikt już tej władzy nie nazwie ani absolutną, ani nie wywiedzie z woli boskiej. Ale spory deputowanych, wśród których znalazły się zastępy prawników, o definicje, kompetencje i legitymizację, stanowiły tylko jeden aspekt rewolucji.
Innym była furia paryskiego plebsu wywołana drożyzną chleba i pogłoskami o oddziałach wojsk okrążających stolicę. 14 lipca uzbrojony tłum ruszył na Bastylię, masakrując jej komendanta i uwalniając nielicznych więźniów, bynajmniej nie politycznych.

Gdzie był Marat w czasie szturmu Bastylii? Później twierdził, że wśród atakujących symbol despotyzmu – czego żadne świadectwa nie potwierdzają. W każdym razie był zdeterminowany, aby odegrać ważną rolę w rewolucji, ale nie było to łatwe. Broszury, które opublikował w okresie wyborów do Stanów Generalnych, przeszły bez echa. Jego autorska propozycja „Deklaracji praw człowieka” i projekt konstytucji nie zrobiły na nikim wrażenia. Tymczasem działalność Zgromadzenia Narodowego budziła w Maracie głębokie niezadowolenie. Rychło doszedł do wniosku, że deputowani to fałszywi patrioci (Marat uwielbiał oceniać cudzy patriotyzm), gotowi zaprzepaścić dzieło rewolucji w imię zgniłego kompromisu z monarchią. Postanowił więc wziąć na siebie obowiązek informowania opinii publicznej o machinacjach nowej elity władzy.

We wrześniu 1789 r. ukazał się pierwszy numer gazety, która ostatecznie otrzymała tytuł „Przyjaciela ludu” i która okazała się sukcesem: przetrwała wśród dziesiątek nowych pism politycznych, jakie się wówczas pojawiały. Marat był szczęśliwy: wreszcie go czytano. Cóż z tego, że szybko dorobił się etykietki oszołoma i zastępu wrogów – miał odtąd swych wiernych czytelników, żądnych codziennej dawki oskarżeń i rewelacji na temat zdrajców sprawy ludu. O prawdziwości jego zarzutów świadczyć miały prześladowania, jakie posypały się nań ze strony demaskowanych złoczyńców – a na te nie musiał długo czekać. Już w pierwszym numerze oskarżył członków Komuny (Commune de Paris) – ustanowionego 15 lipca rewolucyjnego zarządu miejskiego – o korupcję, a ci zażądali wyjaśnień. Jeśli wierzyć późniejszemu artykułowi w „Przyjacielu ludu”, Marat „w imieniu Ojczyzny, będąc jej adwokatem” postawił im publicznie zarzuty, a oni nie potrafili na nie odpowiedzieć. Jeśli wierzyć protokołowi, to Marat miał problem z udowodnieniem
rzuconych w artykule oskarżeń.

Zdegenerowane elity

Była to dopiero pierwsza z potyczek Marata z władzą, bo zaraz potem oskarżył rząd o importowanie zatrutego zboża w celu wytrucia paryżan, a nowego mera Paryża o defraudację. Kolejne próby aresztowania go spełzały jednak na niczym: policja nie ważyła się na konfrontację z rozjuszonym plebsem, wśród którego Marat zyskał znaczną popularność, z odsieczą pojawiał się też coraz bardziej wpływowy Georges Danton, budujący na poparciu radykalizujących się niższych warstw swoją pozycję polityczną. Dla tych warstw żądał Danton pełni praw politycznych, których większość deputowanych biedakom wolała nie przyznawać. Dla tych samych warstw Marat żądał zasiłków, ogłaszając, że czas już, aby i ubodzy skorzystali z rewolucji zawłaszczonej przez bogatych. Bo rewolucję według Marata zrobił prosty lud, powstawszy przeciwko zdegenerowanym elitom, po czym rewolucja została zdradzona. Zdrajców szukał „Przyjaciel ludu” zawsze wśród tych, którzy akurat byli u władzy. Szybko uznał, że deputowani pierwszego Zgromadzenia Narodowego,
Konstytuanty, są zbyt ugodowi w stosunku do monarchii, choć to oni w imię praw człowieka i równości obywateli wobec prawa skończyli z absolutyzmem. W 1791 r. żywił pewne nadzieje co do nowo wybranego Zgromadzenia, Legislatywy, zdecydowanie radykalniejszego od Konstytuanty, ale w następnym roku określał deputowanych jako kontrrewolucjonistów i demaskował w swej gazecie spisek dworu, w którym podobno uczestniczyli, a który miał na celu eksterminację tzw. prawdziwych patriotów.

Nic nie zmieniła w retoryce Marata utrata władzy i wolności przez nieszczęsnego Ludwika XVI: siły starego porządku były według niego wciąż wszechobecne, nieomal wszechmocne, tym groźniejsze, że niewidoczne. W imię ocalenia narodu żądał zastosowania zdecydowanych środków: śmierci nie tylko króla, ale i wszystkich członków dynastii, którzy kiedykolwiek mogliby wysunąć roszczenia do tronu; i konfiskaty majątków ludzi starego ustroju, którzy przed rewolucją uciekli za granicę.

Drastyczne? Tylko początkowo. Wkrótce król wstąpił na szafot, a emigranci zostali pozbawieni pozostawionych we Francji majątków. Co także nie wystarczyło Maratowi. Głosił potrzebę zbrojnego zrywu ludu, niezależnie od ilości ofiar, jakie miałby pochłonąć. Usprawiedliwiał masakry, jakie przeprowadzono w więzieniach w sierpniu 1792 r. Kilka miesięcy później twierdził, że we Francji na śmierć zasługuje prawie 300 tys. osób. Ich główną winą była przynależność do przedrewolucyjnych elit.

Apostołowie wolności

Jak się można domyślić, Marat nie kwapił się przyznać, że i jemu za starego ustroju bywało całkiem komfortowo. Nie wspominał o swej małej stabilizacji, o synekurze u królewskiego brata, o służącym i szabli u boku. Mówiąc i pisząc o swej przedrewolucyjnej przeszłości, opowiadał o szykanach, jakich doznawał ze strony elit za starego systemu. Oskarżał o prześladowania intelektualistów związanych z „Encyklopedią” – i zapewne część jego czytelników potrafiła zapomnieć, że kłopoty z władzami miewał z powodu swych pism i poglądów Diderot, a nie Marat. I na pewno nie apostołowie wolności – jedyni działacze, których do końca nie uznał za zdrajców: Danton i bracia Robespierre. Zwłaszcza starszy z nich, Maximilien, o przydomku Nieprzekupny, mówiący o republice cnoty, gotów wysłać – w imię szczytnych wartości moralnych rewolucji – na szafot wszystkich splamionych związkami ze starym ustrojem. Nie zaznali oni bynajmniej prześladowań ze strony starego reżimu: wręcz przeciwnie, jako uzdolnieni młodzi ludzie otrzymali
stypendia i staranne wykształcenie w najlepszych szkołach przedrewolucyjnej Francji. Przyszły antyklerykał Robespierre kształcił się na koszt Kościoła i dzięki poparciu kościelnych dygnitarzy otrzymał swą pierwszą stabilną posadę – ale o tym oczywiście Marat też nie wspominał.

Danton i bracia Robespierre stawali w jego obronie i Marat był im za to wdzięczny; ale nie zauważał, że nie byli bezinteresowni. Bywał dla nich użyteczny, gdy politycznym rozgrywkom służyło podgrzewanie nastrojów ulicy – co potrafił robić doskonale. Być może Nieprzekupny liczył na ten jego talent, gdy nadszedł czas rozprawy z żyrondystami, którym zresztą przewodził były serdeczny przyjaciel Marata Brissot. Nie jest jasne, jaką rolę odegrał Marat w dniu, w którym rozwścieczony tłum zażądał aresztowania Brissota i innych żyrondystów, ale do owego czasu niestrudzenie atakował byłego przyjaciela i zwolenników – w gazecie i w parlamencie.

Marat został bowiem jesienią 1792 r. deputowanym do parlamentu kolejnej kadencji: Konwencji. Teraz dopiero pokazał, na co go stać: stawiał czoła niechętnej sali, wygłaszał płomienne przemówienia demaskujące kolejnych wrogów narodu, zmuszał pozostałych deputowanych do wysłuchania go. Ale jego czas się kończył. Robespierre dostał to, czego chciał: usunięcia ze sceny politycznej żyrondystów, i Marat przestał być mu potrzebny. Danton zaczął wręcz o nim mawiać, iż jest szkodliwy. Do tego zapadł na chorobę skóry, która wraz z letnim upałem zmusiła go do spędzania większości dnia w wannie. Był poważnie chory i dlatego jego konkubina nie chciała wpuścić doń panny Corday z Caen. Ale ta wiedziała, jak dotrzeć do Marata: obiecała mu w liście donos.

Przeżył tylko malarz

Zanim trafiła na szafot, wyjaśniła, że los żyrondystów wzburzył ją do tego stopnia, że postanowiła osobiście zamordować Marata podżegacza. Piękna dziewczyna płacąca życiem za zabójstwo denuncjatora stała się po rewolucji bohaterką. Na razie jednak rola męczennika przypadła jej ofierze – bo rewolucja, zwłaszcza od stycznia 1793 r., kiedy to po parodii procesu król położył głowę pod gilotynę, potrzebowała męczennika. Popularność, jaką cieszył się Marat wśród radykalnych mas, umożliwiła zorganizowanie swoistego kultu ofiary kontrrewolucji. Kult wymagał ikony. Tę stworzył jeden z nielicznych przyjaciół kłótliwego i obsesyjnie nieufnego Marata: radykalny deputowany do Konwencji Jacques-Louis David, z zawodu malarz. „Śmierć Marata” malował David w pośpiechu, bo zapotrzebowanie na obraz męczennika było bardzo pilne. Namalował trupa mężczyzny wyjątkowej szpetoty, udręczonego chorobą skóry, w ubogim, niemal obskurnym pomieszczeniu – a jednak obraz jest piękny. I wbrew swemu realizmowi i prostocie niesie do dziś
potężny ładunek emocji i znaczeń. David wiedział, co robi, tworząc to arcydzieło rewolucyjnej propagandy: bezwładne martwe ciało z widoczną raną każe myśleć o niezliczonych scenach zdjęcia z krzyża. Obraz, który przez rok służył propagandzie, robi do dziś ogromne wrażenie.

Dlaczego tylko przez rok? Kult denuncjatora był poniekąd naturalnym składnikiem krajobrazu w Paryżu w czasach terroru, jaki zapanował z początkiem września 1793 r. Postać dziennikarza piszącego co dzień o prawie ludu do wymierzania sprawiedliwości ludziom starego systemu nadawała się idealnie na patrona gniewnych tłumów, żądających ukarania zdrajców sprawy, czekających na kolejne wyroki skazujące Trybunału Rewolucyjnego i gromadzących się, aby oglądać niekończące się egzekucje. O to, aby ich nie zabrakło, zadbał Nieprzekupny Robespierre i Couthon.

W czerwcu 1794 r. przeprowadzili prawo znoszące większość normalnych procedur śledztwa i procesu; odtąd oskarżenie znaczyło niemal automatycznie wyrok śmierci. Przez półtora miesiąca Trybunał ogłosił więcej wyroków śmierci niż przez cały poprzedni rok; ale po półtora miesiąca to Robespierre, zaskoczony nagłą utratą władzy, trafił na szafot. Jego były druh Danton, którego Nieprzekupny postanowił poświęcić, trafił tam jeszcze szybciej. Nie ma wątpliwości, że i Marat skończyłby w ten sposób, gdyby panna Corday nie uczyniła go kilka miesięcy wcześniej męczennikiem.

Malarz David był jednym z bardzo niewielu ważnych postaci tego etapu rewolucji, które wyszły z niego żywe. Jego wrogość wobec monarchii nie przeszkodziła mu malować wspaniałe portrety Napoleona, ale gdy do władzy we Francji powrócili Burbonowie, wyemigrował do Belgii. Zabrał „Śmierć Marata” ze sobą, aby mieć pewność, że nie zostanie zniszczona, co spotkało wcześniej jeden z jego rewolucyjnych obrazów. Możemy ją podziwiać w Brukselskim Muzeum Sztuk Pięknych.

Aleksandra Porada

malarstwosztukaobrazy
Zobacz także
Komentarze (0)