Rakieta pod Bydgoszczą. Prowokacja czy nie?
Morze słów wylano już w temacie rosyjskiej rakiety, która 16 grudnia ub. r. spadła pod Bydgoszczą. Tyle dobrego, że nie muszę niczego streszczać, bo podstawowe fakty są Czytelnikom dobrze znane. Ale obok faktów w przestrzeni publicznej pojawiło się mnóstwo niedomówień, przeinaczeń, nadinterpretacji i zwyczajnych kłamstw - pisze dziennikarz Marcin Ogdowski.
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.
Wabik
Zaciemniają one obraz niezależnie od tego, czy mają na celu podkręcenie paniki czy przeciwnie – totalne umniejszenie/unieważnienie incydentu. Postaram się z tym zmierzyć, stworzyć w miarę klarowny opis wydarzeń – w oparciu o rozmowy z kilkoma wysokiej rangi wojskowymi oraz własne intuicje i przypuszczenia. Nie narzucam nikomu wniosków, zwłaszcza z drugiej części tekstu. Namawiam jedynie do namysłu, sprawa bowiem jest bardzo poważna.
Jest poważna nie dlatego, że mieliśmy do czynienia z rosyjską prowokacją. Wedle teorii, która ją zakłada, pocisk manewrujący Ch-55 przyleciał pod Bydgoszcz celowo tam wysłany. W opcji "hard" miał trafić w któryś z istotnych obiektów w mieście, w wersji "soft", już samo jego pojawienie się w naszej przestrzeni powietrznej miało nam (Polsce, NATO) "dać do myślenia". W obu ujęciach fakt, iż Ch-55 nie posiadał głowicy bojowej – a betonowy wkład – ma być dowodem dobrej woli Rosjan. Wpisującym się w logikę rosyjskiej doktryny wojennej, zakładającej deeskalację przez eskalację. "Owszem, idziemy po bandzie, śląc wam rakietę, ale ona była ‘pusta’. Moglibyśmy wysłać ‘pełną’, mamy możliwości. Nie zrobimy tego, a w zamian wycofajcie wsparcie dla Ukrainy" – tak, w skrócie, miałby brzmieć przekaz. Wzmocniony rodzajem użytej broni – pociski Ch-55 pierwotnie przeznaczono do przenoszenia głowic jądrowych.
Pechowe zapętlenie
Brzmi groźnie, prawda? Tymczasem "Bydgoszcz to polska stolica NATO", podkreślają media. "W mieście znajdują się Wojskowe Zakłady Lotnicze!", czytamy, zostając z przeświadczeniem o nieprzypadkowym wyborze Rosjan. Ale… WZL to żadna fabryka, a warsztat, gdzie obsługuje się przede wszystkim starsze typy maszyn używane przez Siły Powietrzne RP. W kategoriach wojskowych, cel zastępczy, niższej kategorii. Centrum Szkolenia Sił Połączonych Sojuszu istotnie, ma siedzibę w Bydgoszczy. W stolicy województwa kujawsko-pomorskiego (jednej z dwóch obok Torunia) stacjonuje też m.in. Grupa Integracyjna Sił NATO, znajduje się Centrum Eksperckie Policji Wojskowych, działa sojuszniczy Zespół Wsparcia Teleinformatycznego. Zacne "firmy", lecz mówienie o istotnym elemencie struktur Sojuszu Północnoatlantyckiego jest nieporozumieniem. Najważniejsze natowskie komórki w Polsce znajdują się w Warszawie – są nimi dowództwa Wojska Polskiego oraz Ministerstwo Obrony Narodowej. W ich pobliżu żadnych wraków rakiet nie odnaleziono.
Oczywiście, można napisać "jeszcze nie odnaleziono" lub założyć, że Rosjanie celowo wybrali obiekty o mniejszym ciężarze gatunkowym, na tyle jednak ważne, by swój przekaz uprawdopodobnić. Ale czy naprawdę są powody do wiary w intencjonalne działania Moskwy? Przyjrzyjmy się sytuacji Kremla w grudniu 2022 roku (Kremla, bowiem to interesy klasy rządzącej są wyznacznikiem rosyjskiej polityki zagranicznej). Armia federacji uwikłała się w wojnę z Ukrainą, której konwencjonalnymi metodami nie sposób wygrać. Jest to jasne dziś, było jasne i zimą.
Zarazem Moskwa nie może sobie pozwolić na przegraną – ryzyko utraty władzy na skutek wewnętrznych ruchawek i degradacji międzynarodowej pozycji Rosji jest zbyt duże. Sądząc po działaniach Kremla, putin i jego otoczenie już jesienią ub.r. zorientowali się, że jedynym wyjściem jest dla nich kontynuacja wojny. I nie tyle chodzi o nadzieję, że "a nuż się uda", a raczej o strategie "odraczania nagrody". "Walczymy i w końcu zwyciężymy, ale wróg jest silny, więc ta walka musi trwać", oto sedno rosyjskiego przekazu na użytek wewnętrzny. Coś jak znane z czasów sowieckich budowanie komunistycznego raju, wymagające kolejnych poświęceń. Póki te poświecenia są relatywnie nieduże – Rosjanom jakoś się żyje, nad istotną większością męskiej populacji nie wisi widmo poboru – póty da się tak funkcjonować.
Ale – patrząc z perspektywy Kremla – to spacer na linie wymagający ostrożności także w relacjach zewnętrznych. Zastanawialiście się, dlaczego Moskwa tak potulnie znosi przekraczanie przez Zachód kolejnych tabu w zakresie pomocy wojskowej dla Ukrainy? Bo nie ma wyjścia. Konwencjonalnie nie istnieje dla NATO jako przeciwnik, zwłaszcza gdy 90 proc. jej wojsk lądowych tkwi w Ukrainie. Opcja atomowa z kolei to bilet w jedną stronę, gdyż na końcu tej podróży jest niewygrana przez nikogo wojna i zagłada. Warianty pośrednie, w których mieszczą się również wymierzone w NATO prowokacje, niosą mniejsze, ale i tak potencjalnie dotkliwe skutki.
Ograniczona, konwencjonalna odpowiedź Sojuszu, skokowe wzmocnienie potencjału armii ukraińskiej, multiplikacja sankcji – to wszystko mogłoby putina i ekipę zrzucić z liny. Będąc w takiej pozycji lepiej nie siać wiatru, by nie zebrać burzy. NATO jest istotnym źródłem rosyjskich kłopotów w Ukrainie. Zniwelowanie możliwości Sojuszu mogłoby te problemy znieść, a więc i pozwolić wygrać wojnę. Ale próba zniwelowania otwiera worek z ogromnymi ryzykami – do tego sprowadza się pechowe i tragiczne dla Rosjan (na pewno dla Kremla) zapętlenie. Zatem nie, nie widzę możliwości tak daleko posuniętej prowokacji. Moskwa miała w grudniu ub.r. za dużo zmartwień (a dziś ma jeszcze więcej), by "otwierać kolejny front".
Beton nie wybucha
Zdaniem jednego z moich rozmówców, 16 grudnia 2022 roku Rosjanie wpadli w panikę. Korzystając z kanałów komunikacji z NATO dali znać, że zgubili rakietę – tym sposobem próbując zapobiec ewentualnej reakcji. To od nich wiadomo, że Ch-55 nie był pociskiem bojowym. Jeśli rzeczywiście tak się sprawy miały, łatwiej zrozumieć działania polskich władz po 16 grudnia – czym zajmę się w dalszej części tekstu. Na tym etapie poprzestańmy na stwierdzeniu, że incydent nie był prowokacją a wypadkiem – co wcale nie odbiera mu powagi. Wrak Ch-55 spadł w lesie, nikomu nie zrobił krzywdy, przeleżał tam nieodkryty przez cztery miesiące. Gdy już go znaleziono, eksperci potwierdzili, że zamiast ładunku wybuchowego pocisk miał tzw.: ekwiwalent gabarytowo-masowy głowicy. Nie był więc klasycznym niewybuchem, stwarzającym zagrożenie dla przypadkowego znalazcy. "O co więc ten hałas?", pytają niektórzy. O to, że historia i tak mogła skończyć się tragicznie. Nim to rozwinę, wyjaśnię, o co chodzi z tak przerobionym pociskiem. Ch-55 to konstrukcja z przełomu lat 70. i 80., licznie produkowana i wciąż zalegająca w magazynach armii rosyjskiej.
Jej zmodernizowana wersja (z dodatkową piątką w nazwie) używana jest przez Rosjan do ataków w Ukrainie. Mówimy o rakiecie zrzucanej z bombowca, która kontynuuje lot do zaprogramowanego celu, oddalonego maksymalnie o 2,5 tys. km (wedle niektórych źródeł – o 2,8 tys. km). Od jakiegoś czasu starsze egzemplarze Ch-55 – niezwykle zawodne, spadające przed czasem, zatem nienadające się do użycia bojowego – wykorzystuje się do tzw.: ataków saturacyjnych, "rozrzedzających" ukraińską OPL. Nieuzbrojone pociski pełnią rolę wabików – na radarach nie widać, czym są w istocie, więc do ich strącenia broniąca się strona posyła pełnowartościową amunicję. A tej, jak wiemy, Ukraińcy nie mają w nadmiarze. By zapewnić odpowiednie parametry lotu głowica wabika nie może być pusta – stąd ekwiwalent w postaci bryły betonu. I właśnie takie coś przyleciało do nas 16 grudnia.
Tego dnia nad ranem (a właściwie w nocy) Rosjanie przeprowadzili kolejny zmasowany atak rakietowy na ukraińską infrastrukturę krytyczną. Nie znamy dokładnych okoliczności, w jakich uciekł im Ch-55. Te pociski nawet w czasach świetności miały problemy z celnością, nie najlepiej radziły sobie z manewrowaniem. Wiek zapewne zwiększył ryzyko, że rakieta w którymś momencie "zwariuje" i poleci gdzie indziej, niż było to planowane. "Nasza" wpadła do Polski z terenu Białorusi, na wysokości Brześcia. Nie ma jasności, czy wystrzelono ją nad rosyjską kolonią zarządzaną przez Aleksandra Łukaszenkę czy znad Morza Kaspijskiego, skąd zwykle oddają salwy bombowce strategiczne Rosji. W tym drugim przypadku mówimy o operowaniu Ch-55 w granicach maksymalnego zasięgu (co również może podważyć celowość działań Rosjan, w planowaniu ataków z użyciem pocisków manewrujących zwykle bowiem uwzględnia się spory zapas zasięgu).
Ch-55 leci z prędkością mniej więcej 700 km/h, co oznacza, że w polskiej przestrzeni powietrznej pocisk znajdował się około 40 min. Sporo, byśmy mogli liczyć na jakieś przypadkowe zdjęcia, filmiki, no i relacje świadków. Pociski manewrujące poruszają się na niskiej wysokości (100-1000 metrów), można więc je dostrzec nieuzbrojonym okiem. W sieci sporo jest teorii spiskowych, w których pojawia się pytanie: "dlaczego nikt nic nie widział?". Odpowiedź wydaje się prozaiczna – bo było bardzo wcześnie i ciemno. Nikt też nie zarejestrował eksplozji, bo rakieta z ładunkiem z betonu nie wybucha.
Lecz i tak może zrobić krzywdę – co podkreślam, wracając do argumentacji, wedle której był to poważny incydent. Rozpędzony, ponad półtoratonowy obiekt mógł nie spaść w lesie, a uderzyć w dom (budynek użyteczności publicznej; cokolwiek) – sama kinetyka tego zdarzenia mogłaby uśmiercić nawet kilka osób. A teraz rozważmy inny scenariusz, za punkt wyjścia biorąc "skłonność" rosyjskich pocisków do ucieczki (akceptując prawdopodobieństwo takiego obrotu sprawy). Niechby zatem Rosjanom zwiał nie wabik, a rakieta z 300-kilogramową głowicą bojową – gdziekolwiek by uderzyła, gdzie byliby ludzie, doszłoby do ogromnej tragedii. Zakładając, że nie nastąpiłaby eksplozja – że wada rakiety objęłaby także zapalnik – mielibyśmy u siebie niewybuch. Pal licho, gdyby został z miejsca namierzony i przejęty przez wojsko – ale co w sytuacji, z jaką realnie mieliśmy do czynienia? Zapomniany, nieodkryty, śmiertelnie niebezpieczny artefakt czekałby na przypadkowe odkrycie. A nuż sprowokowałoby one wybuch… Naprawdę, machanie ręką na zasadzie "przecież nic się nie stało", to nieodpowiedzialna postawa. Bo stać się mogło, a na szczęście nie zawsze można liczyć.
Bezzębna obrona
Co przywodzi nas do rozważań o tym, czy penetracji polskiej przestrzeni powietrznej przez Ch-55 dało się uniknąć. Za naszą wschodnią granicą toczy się pełnoskalowy konflikt zbrojny o wysokiej intensywności. Jego odsłona lotniczo-rakietowa nie jest tak "gęsta" jak lądowa, tym niemniej amunicji krąży w powietrzu na tyle dużo, że coś, czasem, po prostu musi tu przylecieć. Incydent spod Bydgoszczy podkopał wiarę opinii publicznej w oficjalne doniesienia sygnowane przez władze RP. Dziś nie jest łatwo uwierzyć, że "nawiedziły" nas tylko dwie rakiety – rosyjska Ch-55, a miesiąc wcześniej ukraińska S-300, która spadła w Przewodowie. Czyli mało jak na 15 miesięcy wojny. "O ilu rakietach nie wiemy?", to pytanie zadaje sobie teraz wielu Polaków.
Jest ono zasadne, choć moim zdaniem, uczciwa odpowiedź wcale nie musi być sensacyjna. Nawet gdyby rząd i wojsko chciały takie wydarzenia przed opinią publiczną ukryć, wielkość Polski i jej gęstość zaludnienia znacząco utrudniłyby sprawę. Jakie jest prawdopodobieństwo, że znów nikt by niczego nie zauważył, a pocisk spadł na niezamieszkały rejon? Chyba mniejsze niż odwrotna sytuacja. Dodajmy do tego nieograniczony przepływ informacji i mamy niemal pełną transparentność. Dość zauważyć, że gdy pocisk spod Bydgoszczy został już odkryty, wieść o nim rozniosła się po kraju lotem błyskawicy (nie od razu zdawano sobie sprawę, czym są resztki, ale i to szybko stało się wiedzą publiczną). Bez względu na to, na ile świadomi, żyjemy zatem w realiach ryzyka rażenia rykoszetem – nie jest ono duże, ale jest. Dla porządku należy odnotować, że pełną odpowiedzialność za owo ryzyko ponosi Rosja jako agresor miotający rakietami i zmuszający obrońców do miotania własnymi.
Da się to ryzyko zredukować? Technicznie rzecz ujmując – tak. Ch-55 – z uwagi na relatywnie niską prędkość – dla samolotu byłby łatwym celem. Ale najpierw musiałby zostać wizualnie zidentyfikowany. Radar nam "nie powie", co dokładnie obserwuje, dlatego w stronę namierzonych obiektów wysyła się samoloty dyżurne. Tak też działo się 16 grudnia ub.r., gdy obrona powietrzna dostrzegła nadlatujące "coś". Nie ma jasności, czy zbiegło się to z informacją od ukraińskiej OPL, która powiadomiła polski odpowiednik o zagrożeniu. Tak czy inaczej, para dyżurna F-16 wzbiła się w powietrze, publiczne są już informacje, że własne samoloty podnieśli również stacjonujący w Polsce Amerykanie. Niestety, ani naszym, ani amerykańskim pilotom nie udało się przechwycić rosyjskiego pocisku – naprowadzanie zawiodło, bo obiekt znikł z radaru (z radaru polskiej OPL dwa razy). Jak to możliwe? Odpowiedź może wiązać się z tym, że rodzimy system obrony przeciwlotniczej funkcjonuje w rygorze pokojowym.
Opiera się zatem o stałe stacje radiolokacyjne (będące częścią natowskiego systemu wczesnego ostrzegania). Teoretycznie radary dalekiego zasięgu (tzw. Backbony) "widzą" na odległość niemal 500 km – ale tylko cele znajdujące się na odpowiednim pułapie. Mniejsza o szczegóły – generalna zasada jest taka, że im niżej jakiś cel leci, tym później zostanie przez radar wykryty. Jeśli pocisk manewrujący "szedł" na wysokości 100 metrów, skuteczny zasięg działania Backbona zmniejszył się dziesięciokrotnie. To daje tylko kilka minut na uruchomienie pozostałych elementów systemu OPL. Załogi samolotów dyżurnych nie wzniosą się ot tak – trzeba na to około kwadransa – no i muszą dolecieć na miejsce ewentualnego spotkania z intruzem. Im bardziej precyzyjne wskazania otrzymają, tym szybciej się to stanie. W przypadku pocisków manewrujących sprawa jest tym bardziej skomplikowana, że nie lecą one torem balistycznym. Gdy znikną z ekranu radaru, trudno w oparciu o działania matematyczne wyliczyć, gdzie za chwilę się pojawią. Zamierzona zmiana kursu to raz, dwa – w tym przypadku mówimy o rakiecie uszkodzonej, nie da się wykluczyć, że "wariującej" całkiem nieprzewidywalnie.
Nie było więc na nią sposobu? Byłby. Po pierwsze, musielibyśmy prowadzić stały dozór przestrzeni powietrznej poniżej wysokości 3 tys. metrów. Czyli działać w trybie wojennym i poza Backbonami używać także mobilnych stacji radiolokacyjnych (obecnie wykorzystywanych jedynie częściowo, w ramach dyżurów bojowych i ćwiczeń). Konflikt w Ukrainie jest chyba odpowiednim pretekstem do zmiany trybu i baczniejszego obserwowania tego, co dzieje się na niższych wysokościach, choć uczciwie trzeba przyznać, że Wojsko Polskie nie ma aż tylu mobilnych stacji, żeby myśleć o pełnym pokryciu. Coś się zatem zawsze przebije, pozostanie niezauważone bądź zniknie w nieodpowiednim momencie. Po drugie, wykorzystywanie samolotów do zestrzeliwania pocisków manewrujących jest jakimś sposobem, ale do niwelowania takich zagrożeń służą przede wszystkim systemy antyrakietowe. Te klasy Patriot radzą sobie bardzo przyzwoicie, ale… trzeba je mieć. I tu jest pies pogrzebany, nasza OPL jest bowiem w istotnej mierze bezzębna.
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.