Skumbrie w tomacie
Troje historyków wydało właśnie trzy tomy zbioru o dziejach inteligencji polskiej do
1918 r. Dzieło znakomite, kawał świetnej historiografii. I dobry wstęp do dyskusji
nie tylko o historii inteligencji.
Polski inteligent jest gorący. Gorący, bo można się na nim mocno sparzyć, o czym przekonali się niedawno politycy, gdy wydali wojnę „wykształciuchom”. Gorący, bo pytanie, czym się on wyróżnia i czy w ogóle jest, a jeśli nawet, czy jeszcze długo będzie istniał, wraca bez przerwy i wywołuje wielkie namiętności. Wciąż też wraca pytanie, do czego inteligent służy i jaki, po prawdzie, powinien być, jeśli już jest. Czy w dobie wolności i demokracji ma jeszcze coś szczególnego do zrobienia? Czy nadal ma prawo i obowiązek odgrywać role społeczne, które na siebie przyjął, gdy nie istniało niepodległe państwo polskie i rodził się nowoczesny naród, a nowe porządki społeczne kształtowały się poprzez wielkie rewolucje przemysłowe i polityczne. Także w PRL, gdy polska inteligencja, w warunkach ograniczeń wolności i w ramach niepełnego państwa, przekraczała te ograniczenia i wypełniała swoimi działaniami i treściami istniejące próżnie oraz przestrzenie kontrolowane politycznie. Tę dyskusję rozpoczął na dobrą sprawę już w
1946 r. profesor socjologii Józef Chałasiński swoim szkicem „Społeczna genealogia inteligencji polskiej”, którym wpisywał się w nadchodzącą Wielką Zmianę i w którym próbował zmienić postszlachecki kod polskiego inteligenta. Po pierwsze więc, usankcjonował niejako fakt istnienia grupy inteligenckiej, tej warstwy pracującej, jak niebawem zaczęto ją nazywać, a po drugie, rozpoczął tradycję jej aktywnego krytykowania z przekonaniem, że role społeczne i ideowe inteligenta są szczególne i wyjątkowe. Potem, aż do dzisiaj, mniej więcej co dekadę pojawiał się ten temat. A już zwłaszcza po 1989 r., gdy zdawało się, że wreszcie inteligent może odpocząć, że w demokracji bezpowrotnie traci swoją pozycję przewodnika i depozytariusza wyższych racji. Że teraz będzie ekspertem, fachowcem, składnikiem tzw. klasy średniej, a jego głos będzie wart tyle co każdy inny, o czym szybko przekona się, gdy pójdzie do urny wyborczej i gdy otworzy jakąkolwiek gazetę czy włączy telewizor. A nawet mniej, bo wyniki wyborów, a także kultura
masowa wręcz zepchną go na margines, zamkną w campusach, bibliotekach i nielicznych klubach dyskusyjnych. I bezpowrotnie straci też szacunek społeczny, gdyż siła, racje i wymierne korzyści będą liczone wedle innych miar i innych stawek. Po co czytać książki, wystarczy czytać tylko swoją książeczkę czekową.
Wszystkie te dyskusje, trochę ze zrozumiałych konieczności, operowały ogólnikami i były zawsze nacechowane swoim czasem i jego wyzwaniami, przede wszystkim politycznymi. Wywoływane figury służyły pewnym założeniom i konfrontowane były wedle opozycji: teza na tezę. Dyskusja zatem o inteligencji polskiej jest rozmową o Polsce dzisiaj i o Polsce jutro.
I nawet jeśli uczeni zajmują się dziejami polskiej inteligencji, jak i kiedy ona powstała, jakie miała losy w poszczególnych epokach, to prędzej czy później nie wytrzymują i rozprawiają tak w ogóle, porzucają swoje szkiełka i pokazują namiętności dzisiejsze. Troje historyków wydało właśnie trzy tomy zbioru „Dzieje inteligencji polskiej do roku 1918”. Maciej Janowski zajął się okresem 1750–1831, Jerzy Jedlicki latami 1832–1864, a Magdalena Micińska epoką 1864–1918. To jest dzieło doprawdy znakomite, kawał świetnej historiografii, spełniającej wszystkie reguły warsztatu badawczego. Wieloletnia i zespołowa praca, poddana bezwzględnej dyscyplinie seminaryjnej, zaowocowała książkami, które czytelnika wprowadzają w konteksty i gąszcze historii, pokazują jej bogatą różnorodność, która w tym wypadku staje się tym większa, im bardziej czynniki zewnętrzne wobec opisywanej grupy społecznej stają się zróżnicowane. Wiadomo, Polskę „diabli rozszarpali”, a potem każdy prządł po swojemu. A jeszcze do tego mamy tu do
czynienia z historią społeczną, która jest wyjątkowo trudna do uprawiania, daleko bardziej niż choćby polityczna. Na ludzi oddziałuje bowiem wszystko – to co twarde i to co miękkie. Państwo z jego urzędami, podatkami i szkolnictwem, ale także środowisko, sąsiedzi, wielkie i małe idee, obyczaje, szczególne przypadki. Niezwykle trudno tę złożoną rzeczywistość uchwycić, zbadać i opisać, złapać w niej sprawy ważne, nie zapominając o tych pozornie mniej istotnych, jednocześnie próbując nakreślić zjawiska dominujące i typowe. A też ujawnić interakcję między procesami określanymi jako obiektywne a zachowaniami uznawanymi za subiektywne. Pokazać, jak ludzie swoimi zachowaniami i myślami zmieniali rzeczywistość, lepili nie tylko własną historię, także historię narodową i społeczną.
Już tytuły poszczególnych rozdziałów tych trzech tomów wprowadzają nas w obszary tematyczne, którymi zajęli się poszczególni autorzy. Choćby Janowski: „Skąd przychodzili?”; „Literaci, artyści, sawantki”; „Stare i nowe ideały”; „Inteligencja i władza”. Jedlicki: „Strategia przetrwania”; „Szara codzienność”; „Robić coś pożytecznego”. Micińska: „Elity majątkowe”; „Cyganeria artystyczna”; „Wyciekanie wiedzy i talentu”; „Różnice pokoleniowe”. W każdym z tych rozdziałów – tu podałem tylko tytuły kilku – historycy gromadzą wiedzę imponującą, ale, co może ważniejsze, otwierają nowe horyzonty badawcze i poruszają wyobraźnię, aż się często prosi, by podane przykłady i wywołane z imienia i nazwiska osoby stały się obiektem penetracji literackich. Co akapit jakaś kapitalna historia, świetna anegdota, niezwykła przygoda, choć autorzy swoje konie trzymają na uwięzi naukowości i surowo pilnują, by się zanadto nie rozbrykały. Ta solidność wzmocniona jest całym aparatem, bibliografiami, definicjami czy raczej myśleniem wokół
definicji, bo o ostatecznych definicjach, oczywiście, mowy być nie może. Czy da się zamknąć polską inteligencję w jakiejkolwiek definicji?
Każdy z tomów ma też swoją sumę, kończy się myślami spinającymi wcześniejszą opowieść. Maciej Janowski stwierdza, że w 1830 r. polskie warstwy wykształcone przechodzą umowną granicę między modelem niemieckim, modelem mieszczańskim, który wcześniej był im najbliższy, a właśnie „polską inteligencją we właściwym sensie tego słowa”. „Do 1830 r. męczeństwo, ofiarność, spiski i cierpienia nie zajmowały zbytnio wykształconego człowieka w Polsce. Nie było dla nich miejsca ani w praktycznym zachowaniu, ani nawet w świecie ideałów czy wzorców osobowych. Patriotyzm rozumiano jako działalność na rzecz dobra publicznego, a także lojalność wobec władzy”.
Jerzy Jedlicki kończy swoją książkę ukazaniem dramatu, który stał się udziałem polskiej inteligencji w 1863 r., „ponieważ walka o wolność i niepodległość pcha ją na drogę działań nielegalnych, w skrajnym przypadku rewolucyjnych, podczas gdy zadanie cywilizacyjne, przeciwnie, wymaga strategii długofalowej, legalnej, a nawet ugodowej”. Inteligencja dążyła do tych dwóch celów, ale wówczas nie były one ze sobą do pogodzenia: „każdy z nich wytwarza inny system wartości i inny rodzaj zachowań”. W konsekwencji: „uznanie bezwzględnego pierwszeństwa celu niepodległościowego sprzyjało ostentacyjnej pogardzie dla zadań cywilizacyjnych, co się często manifestowało w postaci walki z cudzoziemszczyzną i odwrotnie, prymat liberalnej idei postępu sprzyjał upodrzędnieniu ideałów patriotycznych”. Ten dylemat, ten dramat miał szansę zniknąć w 1918 r. Magdalena Micińska miała więc niby podarowaną od historii puentę. Nie zatrzymała się jednak w tym miejscu i za motto swojego wywodu przyjęła wiersz Konstantego Ildefonsa
Gałczyńskiego z 1936 r.: „Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie, Chcieliście Polski, no to ją macie”. Nie zajmuje się dziejami polskiej inteligencji w II RP, tym bardziej w III RP (to tematy na następne tomy), ale nie może się jednak powstrzymać, wyrzuca szkiełko przez okno. Co zapomniała polska inteligencja po 1918 r.? „To ciągle ten sam paradoks – samą siebie. Spory we własnym łonie, entuzjazm i nienawiść, cynizm i nadzieja, skłonność do wielkich poświęceń i niepewność swej pozycji, podział na dobrych i złych, którego nie sposób udowodnić, ale w który wierzy się bez zastrzeżeń... To właśnie było udziałem inteligencji polskiej sprzed stulecia i jest jej udziałem dzisiaj. Skumbrie w tomacie, pstrąg”. Napisała i skończyła, to są ostatnie zdania trzech tomów.
I jak tu spokojnie rozprawiać o polskiej inteligencji? Na dobrą sprawę rozmowa dopiero się zaczyna. Tym bardziej że wszyscy autorzy omawianego dzieła udzielają wywiadów, w których – każdy z nich już bardziej we własnym imieniu i w zgodzie z własnym temperamentem – objaśniają, dopowiadają, mówią też o teraźniejszości i o przyszłości. To są bardzo interesujące uzupełnienia i przypisy do słów wcześniej napisanych, i nie wadziłoby, gdyby one zostały zebrane i dodane do tomów naukowych, choć takie dodawanie łamałoby naturalnie przyjęte konwencje i podnosiło gorączkę czytania. Ale przecież inteligent polski jest gorący.
Wiesław Władyka
„Dzieje inteligencji polskiej do roku 1918”: t. I, Maciej Janowski „Narodziny inteligencji 1750–1831”, s. 260; t. II, Jerzy Jedlicki „Błędne koło 1832–1864”, s. 322; t. III, Magdalena Micińska „Inteligencja na rozdrożu 1864–1918”, s. 232, Instytut Historii PAN i Wydawnictwo Neriton, Warszawa 2008 r.