Ślepe FBI głuche CIA

Amerykańskie służby bezpieczeństwa mogły zapobiec atakom z 11 września, ale dały się przechytrzyć Al-Kaidzie. CIA przeprasza, a mit FBI rujnuje jej były agent.

06.05.2004 05:57

Amerykańska komisja śledcza powołana do zbadania okoliczności ataków z 11 września jest coraz bliżej druzgocącego wniosku: 2948 Amerykanów nie musiało zginąć. Zamachów można by uniknąć, gdyby gabinet Clintona nie przegapił okazji zabicia ben Ladena, a administracja Busha właściwie oceniła zagrożenie ze strony Al-Kaidy. Największą odpowiedzialność za dopuszczenie do ataków ponoszą jednak nie politycy, lecz podpory amerykańskiego systemu bezpieczeństwa - CIA i FBI. Obie zawiodły.

CIA potrzebowała aż 11 lat, by stworzyć pierwszy obszerny raport o Al-Kaidzie, nie rozszyfrowała zamiarów i strategii ben Ladena, a działalność islamskich fundamentalistów analizowała w żółwim tempie. W 1999 roku CIA dostała od Niemców cynk o podejrzanym terroryście o imieniu Marwan wraz z jego numerem telefonu w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Na nic. Dwa lata później Marwan al Shehhi wbił się samolotem w południową wieżę WTC.

Z kolei FBI przez pięć lat nie powiązało informacji o nadciągającym ataku z obecnością komórek Al-Kaidy na terenie USA. Zamiast z terroryzmem federalni walczyli w tym czasie z mafią, przestępstwami gospodarczymi i porwaniami. FBI zaniedbało działalność wywiadowczą w USA, pozwalając zamachowcom w spokoju planować ataki i bez przeszkód wsiąść do samolotów z paszportami na prawdziwe nazwiska.

Być może nie doszłoby do ataków, gdyby CIA i FBI wymieniały się zdobytymi niezależnie informacjami. Na pewno by do nich nie doszło, gdyby obie instytucje dawały wiarę własnym ludziom, którzy na kilka lat przed 11 września 2001 r. dostrzegli zapowiedź wielkiego zamachu. Ludziom takim jak John O'Neill.

KSIĄŻĘ CIEMNOŚCI

Jest rok 1995. O'Neill zostaje szefem nowojorskiej sekcji FBI do zwalczania terroryzmu. Ma 43 lata, pali drogie cygara, chodzi w garniturach od Valentina, używa najlepszych wód po goleniu, a na kostce ma zawsze przyklejony taśmą pistolet kalibru dziewięć milimetrów. Jada w drogiej restauracji Elaine's (tej samej co Woody Allen), prawie nie sypia i bez oporów pozbywa się z agencji nie dość inteligentnych współpracowników. Kobiety rozmiękcza samym spojrzeniem. W FBI przezywają go Księciem Ciemności.

- Irytował kolegów z pracy swoją skłonnością do luksusu i brakiem cierpliwości do ludzi, których uznawał za przeciętniaków - mówi "Przekrojowi" Chris Isham, producent telewizji ABC i przyjaciel O'Neilla. - Zwłaszcza swoich szefów. Nie pomagało mu to w pracy.

Prócz manier księcia O'Neill ma coś jeszcze - nos detektywa. Tuż po objęciu funkcji w 1995 roku łapie w Pakistanie Ramziego Yousefa - jednego ze sprawców pierwszego zamachu na World Trade Center z 1993 roku, kiedy to w podziemiach kompleksu wybuchła ciężarówka. Pożytek z aresztowania Yousefa jest żaden. Oświadcza w sądzie, iż jest dumny z bycia terrorystą, i zostaje skazany na dożywocie. Przemilcza swoją znajomość z szejkiem Khalidem Mohammedem, który stanie się później organizatorem drugiego i ostatniego zamachu na WTC.

Amerykański wywiad namierzał Yousefa od stycznia 1995, kiedy filipińska policja doniosła o oddziale Al-Kaidy w Manili, który planuje wysadzenie w powietrze 12 samolotów. Terroryści nie żartowali - na próbę Ramzi Yousef osobiście umieścił małą bombę w samolocie Philippine Airlines. Zginął jeden człowiek.

Filipińska policja ścigała Yousefa. FBI przyciska w USA związanego z nim Abdula Hakima Murada. Ten opowiada o planach zaatakowania centrali CIA w Wirginii małym samolotem wyładowanym materiałami wybuchowymi. Biuro przekazuje ostrzeżenie wywiadowi, ale CIA je lekceważy.

Gdyby amerykańscy spece od bezpieczeństwa potraktowali je poważnie, stałoby się dla nich jasne, że terroryści szykują wielki atak z użyciem samolotów i brakuje im tylko przeszkolonych pilotów. FBI już w roku 1995 mogło wziąć pod lupę studentów amerykańskich szkół pilotażu z Bliskiego Wschodu i domagać się wzmocnienia środków bezpieczeństwa na pokładach samolotów. Pierwsza szansa udaremnienia zamachów przepadła.

ZGUBIONA TECZKA

W roku 1996 John O'Neill dostaje obsesji na punkcie ben Ladena. Wbrew żelaznej zasadzie rozdziału FBI i CIA pomaga tej drugiej stworzyć sekcję Alex, której jedynym celem jest złapanie przywódcy Al-Kaidy. W FBI też wyznacza do tego osobny sztab ludzi. Sam w domu nieustannie ogląda taśmy wideo z posłaniami ben Ladena. Analizuje atak na WTC z roku 1993. Pierwszy uznaje, że ben Laden nie tylko finansował ten atak, lecz także był szefem całej grupy.

- Miał teorię, że z ben Ladenem jest jak z Hitlerem. Kiedy Hitler napisał "Mein Kampf", nikt nie brał tego poważnie, bo nikt nie wierzył, że można urzeczywistnić takie bzdury - opowiada współpracownik O'Neilla Richard Clarke telewizji PBS. Szefowie O'Neilla nie podzielają jego obaw. W 1996 roku Departament Stanu odrzuca prośbę o umieszczenie Al-Kaidy na liście organizacji terrorystycznych. Zrobi to dopiero dwa lata później, kiedy w podwójnym ataku na ambasady amerykańskie w Kenii i Tanzanii zginą 224 osoby.

Tymczasem w maju 1997 roku O'Neill udziela wywiadu Associated Press. Mówi, że w Stanach działa sporo grup terrorystycznych, a "wiele z nich ma już możliwości i infrastrukturę, by zaatakować wewnątrz kraju". Domyśla się istnienia komórek Al-Kaidy w USA, ale nie może tego zweryfikować - FBI ma zakaz szpiegowania obcokrajowców bez dowodów, że popełnili przestępstwo. Federalni nie odstępują od tej zasady nawet po zatrzymaniu w grudniu 1999 roku Ahmeda Ressama jadącego ciężarówką z 70 kilogramami trotylu. Śledztwo wykazuje, że z okazji nadejścia nowego millennium Ressam zamierzał wysadzić lotnisko w Los Angeles. O'Neill przez miesiąc prawie nie śpi i w końcu aresztuje na Brooklynie wspólnika zamachowca Abdela Meskini, który przygotowywał podobny atak w Nowym Jorku. Dzięki O'Neillowi setki tysięcy ludzi mogą na Times Square bezpiecznie świętować nadejście roku 2000.

Sukces O'Neilla niweczy wpadka, którą zalicza jeszcze w roku 1999. W New Jersey psuje mu się prywatny samochód, którym jedzie wraz z przyjaciółką Valerie James. Stają akurat w pobliżu tajnego domu należącego do FBI. O'Neill pozwala kobiecie skorzystać z agenturalnej toalety i pożycza służbowy samochód. Dostaje naganę dyscyplinarną za złamanie reguł bezpieczeństwa i nieuprawnione użycie własności rządu. FBI prowadzi wewnętrzne śledztwo, a O'Neill trzy razy z rzędu nie awansuje. Przed nosem przechodzi mu posada, o której zawsze marzył - stanowisko szefa nowojorskiej FBI.

W lipcu 2000 roku jego karierę rujnuje jeden telefon. Odbiera go na konferencji FBI w Orlando. By porozmawiać, wychodzi z sali na korytarz. Kiedy wraca, sala jest pusta i nie ma też teczki O'Neilla z tajnymi dokumentami. Natychmiast dzwoni na policję. Funkcjonariusze w ciągu 20 minut znajdują zgubę w hotelu - brakuje tylko drogiego długopisu i zapalniczki. Analiza laboratoryjna wykazuje, że dokumentów nikt nawet nie dotykał.

Sprawa przycicha, ale powraca, ilekroć John O'Neill składa podanie o awans. - Taka biurokracja, przyczepianie się do rzeczy nieistotnych, ma miejsce nie tylko w FBI. To także zmora innych agencji - mówi nam Chris Isham. Teczka z Orlando spowoduje w przyszłości odejście O'Neilla z Biura.

ŚLEDZTWO TRACI IMPET

12 października 2000 r. pod burtę amerykańskiego niszczyciela USS "Cole" w jemeńskim porcie podpływa dwóch ludzi na pontonie. Machają przyjaźnie do marynarzy, po czym odpalają potężny ładunek wybuchowy. Ginie 17 Amerykanów. John O'Neill od razu węszy robotę Al-Kaidy. Sprawa leży w gestii FBI, bo w ataku zginęli obywatele amerykańscy. O'Neill biegnie do szefów. Chce prowadzić dochodzenie i je dostaje.

Leci do Jemenu. Największą przeszkodą w śledztwie okazuje się amerykańska ambasador w tym kraju Barbara Bodine. Zgodziła się na przyjazd 50 agentów, O'Neill przywozi ze sobą 300. Bodine wpada w szał. Postępowanie O'Neilla przypomina Jemeńczykom czasy kolonialne i psuje misję pani ambasador.

O'Neill się nie przejmuje. - Był niezwykle czujny, widział więcej niż inni. Miał największe szanse poskładać układankę, powiązać ludzi stojących za tamtym zamachem z terrorystami, którzy w przyszłości mieli zniszczyć WTC - tłumaczy nam Chris Isham. - W Jemenie był o krok od rozwikłania spisku.

Po krótkiej przerwie w styczniu 2001 roku O'Neill chce wrócić na miejsce zbrodni. Tym razem pani Bodine nie wpuszcza go do Jemenu. Szefowie nie walczą o niego, bo nie chcą psuć stosunków z Departamentem Stanu, śledztwo traci impet. Premier Jemenu mówi amerykańskiej prasie, że terroryści, którzy zaatakowali okręt, nie mają nic wspólnego z Al-Kaidą. Już po 11 września okaże się, że organizator zamachu na USS "Cole" Fahad al Quso, którego O'Neill chciał przesłuchać, znał dwóch samobójców z 11 września. Druga szansa udaremnienia zamachów przepada.

O'Neill traci pozycję w FBI. - Czuł się skrępowany. Wiedział, że w FBI już wiele nie zdziała - wspomina Isham. Jego koledzy sądzą podobnie. Odchodzi z pracy 22 sierpnia 2001 r. Trzy dni wcześniej "New York Times" na podstawie przecieku z FBI pisze artykuł o tym, jak pewien agent zgubił w Orlando tajną teczkę.

O'Neill idzie na prywatną posadę. Zostaje szefem ochrony World Trade Center. Będzie miał z czego spłacić długi. Chce sprzedać starego buicka i kupić mercedesa. Narzeczonej Valerie James obiecuje: - Teraz weźmiemy ślub. Stać nas.

MALEZYJSKA WPADKA

Dziś waszyngtońska komisja śledcza najbardziej nie może przeboleć zgubienia przez służby bezpieczeństwa dwóch przyszłych porywaczy z 11 września.

2 stycznia 2000 r. Khalid Al Mihdhar i Nawaf Al Hazmi spotkali się w Kuala Lumpur z innymi terrorystami, między innymi ze sprawcą ataku na USS "Cole" Fahadem al Quso.

CIA podejrzewała, że są członkami Al-Kaidy. Agencja wiedziała nawet, że Al Mihdhar ma w paszporcie amerykańską wizę. Została też powiadomiona, kiedy 15 stycznia 2000 r. wraz z Al Hazmim wylądował na lotnisku w Los Angeles. Ale nie zrobiła nic. CIA nie wzruszył nawet raport Johna O'Neilla, który niezależnie wytypował obydwu terrorystów jako współorganizatorów ataku na USS "Cole".

Samo FBI działało niewiele sprawniej. W czerwcu 2001 roku na wieść o tym, że Al Mihdhar wrócił do USA, federalni postanowili go wytropić. Ale wyznaczyli do tego jednego niedoświadczonego agenta. Dopiero 11 września rano agent FBI zwrócił się o pomoc do CIA. Za późno. Jeden z ludzi O'Neilla, który brał udział w śledztwie w Jemenie, już kilka tygodni wcześniej prosił agencję o więcej informacji o Al Mihdharze, ale w odpowiedzi usłyszał, że to sprawa wywiadu. Gdyby FBI namierzyło wtedy Al Mihdhara i Al Hazmiego, w Pentagonie nie zginęłoby 189 osób. Gdyby federalni umieścili nazwiska i zdjęcia terrorystów na wysyłanej do linii lotniczych liście podejrzanych, zamachy byłyby bardzo utrudnione.

W podobny sposób oznaki zbliżającego się ataku przeoczyło biuro FBI w Arizonie. 3 lipca 2001 r. agent FBI z Phoenix wysłał do Waszyngtonu i Nowego Jorku notatkę o 10 Arabach studiujących w amerykańskich szkołach lotniczych, którzy mają związki z ekstremistami sunnickimi. Agent napisał, że mógł ich przysłać ben Laden, i radził przyjrzeć się szkołom pilotażu w całym kraju. Specjaliści w waszyngtońskiej centrali FBI zapytali prawników o konsekwencje takiego śledztwa i za ich radą zaniechali podjęcia działań. Przestraszyli się oskarżeń o inwigilowanie Arabów. Z kolei agenci w Nowym Jorku uznali po prostu, że ben Laden potrzebuje pilotów do swoich prywatnych odrzutowców. Do O'Neilla notatka nie dotarła.

Gdyby FBI zbadało wtedy szkoły pilotażu na Florydzie i w Kalifornii, miałoby szansę złapać czterech z 20 przyszłych porywaczy. Gdyby notatka Williamsa dotarła do biura w Minneapolis, tamtejsi agenci skojarzyliby ją pewnie ze sprawą Francuza Zaccariasa Moussaouiego, który nie miał pojęcia o podstawach latania, a pchał się w tamtejszej szkole do symulatora Boeinga 747.

Agenci w Minneapolis uznali, że to podejrzane zachowanie, i aresztowali Moussaouiego pod pretekstem naruszenia prawa imigracyjnego. Ze źródeł francuskich dowiedzieli się, że ma powiązania z bojówkami islamskimi. Doszli do wniosku, że chce zaatakować World Trade Center. Dla centrali było to jednak za mało, by wydać nakaz przeszukania jego mieszkania. Po ataku na WTC i Pentagon okazało się, że w walizce terrorysty był notes z nazwiskami ludzi związanych z porwaniami samolotów. Przepadła kolejna szansa zatrzymania planu Al-Kaidy.

ŁATWA ROBOTA

- Gdyby szefowie pozwolili Johnowi działać, miałby szansę zapobiec atakom z 11 września - mówi Chris Isham. - Czy przypadek O'Neilla to wyjątek, czy w FBI zawsze tępi się najzdolniejszych ludzi? - pytam. - John był na pewno wyjątkowy w tym sensie, że nie bał się postawić swoim szefom. Ale nie mam wątpliwości, że w FBI przepadło wielu zdolnych ludzi. John był wśród nich najbardziej niezależny.

Jako szef ochrony World Trade Center O'Neill był szczęśliwy. Nie użerał się z biurokratami, zarabiał dwa razy więcej niż w agencji. Latem 2001 roku Isham nabijał się z przyjaciela, że ma łatwą pracę, bo terroryści już raz próbowali wysadzić budynek i połamali na nim zęby. John powiedział: - Mylisz się. Oni chcą dokończyć robotę. 11 września terroryści atakują północną wieżę WTC. O'Neill jest na 34. piętrze. Ewakuuje się, a po wyjściu z budynku dzwoni do narzeczonej. Potem idzie do polowego centrum dowodzenia. Znajomy z FBI pamięta jeszcze, że O'Neill wszedł do południowej wieży WTC. 10 dni później strażacy wydobywają spod gruzów jego ciało.

MARCIN FABJAŃSKI

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)