Selekcja czyli rzeźnia

Uświadomienie uczestnikom, że są beznadziejni, ale ich wódz jednak w
nich wierzy, szybko i mocno cementuje relacje podmiot–przedmiot.

23.08.2006 | aktual.: 24.08.2006 11:23

Jak na człowieka, który opatentował rozrywanie policzka i wybijanie oka jednym ruchem ręki, major Arkadiusz Kups robi miłe wrażenie. Może podobać się zarówno atletom, jak i intelektualistkom, bo na tym czterdziestopięcioletnim emerytowanym majorze jednostek specjalnych można uczyć się anatomii tkanki miękkiej. A przy okazji sporo się dowiedzieć. Na przykład o metodach selekcji do elitarnych oddziałów od czasów Juliusza Cezara do dziś.

Selekcja to zabawa dla wtajemniczonych. W tym roku odbyła się po raz dziewiąty. Można ją będzie śledzić na ekranach Dwójki w TVP, ale zdaniem uczestników taki telewizyjny show to jak lizanie loda przez szybę. Cała frajda polega na tym, żeby samemu sprawdzić, ile jest się wartym. Niektórzy próbują po trzy, cztery razy. Co roku na początku sierpnia przyjeżdżają na preselekcję i z niedowierzaniem uświadamiają sobie, że nawet niezłego wyczynowca można wykończyć przez pięć minut w banalny sposób. Wystarczy odpowiednia konfiguracja podstawowych ćwiczeń: delfinki, pompki, brzuszki, przeskoki przez pal z obciążeniem i czołganie się. Kiedy zrobisz 60 pompek na szeroko rozstawionych cegłach, do tego tyle samo brzuszków i 40 razy padnij–powstań, czyli delfinków, zrozumiesz, że te pięć minut jest zapowiedzią naprawdę ostrych pięciu dni. Z 300 kandydatów zostaje 100 osób. Później trzeba jeszcze na własną rękę przebić się przez pół Polski z Tomaszowa Mazowieckiego na poligon w Drawsku, gdzie od godziny 13 w poniedziałek
do godziny 16 w piątek trwa prawdziwa zabawa. Albo rzeźnia, jak mówią ci, którzy selekcji nie zaliczyli. Uczestnicy przyjeżdżają z różnych powodów. Jedni leczą kompleksy, chcąc udowodnić sobie i całemu światu, że do czegoś się jednak nadają. Dla innych motywacją jest dyplom, który powieszony na ścianie powinien uświadomić wszystkim, że jego posiadacz ma jaja jak kokosy. Ci odpadają najszybciej.Numer 24 najbardziej zmotywowała komisja lekarska decydująca o przyjęciu do jednostek specjalnych. Jej zdaniem nie miał szans na udział w czymś więcej niż przebieżka po piwo, więc się tak zaciął, że teraz robi 400 brzuszków z dziesięciokilogramowym obciążeniem i przejeżdża 100 kilometrów dziennie na rowerze. Dyplom z selekcji miał być prezentem dla wojskowej komendy uzupełnień. Ten rodzaj motywacji daje największe szanse na sukces.

Synu, czy czujesz ten wiatr?

Gdyby wśród uczestników selekcji znalazł się jakiś wielbiciel Napoleona, bez problemu odgadłby, kto inspirował wstępne przemówienie majora Kupsa. Uświadomienie uczestnikom, że są beznadziejni, ale ich wódz jednak w nich wierzy, szybko i mocno cementuje relacje podmiot–przedmiot. Jeśli doda się jeszcze do tego uniformizację w postaci zielonej koszulki, w którą uczestnicy każdego dnia będą wypacać około półtora litra wody, i numerki zapisane na kawałku żółtej opaski, to jest od czego zacząć heblowanie materiału ludzkiego. Ogranicza się jedzenie. Przez pięć dni selekcji uczestnicy tylko raz dostają ciepły posiłek, i to tylko dlatego, że kilka godzin maszerują w deszczu. Wywalczyli to dla nich nadzorujący imprezę lekarze. Na co dzień są suchary i konserwa. Sen też ogranicza się do minimum. A kiedy już uczestnicy wchodzą w głęboką fazę snu, z reguły są budzeni i robią pompki. Nie ma lepszej metody, żeby złamać czyjąś wolę. Zajęcia za dnia nie są dużo bardziej skomplikowane, bo i świat służb specjalnych wbrew
pozorom nie powinien być zbyt skomplikowany: to jest zadanie, a to jest czas na jego wykonanie. Zadanie może być proste, na przykład marsz z pniem sosny aż do znudzenia instruktora albo wyczerpania się benzyny w jego quadzie, czyli motocyklu na czterech kółkach, którym jedzie obok uczestników.Mogą być też zadania trudne. Takie z podziemnymi tunelami, przeskakiwaniem przez przeszkody, testami psychologicznymi i stroboskopem w roli głównej. Niby bez sensu, a wszystko to wymyślili już Rzymianie – niemal idealny test, i to z niespodzianką. Bieg ma cię zmęczyć, otępić. Wąski podziemny tunel, zwany pieszczotliwie kretem, wypełniony zasłoną dymną – przestraszyć i zdezorientować. Tym razem dezorientacja jest podwójną, bo realizatorzy telewizyjni – dla żartów – wypełnili wysokie na 50 centymetrów korytarze różowym dymem o zapachu truskawkowym. Piasek, po którym się czołgasz, jest mokry, truskawkowy dym miesza się z zapachem butwiejących desek. Zza zakrętu prosto w oczy wali ci mrugający stroboskop. W takich warunkach
masz rozwiązać zagadkę przestrzenną na czas.Rzymianie robili to ćwiczenie wczesnym rankiem. Stroboskopem było ostre słońce migające pomiędzy gęsto wbitymi w ziemię palami. Odpadali nie tylko najsłabsi, ale przede wszystkim chorzy na padaczkę. Katujący ich tessarariusowie, czyli sierżanci, zagrzewali do wygranej krzykiem.

Major Kups woli do swoich ludzi przemawiać spokojnie, krótko i bez przekleństw. „Poszło wam beznadziejnie” – nic lepiej nie zagrzewa do walki.Kups potrafi być miły niczym pułkownik Kilgor z „Czasu Apokalipsy” Coppoli, który „uwielbiał zapach napalmu o poranku”. Kiedy pakuje uczestników do krowiastego Mi-8, cały aż drży z podniecenia. Helikopter startuje i szybko nadlatuje nad jezioro. Dla większości uczestników to pierwszy lot śmigłowcem. Ale nikt nie ociąga się ze skokiem. Kups klepnięciem w ramię daje znak i w ciągu paru sekund wszyscy z wysokości pięciu–siedmiu metrów wyskakują do jeziora i na wyścigi płyną do brzegu. Gdy na pokładzie zostają tylko piloci, major Kups i ja, przychodzi kolej na mnie. Kups jednym sprawnym ruchem wystawia moją głowę przez otwarty bulaj helikoptera. Przekrzykując niemiłosiernie głośne silniki, pyta: – Synu, czy czujesz ten wiatr? A ja czuję, że rzęsy przyklejają mi się do czoła. I przez chwilę, że jestem wolny. Jak ptak.

Anatomia zmęczenia

Z perspektywy trzydziestojednolatka obrastającego przed komputerem tłuszczem selekcja może wydawać się pozbawioną sensu bieganiną. Spektakularne akcje w stylu desantowania z pontonu czy przeprawy na linach przez bagna to raczej miła odskocznia. Większość dnia spędza się na biegach, marszobiegach albo marszach z pniakiem sosny. A dla odmiany się pompuje, czyli robi brzuszki albo pompki. Czwartego dnia selekcji postanawiam włączyć się w marszobieg. Pierwszy kilometr sprawia nawet przyjemność. Las poprzecinany pustymi drogami z dziwnymi znakami, jak „uwaga czołgi” albo ograniczenie prędkości dla wozów bojowych do stu kilometrów. Słońce, z początku miłe, zaczyna coraz bardziej denerwować. Muchy pojawiają się nagle. Żerują na twoim pocie. Najpierw je odpędzasz. Później nie zwracasz uwagi, bo przecież nie warto tracić energii na odpędzanie much. Prawdziwe zmęczenie przychodzi, kiedy zaczynasz nienawidzić portfela, który masz w kieszeni. Czujesz, że nie tylko burzy harmonię twoich ruchów, ale robi się coraz
cięższy. Pytasz sam siebie, dlaczego na bieżąco nie wywalasz tych wszystkich rachunków, paragonów, potwierdzeń zakupów i innych śmieci. Albo wizytówki. Po co nosisz ich 13, skoro nigdy nie rozdałeś więcej niż trzech za jednym zamachem? Czujesz, jak krew pulsuje ci w skroniach. Coraz szybciej, bo coraz szybciej bije też twoje serce. A może by tak wyrzucić drobniaki w piach? To tylko 13 złotych i 37 groszy. Jeszcze godzina biegu i wywalisz nawet kartę kredytową.Większość uczestników myśli i robi tak samo. Po każdym biegu rośnie góra śmieci. Stare skarpety, zużyte majtki, bluzy, karimaty, a nawet buty. Numer 6 prawie całkowicie opróżnia plecak. Polar i kurtkę z goreteksu zakopuje w lesie. Inaczej by przepadła, bo zasady są proste: co zostawiasz, to tracisz. Jak w życiu. Lekki plecak jest podstawą. Tym bardziej że kiedy namoknie, waży nie 15, ale 25 kilogramów. Dlatego ilość noszonych rzeczy ogranicza się do minimum. Są i tacy, którzy zimne sierpniowe noce spędzają bez śpiworów. Na cztery–pięć godzin snu pod
gołym niebem zawijają się w lekką, aluminiową folię izolacyjną. Ci, którzy przekombinowali i nie zabrali ze sobą ubrań z oddychającą membraną, rano budzą się w kałuży własnego potu.Wilgoć i deszcz to największy koszmar uczestników. Nie dość, że jesteś głodny i brudny, to jeszcze wszystko masz mokre. Zmarznięte mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Woda jest największym wrogiem nie mięśni, ale psychiki. Numer 3, zawodowy wojskowy, nieraz biegał po parę kilometrów w strugach deszczu. Ale wtedy wiedział, że biegnie w stronę suchego ręcznika w domu. A tutaj biegniesz w kierunku bagna, które będziesz musiał przejść, bo inaczej stracisz swoją żółtą opaskę, czyli odpadniesz z selekcji. Trzeciego dnia oddaje opaskę.

Krokiety pod specjalnym nadzorem

Ubrani w identyczne koszulki i czapki, z niemal identycznym, zmęczonym wyrazem twarzy uczestnicy wydają się tacy sami. Numer 91 – dwudziestosześcioletnia drobna blondynka – na co dzień pracuje przy taśmie w zakładach garmażeryjnych produkujących krokiety. Tu ma te sama prawa co numer 61 – wykładowca Akademii Medycznej w Poznaniu. Tyle że on umie podać łacińską nazwę kleszcza, który po nim chodzi, i barwnie opowiadać o powikłaniach przy chorobach, które pasożyt przenosi.Numer 87 jest bezrobotny. Raczej milczący, ale piekielnie zacięty. Na pewno by się nie rozpłakał jak numer 31, który odpada w środę, choć jako żołnierz jednostki specjalnej był pewny ukończenia selekcji. Kups żegna go prostą mądrością wojskową: „Buły to nie wszystko, synu”. Numer 90 jest księgową. Wśród instruktorów szybko dostaje ksywę „Kenijka”, bo pomimo dużej niedowagi i pozornie słabych mięśni zaczyna i kończy każdy marszobieg w pierwszym szeregu. Numer 6 ostatnio pracował przy pracach wysokościowych na budowie. Wziął tę pracę, bo miał
lęk wysokości. Już nie ma. Liczy, że po selekcji odezwie się do niego któryś z obserwatorów imprezy. Najlepiej ktoś ze służb. O tym marzą 22 osoby, które ukończyły w tym roku selekcję.Kto wie, może tegoroczna impreza będzie ostatnią. Major Kups marzy o czymś bardziej spektakularnym. Takim dużym „bum-bum”, żeby ludzie naprawdę poczuli te emocje.

Juliusz Ćwieluch

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)