Amerykanie przekroczyli Rubikon. Zabicie Sulejmaniego to najpoważniejsza eskalacja, trwającego od dekad konfliktu pomiędzy USA a Iranem. Konsekwencje tego ataku mogą okazać się co najmniej równie dotkliwe, jak inwazji na Irak w 2003 roku.
W nocy polskiego czasu w wyniku ataku amerykańskiego drona na międzynarodowym lotnisku w Bagdadzie zginął irański generał Ghasem Sulejmani.
W Iranie zwany "generałem cieniem", był przez wielu - zarówno wielbicieli, jak i przeciwników - uważany za osobę wszechwładną na całym Bliskim Wschodzie.
Z pewnością był najbardziej wpływowym człowiekiem ostatniej dekady, personifikacją irańskich wpływów w regionie.
Kompromis jest dla słabych
Jako dowódca odpowiedzialnej za operacje zagraniczne brygady Al-Kuds (Jerozolima), elitarnej jednostki Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, de facto kreował irańską politykę bliskowschodnią, odpowiadając za budowanie sieci proxies w Syrii, Iraku czy Libanie.
Jego wpływy były na poły legendarne, a w Iranie wieszczono, że mógłby zostać następnym prezydentem Islamskiej Republiki - według badań cieszył się większym zaufaniem społeczeństwa niż prezydent Hasan Rouhani czy szef irańskiej dyplomacji.
Sam Sulejmani zawsze odżegnywał się jednak od tych dywagacji, przekonując, że nie zamierza angażować się w politykę.
Dżawad Zarif, szef irańskiej dyplomacji, określił zabójstwo Sulejmaniego jako "zbójeckie awanturnictwo, za które Waszyngton poniesie odpowiedzialność".
Odwet zapowiedzieli także prezydent Hasan Rouhani i ajatollah Ali Chamenei, duchowy i polityczny przywódca Iranu.
Jak zareagowałyby USA, gdyby obce wojska zabiły amerykańskiego wiceprezydenta albo Przewodniczącego Kolegium Szefów Połączonych Sztabów? Można sobie to tylko wyobrazić, a śmierć Sulejmaniego to dla Iranu wydarzenie o tej skali.
Ekstremalnie trudno będzie teraz zapobiec kolejnym kontratakom, które prowadzą do ryzyka wybuchu wojny na pełną skalę.
Choć Teheran będzie próbował uniknąć bezpośredniej konfrontacji militarnej z USA, zdając sobie sprawę z żałosnego stanu wyszkolenia i wyposażenia irańskiej armii, w irańskiej kulturze politycznej kompromis czy krok do tyłu zawsze i bez wyjątku jest oznaką słabości.
Nieograniczone możliwości odwetu
Iran od czasu upokarzającego "remisu" w dewastującej wojnie z Irakiem unika jak ognia angażowania się w bezpośredni konflikt. Prawdopodobnie skoncentruje się na tym, co dotychczas wychodziło mu najlepiej - działaniach asymetrycznych prowadzonych za pomocą swoich proxies w regionie.
Możliwości ma pod tym względem niemalże nieograniczone.
Irańczycy mogą uderzyć w amerykańskie bazy w państwach Zatoki (dzięki swojemu zaawansowanemu programowi rakiet balistycznych są w stanie bez problemu dosięgnąć praktycznie każdej z nich).
Mogą zaatakować w Syrii czy Iraku, ambasadę w Libanie, a wreszcie ich celem mogą stać się amerykańskie firmy paliwowe - amerykańscy pracownicy irackich rafinerii już opuszczają kraj.
Reżim może też, chociażby rękoma Hezbollahu, zaatakować Izrael, który już zaczął szykować się na odwet Teheranu. Irańskie wpływy są dostrzegalne także w Afganistanie, gdzie wciąż stacjonują tysiące żołnierzy USA i międzynarodowej koalicji.
Irańczykom będzie jednak o tyle trudniej niż dotychczas, że to właśnie Sulejmani był osobą planującą tego rodzaju operacje.
Został już jednak wyznaczony jego następca (dotychczasowy wiceszef brygady Ismail Gha’ani), a ajatollah Chamenei w specjalnym oświadczeniu zapowiedział, że "strategia Al-Ghods będzie identyczna, jak w czasach Męczennika Generała Sulejmaniego".
Jeszcze dziś, w trybie nadzwyczajnym, ma zebrać się Rada Bezpieczeństwa Narodowego Iranu - której po raz pierwszy od objęcia stanowiska w 1989 będzie przewodniczył Ali Chamenei.
Trump chce przykryć problemy wewnętrzne
Zabicie Sulejmaniego dowodzi jednej rzeczy - amerykańska strategia w regionie właściwie nie istnieje.
Posunięcia USA są reaktywne, nieprzewidywalne i niekonsekwentne. Przypomnijmy, że Stany Zjednoczone właściwie bez odpowiedzi pozostawiły to, co można było uznać za akt wojny - czyli zestrzelenie przez Irańczyków amerykańskiego drona oraz blokadę cieśniny Ormuz, przez którą codziennie płyną światowe zasoby ropy.
Tymczasem kiedy w ostatnią niedzielę w wyniku irańskiego ataku zginął amerykański najemnik, Trump zarządził pięć nalotów na proirańskie milicje w Iraku, co poskutkowało oblężeniem amerykańskiej ambasady.
Trudno uznać to za proporcjonalną reakcję. Trump próbuje uciekać do przodu przed swoimi wewnętrznymi problemami z ciągnącą się za nim procedurą impeachmentu, wywołując kryzys zewnętrzny. Jego działania do złudzenia przypominają zlecenie przez Billa Clintona nalotu na Irak w grudniu 1998 - w przeddzień ważnego głosowania nad jego własnym impeachmentem.
Jeśli prezydentowi wydaje się, że zafunduje sobie zwycięstwo, które pomoże mu w reelekcji, może się bardzo rozczarować. Konflikt z Iranem nie będzie w niczym przypominać pierwszej ani drugiej wojny w Zatoce.
Decyzja Trumpa naraziła życia amerykańskich żołnierzy, dyplomatów i zwykłych obywateli, nie tylko w Iraku, gdzie antyamerykanizm osiąga dawno niewidziane rejestry (premier Adel Abdul-Mahdi ogłosił, że zabicie Sulejmaniego złamało porozumienie o amerykańskiej obecności w Iraku), ale w całym regionie.
Poza Sulejmanim w ataku zginęli Abu Mahdi al-Muhandis, były przywódca proirańskich szyickich bojówek w Iraku, i Naim Ghassem, zastępca przywódcy Hezbollahu, którego polityka jest de facto kreowana w Teheranie.
W pierwszej po ataku wypowiedzi na Twitterze Trump przekonuje, że "Irańczycy nigdy nie wygrali wojny" (w czym mija się z prawdą), ale "nigdy nie przegrali negocjacji".
Tymczasem drzwi do jakichkolwiek negocjacji z Iranem zaczęły się powoli zamykać, kiedy USA jednostronnie wyszły z tzw. umowy nuklearnej, a wraz ze śmiercią Sulejmaniego zatrzasnęły się na dobre.
Elliott Angel, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów USA powiedział, że Izba jest "bardzo zaniepokojona konsekwencjami zabójstwa Sulejmaniego, a operacja odbyła się bez powiadomienia i konsultacji z Kongresem".
Z gratulacjami pospieszył natomiast John Bolton, były doradca Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego i bodaj najbardziej zacięty antyirański jastrząb amerykańskiej administracji.
Na Twitterze wyraził nadzieję, że "to pierwszy krok do zmiany reżimu w Teheranie". Trudno powiedzieć, czy to przykład myślenia życzeniowego, czy naiwności, ale obalenie reżimu to ostatni możliwy skutek śmierci Sulejmaniego.
To prawda, że Irańczycy, zwłaszcza ci urodzeni po 1979 roku, którzy w ostatnich latach licznie wychodzą na ulice, by protestować przeciwko reżimowi, mogą mieć go dość.
Ale silniejsza okaże się niechęć ingerencji obcych mocarstw w wewnętrzne sprawy ich państwa. Trudno wyobrazić sobie, by obywatele Iranu masowo poparli amerykański coup d’etat w ich kraju - mając w pamięci chociażby obalenie premiera Mohammada Mosaddegha zainspirowane przez CIA w 1953.
Skutek może być dokładnie odwrotny - wzrost popularności skrajnie antyzachodnich twardogłowych.
Irański James Bond
Dla reżimu w Teheranie strata Sulejmaniego to potężny cios, ale także szansa, by skonsolidować wokół siebie społeczeństwo po dramatycznych protestach pod koniec ubiegłego roku.
Po 2003 roku, a zwłaszcza w wyniku udanych kampanii Iranu w Iraku i Syrii, Sulejmani stał się wśród swoich rodaków kimś w rodzaju gwiazdy rocka.
Generał stanowił dla Irańczyków emanację ich własnej potęgi, idealnie łącząc w sobie swoistą charyzmę rodem z perskich eposów narodowych i postać męczennika za sprawę. To wszystko idealnie rezonowało z szyicką tradycją ofiary i poświęcenia.
Sulejmani był kimś więcej niż wysokim rangą generałem - stanowił przykład jednego z najpotężniejszych liderów militarnych świata, a dla Irańczyków był także wojskowym-celebrytą, żywą legendą.
Celnie ujął to były analityk CIA Kenneth Pollack, opisując generała jako jedną ze 100 najbardziej wpływowych postaci na świecie magazynu Times w 2017: "Dla bliskowschodnich szyitów Sulejmani jest Jamesem Bondem, Erwinem Rommelem i Lady Gagą w jednym".
Reżim w Teheranie jeszcze za życia generała dostrzegł jego potencjał propagandowy, a teraz będzie za wszelką cenę starał się wykreować go na świeckiego świętego. Chamenei zdążył już ogłosić Sulejmaniego szahidem, męczennikiem, który poległ w imię wiary - a problem z męczennikami jest taki, że żyją wiecznie.
Jagoda Grondecka. Iranistka, publicystka i komentatorka ds. bliskowschodnich, współpracuje z "Kulturą Liberalną", publikowała też w "Krytyce Politycznej" i "Polityce", pisała reportaże m.in. z Afganistanu i Iranu. Absolwentka Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Doświadczenie zdobywała m.in. w ambasadach RP w Teheranie i Islamabadzie. Współautorka publikacji "Muzułmanin, czyli kto? Materiały dydaktyczne dla nauczycieli i organizacji pozarządowych".