Czy bogaci ludzie cierpią inaczej?
Czy zamożni ludzie cierpią inaczej? Inaczej się boją? Czy ich status materialny odbiera im prawo do ucieczki przed mordercami, gwałcicielami i rabusiami? Czy mają prawo nie dać się zabić rakietą lub moździerzowym granatem? - pisze dziennikarz Marcin Ogdowski.
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.
W potocznych wyobrażeniach podpalony przez Rosjan wschód Ukrainy jest biedny. Był biedny i bez wojny, która teraz tę nędzę tylko spotęgowała. Ów schemat utrwalają w naszych głowach zdjęcia i materiały filmowe, zrobione w strefie aktywnych działań bojowych. Które nie obejmują (już) dużych miast, z ich często szykowną i imponującą architekturą, a toczą się w anturażu wschodnioukraińskich miasteczek i wsi. Pośród obrzydliwych, szarych blokowisk i maleńkich koślawych domków krytych eternitem. Pośród materialnej bylejakości i beznadziei, od których my, Polacy, uciekliśmy ponad trzy dekady temu. Wciąż uciekamy, bo przecież i Polska potrafi być w ten sposób brzydka. I biedna.
Ale to tylko część prawdy. Jednym z powodów, dla których podkijowskie miejscowości padły ofiarą rosyjskich zbrodni zimą i wiosną 2022 roku, była zasobność ich mieszkańców. Okazałość domów, ich wyposażenie, zawartość garaży. Cała infrastruktura, włącznie z tak prozaicznymi elementami jak asfalt, chodniki czy przydrożne oświetlenie. W zestawieniu z realiami rosyjskiej Głubinki – prowincji, z której rekrutuje się większość żołnierzy armii Putina – ten stan rzeczy wywoływał u żołdactwa ogromny poznawczy szok. I "zachęcał" do rabunku.
Co się stało z oazą charkowskiej klasy średniej
Jest w podcharkowskich Cyrkunach, przy drodze wiodącej wprost do Rosji, nieduże, zamknięte osiedle. Oaza charkowskiej klasy średniej – tej jej części, która wybrała życie pod miastem. W wygodnych parterowych domach o rozległym metrażu, z kilkusetmetrowymi działkami, ładnie zaaranżowanymi i wyposażonymi we własne baseny. Żadnej przaśności, architektonicznych udziwnień i durnostójek, tak typowych dla wschodnioeuropejskich "aspirujących". Raczej skandynawska prostota i funkcjonalność. Za 160 tys. dol. od posesji, co w ukraińskich realiach sprzed kilku lat było naprawdę niebagatelną sumą.
– Dobrze nam się tu żyło – mówi napotkany mężczyzna, jedyny w tej chwili mieszkaniec kolonii. – Aż przyszli Rosjanie… Najpierw tylko kradli. A potem zaczęli też strzelać, za nic mając napisy "tu żyją ludzie", malowane na płotach. Tym zachowaniem sprowokowali exodus mieszkańców osiedla i stworzyli sobie sposobność, by już bez żadnych przeszkód przeczesać i wytrzebić domostwa z jakichkolwiek wartościowych dóbr. A na koniec kolonię ostrzelali z gradów – już po tym, jak armia ukraińska odepchnęła ich za pobliską granicę.
Choć od tego czasu minęło wiele miesięcy, mieszkańcy nie wrócili. – Może jak skończy się wojna… – wypowiada się w imieniu dawnych sąsiadów mój rozmówca. – Ludzie boją się powrotu Rosjan, no i czasem coś tu przylatuje – mężczyzna ma na myśli pociski i rakiety. – Rozumiem ten strach – zapewnia.
Ja też rozumiem. I pytania z początku tekstu mają dla mnie wymiar retoryczny. I jeszcze do czegoś Wam się przyznam: denerwuje mnie ta narracja o "wypasionych ukraińskich furach" pomykających naszymi drogami. To oburzenie, które temu towarzyszy. To idiotyczne oczekiwanie, że uchodźca wojenny musi być gołodupcem. Nie musi – lęk ma za nic nasz status materialny.