Pięta achillesowa Rosjan na południu Ukrainy
Spoglądam na załączoną do wpisu mapę z oznaczonymi miejscami ukraińskich ataków rakietowych, wymierzonych w składy amunicyjne i miejsca koncentracji rosyjskich wojsk. To dane za miniony tydzień, obejmujące także ostatni poniedziałek. Widać, że główny wysiłek zmierzający do "zgrillowania" sowieckiej logistyki skierowano na południe - pisze dziennikarz Marcin Ogdowski.
22.06.2023 13:18
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.
Ukraińcy bili przede wszystkim w cele na Zaporożu i w okupowanej części obwodu chersońskiego. Co istotne, legenda nie odzwierciedla w pełni zamysłu ukraińskich planistów. W przypadku co najmniej dwóch porażonych obiektów chodziło nie tyle o zniszczenie amunicji czy siły żywej, co o puszczenie z dymem zapasów żywności. Aprowizacja to pięta achillesowa Rosjan na południu Ukrainy – doniesienia o tym, że kuleje, pojawiły się już kilka tygodni temu, w ostatnich dniach przybrały postać dramatycznych relacji. Wielu wziętych do niewoli moskali wygląda na zabiedzonych i żebrze o jakikolwiek posiłek.
Tradycja Armii Czerwonej – traktującej własnych żołnierzy jak bydło – najwyraźniej nadal obowiązuje. Gwoli uczciwości, Ukraińcy również skarżą się na nieterminowe dostawy (do oddziałów na pierwszej linii), ale czym innym jest gorąca micha podana później czy zastąpiona suchym prowiantem, czym innym zaś burczenie w pustym od kilku dni brzuchu.
No więc patrzę na tę mapę sugerującą, że zasadniczy ukraiński wysiłek wojenny koncentruje się obecnie na Zaporożu. Więc czemu u licha ataki lądowe nadal prowadzone są tam na pół gwizdka? Po prawdzie, powinna mnie zadowolić odpowiedź najbardziej oczywista – że to początek operacji kontrofensywnej ZSU i że głównie z uwagi na ograniczenia sprzętowe armii gen. Załużnego, rozkręca się ona powoli. Wojskowi mówią w takich okolicznościach o strategii "śnieżnej kuli", której masa (objętość, średnica) rośnie stopniowo. Z zastrzeżeniem, że nie idzie tu o całkowity bezwład, a o działanie reaktywne – "wymacanie" słabszego punktu, przełamanie go, uruchomi znacznie większe rezerwy, które wejdą w wyłom i zaczną rajd.
Ta "encyklopedyczna" logika to jedno; druga z opcji, o której dla zachowania rzetelności należałoby wspomnieć, zakłada, że Ukraińcom się nie powiodło. Że "odbiwszy się" od pierwszych rosyjskich pozycji, uznali dalsze działania zaczepne za niecelowe. Kontynuują je w mocno ograniczonym zakresie z przyczyn operacyjnych – by angażować Rosjan na południu i zablokować przerzucanie odwodów gdzie indziej. No i propagandowych – dla podtrzymania "mitu kontrofensywy". Z przyczyn oczywistych ta narracja jest mocno na rękę rosyjskiej propagandzie, szeroko reklamują ją też prorosyjscy aktywiści medialni w Polsce. Problem w tym, że nie sposób znaleźć przekonujących dowodów na jej poparcie. Nie są nimi w każdym razie rzekome bardzo wysokie straty Ukraińców.
Zobacz także
W tym kontekście pozwolę sobie na dygresję – jeden z prokremlowskich propagandystów "odkleił się" do tego stopnia, że napisał kilka dni temu o zniszczeniu na Zaporożu całej czterotysięcznej ukraińskiej brygady ("rannych i jeńców nie było"). "Szarża banzai" nie została zarejestrowana przez żadną rosyjską kamerę, ale kto by się przejmował brakiem dowodów? Ciekawe, że doniesienia na ten temat zbiegły się czasowo z walkami o wieś Piatichatki, którą ZSU wyzwoliły trzy dni temu (dwa dni temu podając to do wiadomości publicznej). W tych bojach polec miało kilkuset Osetyńców walczących w szeregach armii rosyjskiej (przy minimalnych stratach własnych Ukraińców). Resztki osetyńskiego batalionu uciekły z osady, ale na tyłach dopadli je rosjanie i rozstrzelali – oficjalnie jako przebranych w rosyjskie mundury ukraińskich sabotażystów. Łącznie mówimy o 400 poległych i zamordowanych Osetyńcach. Znając realia rządzące rosyjską propagandą (która lubi przypisywać własne straty przeciwnikowi i mnożyć je na przykład przez dodanie zera), łatwo ustalić, skąd wzięło się wspomniane cztery tysiące Ukraińców. Dla porządku dodajmy, że Osetia Południowa – de facto znajdująca się pod kontrolą rosji część Gruzji – liczy sobie 70 tys. mieszkańców. 400 trupów to więcej niż umiera tam ludzi przez pół roku. Oto więc kolejny przykład, że w wojnie rosjan ginie nieproporcjonalnie dużo przedstawicieli zniewolonych przez nich ludów.
Wróćmy do zasadniczego wątku – wyjaśnienie o "rozkręcającej się" kontrofensywie mnie nie zadowala (oczywiście, mogę się w tym niezadowoleniu srogo mylić), dla twierdzenia o jej niepowodzeniu nie znajduję dowodów. Istnieją jeszcze trzy wytłumaczenia ograniczonego ukraińskiego zaangażowania na południu. O jednym już kilkakrotnie wspominałem we wcześniejszych tekstach – zakłada ono, że zasadnicze uderzenie wyjdzie gdzie indziej, a aktywność na froncie zaporoskim ma jedynie odwracać uwagę. Coraz mniej w to wierzę i nie mam narzędzi, by tę hipotezę w tej chwili zweryfikować. Nad następnym scenariuszem pochylę się w oddzielnym wpisie, wymaga bowiem rozległego wprowadzenia, także w postaci historycznej analogii (z niemiecką ofensywą w Ardenach z 1944/45 roku). Dziś napiszę jednie, że mam na myśli rosyjskie uderzenie, które miałoby nastąpić na północnym odcinku frontu. W tej koncepcji odparcie kolejnej ofensywy wroga stało się priorytetem ukraińskiego dowództwa, ważniejszym niż własne działania zaczepne na południu.
Ostatnia opcja również wymaga historycznego wprowadzenia. Rajd na Dieppe z 19 sierpnia 1942 roku to nieco kulawa analogia, ale lepszej nie znajduję. Dlaczego kulawa? Wspomniana operacja zakończyła się gigantycznymi stratami aliantów – Kanadyjczyków i Brytyjczyków, w niewielkim stopniu Amerykanów – nieproporcjonalnie dużymi do tych poniesionych przez Niemców (ponad cztery tysiące zabitych i wziętych do niewoli z jednej strony, około 600 poległych i rannych z drugiej). Nie sądzę, by taki był finał działań Ukraińców, jednak zamysły alianckiego dowództwa – zwłaszcza premiera Winstona Churchilla – mogą być w istotnym stopniu tożsame z intencjami ukraińskich sztabowców.
Ale po kolei. Dieppe to francuskie miasto portowe, po przegranej przez Francję kampanii z wiosny 1940 roku okupowane przez wojska III Rzeszy. W sierpniu 1942 roku w pobliżu miejscowości wylądował aliancki desant. Jego celem było czasowe zajęcie Dieppe i okolicznych osad, zniszczenie miejscowego garnizonu oraz elementów wojskowej infrastruktury. Po wykonaniu zadania kanadyjscy i brytyjscy żołnierze mieli wrócić na łodzie i do Wielkiej Brytanii. Nie czas i miejsce, by skupiać się na dokładnym przebiegu tej jednodniowej kampanii – dość napisać, że alianci natknęli się na bardzo silny niemiecki opór, a techniczne problemy związane z transportem i lądowaniem oddziałów desantowych tylko spotęgowały trudności. Większości taktycznych zamiarów zrealizować się nie udało, Niemcy od początku panowali nad polem bitwy. Do tego stopnia, że wielu alianckich żołnierzy zaraz po wylądowaniu znajdowało się w tak niekorzystnej sytuacji, że jedynym sensownym wyjściem było poddanie się. Ale – jakkolwiek dowództwo nie spodziewało się tak wielkich kosztów – zasadnicze cele operacji zostały osiągnięte.
Jakie? Należy je rozdzielić na dwa obszary: wiedzy i korzyści politycznych. Zacznijmy od tych drugich – w połowie 1942 roku sowieci mocno naciskali na Zachód, by otworzył drugi front w Europie. Co ciekawe, Stalina wspierał w tym pomyśle prezydent USA Franklin Roosevelt, naiwnie zakładając, że już wówczas siły amerykańsko-brytyjskie byłby w stanie przeprowadzić udaną operację desantową w kontynentalnej Europie. Twardo stąpający po ziemi Churchill nie miał co do tego złudzeń i ostatecznie postawił na swoim. Dieppe było desantem "na próbę", który z jednej strony unaocznił wszystkie słabości aliantów, z drugiej pozwalał na użycie argumentu "nie, jeszcze nie jesteśmy gotowi". W zgodnej ocenie wielu historyków, operacje "Jubilee" była aktem natury politycznej, nie militarnej.
Zarazem pozwoliła zebrać mnóstwo informacji, wykorzystanych następnie przy planowaniu i realizacji kolejnych operacji desantowych (w Afryce, na Sycylii, w Normandii). Dla aliantów stało się oczywiste, że muszą sobie zapewnić przewagę w powietrzu, że konieczne jest uprzednie obezwładnienie możliwie największej liczby stanowisk obronnych przeciwnika, że do działań desantowych należy stworzyć wyspecjalizowane jednostki, że wymagają one potężnego wsparcia artylerii, czy wreszcie, że nie samo zdobycie przyczółku jest najtrudniejsze, lecz jego utrzymanie. Konkretna wiedza (wtedy w wielu zagadnieniach nowa!), poszerzona o rozpoznanie Niemców, ich taktyk, procedur alarmowych, jakości i bitności poszczególnych jednostek i żołnierza jako takiego. W sierpniu 1942 roku Brytyjczycy byli na wojnie trzeci rok, Amerykanie zaledwie kilka miesięcy. Za nimi były już pierwsze sukcesy, ale co do zasady dopiero uczyli się być stroną atakującą, aktywną, podobnie zresztą jak Niemcy uczyli się być w defensywie.
ZSU mają na koncie spektakularne zwycięstwo na charkowszczyźnie, żmudną, lecz i tak zakończoną sukcesem operację chersońską; pokazały już, że potrafią nie tylko się bronić, ale i wygrywać. Tyle że skala obecnych wyzwań jest zupełnie inna. Pisałem już o tym nie raz, wspomnę więc tylko, że rosjanie dobrze się do obrony Zaporoża przygotowali, słusznie zakładając, że w ostatecznym rozrachunku utrzymanie tych terenów to ich "być albo nie być" na Krymie. W dobie zwiadu satelitarnego każdy centymetr ziemi na Zaporożu został dokładnie obejrzany – dzięki NATO Ukraińcy mają dostęp do tych informacji. Lecz z tak pozyskanych danych nie da się wywieść wszystkich niezbędnych wniosków. Widać umocnienia, ale nie sposób "do spodu" ocenić ich jakości, widać żołnierzy, lecz nie wiadomo, co sobą prezentują. Z podsłuchanych transmisji można wyczytać sporo informacji, ale mnóstwo tych najniezbędniejszych pojawi się w eterze dopiero w odpowiednich warunkach. Chcemy wiedzieć, jak dowodzeni są, jak walczą rosjanie – musimy ich do tej walki skłonić.
Ufam, że rozumiecie już intencję – Zaporoże to taki "atak na próbę". Jednocześnie w jakimś zakresie czytelny sygnał wysyłany w stronę tych, którzy oczekują od Ukrainy szybkich, zdecydowanych rozstrzygnięć – niektórych rządów, opinii publicznych, mediów.
Moim zdaniem, armia ukraińska jest dużo silniejsza niż 24 lutego 2022 roku, ale nadal niegotowa do zadania nokautującego ciosu. Zwłaszcza że rosjanie też nie stoją w miejscu i jakkolwiek lata świetlne dzielą ich od jakości "drugiej armii świata", nie są już tym samym nieporadnym wojskiem rozgromionym pod Kijowem czy motłochem rozpędzonym na charkowszczyźnie.
Brzmi przekonująco? Pewnie niektórzy – kierując się złą wolą czy intelektualną przekorą – zarzucą mi "racjonalizację ukraińskiej klęski na Zaporożu". Dla takich osób mam znamienną statystykę – pięć miesięcy "zimowej" ofensywy rosjan dało im 80 km kwadratowych terenu, za cenę stu tysięcy zabitych i rannych. Dwa i pół tygodnia ukraińskiej ograniczonej presji na południu pozwoliło wyzwolić 120 km kwadratowych, co kosztowało ZSU kilkuset zabitych i rannych. Nie taki był cel operacji i nie jestem "fetyszystą terenowym", niemniej te liczby mówią nam dużo o możliwościach obu armii. O takich klęskach moskale mogą jak na razie co najwyżej pomarzyć…
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.