Sąd: to biały szkwał, a nie zaniedbanie ojca, zabił chłopca
Katowicki sąd rejonowy uniewinnił
Piotra P., oskarżonego o to, że przed dwoma laty w czasie "białego
szkwału" na Mazurach nie zachował należytej ostrożności. Utonął
wówczas jego pięcioletni syn.
14.05.2009 | aktual.: 14.05.2009 15:54
Sąd uznał, że nie było związku pomiędzy zachowaniem oskarżonego a śmiercią dziecka; tragedia była wyłącznie efektem działania żywiołu, któremu nie sposób było się przeciwstawić.
- Oskarżony winy za śmierć swojego syna nie ponosi. Winny był jedynie "biały szkwał" - bezwzględny i nieprzewidywalny, uświadamiający, że w walce z żywiołem człowiek jest bezsilny - powiedziała w uzasadnieniu sędzia Karina Maksym.
"Biały szkwał", czyli gwałtowna nawałnica połączona z silnym wiatrem, którego prędkość dochodziła do 12 stopni w skali Beauforta, przeszedł nad mazurskimi jeziorami 21 sierpnia 2007 roku. Pochłonął 12 śmiertelnych ofiar. Najwięcej z nich utonęło w jeziorze Mikołajskim. Biegli ustalili, że wiatr wiał wówczas z prędkością 35 metrów na sekundę, tj. ok. 130 km na godz. Fale sięgały 3 metrów.
Prokuratura zarzuciła Piotrowi P., że jako kapitan łodzi żaglowej nieumyślnie naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu wodnym, czym naraził na niebezpieczeństwo i utratę życia swoje dzieci. Naruszenie to - zdaniem oskarżenia - polegało na złamaniu trzech zasad: choć widział ciemne chmury zwiastujące burzę, nie zwinął we właściwy sposób żagli, wprowadził dzieci pod pokład i mimo iż miał na łodzi kamizelki ratunkowe, nie założył ich dzieciom.
Sąd uznał, że te zarzuty były niesłuszne. W przypadku skazania Piotrowi P. groziło osiem lat więzienia. Oskarżony od początku nie przyznawał się do winy.
21 sierpnia Piotr P. wypłynął na jezioro Śniardwy z żoną, dwojgiem dzieci - trzyletnią Zuzią i pięcioletnim Kubą - oraz dwoma siostrzeńcami. Wcześniej zapoznał się z prognozami, które nie przewidywały załamania pogody.
Kiedy się zachmurzyło, a siła wiatru zaczęła gwałtownie rosnąć, kapitan nakazał zwinąć żagle i ze względów bezpieczeństwa na ten czas dzieci sprowadzić pod pokład. Miały wrócić zaraz po sklarowaniu jachtu. Nagłe, niespodziewane, gwałtowne uderzenie wiatru nastąpiło w chwili, gdy matka miała pójść po dzieci.
- Niestety na dalszy rozwój wypadków ani oskarżony, ani nikt inny z członków załogi wpływu już nie miał - powiedziała sędzia. Przypomniała zeznania jednego ze świadków, żeglarza z 30-letnim doświadczeniem, który mówił, że to co się wówczas stało, to siła wyższa, na którą żadne działanie człowieka nie może mieć wpływu.
Silny wiatr zaczął przechylać jacht, a po chwili przewrócił go do góry dnem. Dzieci zostały uwięzione wewnątrz łodzi. Zuzię wyłowił jeden z członków załogi. Kuby nie udało się uratować, mimo podejmowanych prób. - Oskarżony widział wtedy syna po raz ostatni. Przez bulaj (okienko) dotknęli swoich dłoni. To - jak się okazało - było ich pożegnanie - powiedziała sędzia Maksym.
Piotr P. był wytrawnym żeglarzem, od 1990 r. miał patent sternika jachtowego, przepłynął 5400 mil, miał za sobą siedem rejsów morskich, także na stanowiskach oficerskich. Także żona i obaj siostrzeńcy mieli doświadczenia żeglarskie.
Po przejściu "białego szkwału" prokuratury w Mrągowie, Giżycku i Piszu z urzędu wszczęły 10 śledztw, które wyjaśniały okoliczności utonięć żeglarzy podczas burzy. Wszystkie sprawy, oprócz tej dotyczącej Piotra P., zostały umorzone z powodu braku znamion przestępstwa.
Proces Piotra P. został przeniesiony z sądu w Piszu (Warmińsko- Mazurskie) do Katowic, ponieważ zarówno oskarżony jak i większość świadków mieszka na Śląsku. Czwartkowy wyrok nie jest prawomocny, nie wiadomo czy prokuratura go zaskarży.
Sędzia Maksym powiedziała na koniec, że tragedia sprzed blisko dwóch lat uczy pokory wobec natury. Przypomniała, że żaden z uczestników feralnego rejsu ponownie nie stanął na pokładzie jachtu. - Poczucie bezpieczeństwa zostało im odebrane na zawsze. Szkoda tylko, że trzeba było za to zapłacić tak straszliwą ceną jak życie niewinnego dziecka - powiedziała sędzia.