PublicystykaRząd ma problem. Prof. Stanisław Gomułka: w ten sposób Polska nie dogoni Europy

Rząd ma problem. Prof. Stanisław Gomułka: w ten sposób Polska nie dogoni Europy

Większy deficyt budżetowy, to większe "zjadanie" oszczędności przez sektor publiczny na konsumpcję i mniej środków na inwestycje. To podważa nasze możliwości doganiania Europy Zachodniej w średnim i dłuższym okresie. W odpowiedzi na oczekiwania wyborców i na presję polityczną po to, żeby wygrać wybory, pojawiło się kilka ważnych i kosztownych propozycji sprzecznych z długofalowym interesem kraju - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC i członek korespondent PAN, autor książki "Transformacja i rozwój".

Rząd ma problem. Prof. Stanisław Gomułka: w ten sposób Polska nie dogoni Europy
Źródło zdjęć: © Eastnews | Krystian Dobuszynski
Ewa Koszowska

27.01.2016 | aktual.: 10.01.2018 15:42

Ewa Koszowska, Wirtualna Polska: "Obywatele decydują, jakiej chcą Polski" - to główne hasło PiS. A obywatele chcą wcześniejszej emerytury, większej kwoty wolnej od podatku, darmowych lekarstw i 500 zł miesięcznie na dziecko. Czy to "dobra zmiana" dla Polski?

Prof. Stanisław Gomułka: Odpowiedź na to pytanie zależy od tego, czy koncentrujemy uwagę na tym, co chcemy mieć jako obywatele w krótkim okresie, czy na tym, co jest potrzebne Polsce, to znaczy także przyszłym pokoleniom, w dłuższym okresie.

Polacy pewnie by chcieli już.

Bardzo dużo ludzi, może większość, myśli przede wszystkim o dniu dzisiejszym. Tym niemniej w kampanii prezydenckiej pojawił się aspekt długofalowy. Pan Andrzej Duda - jeszcze kandydat na prezydenta - wspominał na przykład o tzw. pułapce średniego rozwoju. Czyli możliwości, że Polska zatrzyma się w doganianiu Europy Zachodniej pod względem dochodów i nagromadzonego bogactwa na mieszkańca na mniej więcej dzisiejszym poziomie. Mówił wtedy, że byłoby źle, gdyby do takiego zatrzymania doszło i trzeba zastanowić się nad taką polityką gospodarczą, która będzie sprzyjać podtrzymaniu dotychczasowego tempa doganiania, czyli tempie wzrostu PKB gdzieś w okolicy 4-4,5 proc. rocznie. W ostatnich ośmiu latach to tempo wynosiło średnio około 3 proc. A według prognoz OECD i Komisji Europejskiej w ciągu następnych 25 lat może wynosić tylko około 2 proc.

Co to oznacza?

Przy tempie 2 proc. postęp w usuwaniu luki cywilizacyjnej i dochodowej między Polską a najbardziej rozwiniętą częścią Unii Europejskiej byłby prawie zatrzymany. Przypomnę, że w ostatnich 25 latach poziom PKB na mieszkańca Polski, liczony według siły nabywczej dochodów, a nie po kursie rynkowym złotego wobec euro czy funta, wzrósł z około 30 proc. do około 50 proc. poziomu tej najbardziej rozwiniętej części UE.

W wypowiedziach obecnych członków rządu, w szczególności premier Beaty Szydło oraz wicepremiera Mateusza Morawieckiego, pojawiła się kwestia utrzymania dotychczasowego tempa doganiania Niemiec i innych wysoko rozwiniętych krajów UE.

Nie była jednak wyraźnie artykułowana w kampanii wyborczej i niewiele się mówiło na temat, co zrobić, żeby to tempo około 4 proc. utrzymać. Wicepremier Morawiecki mówił, że w zeszłym roku udział inwestycji w dochodzie narodowym Polski sięgał 19 proc., powinien jego zdaniem wynosić w najbliższych latach około 25 proc. Problem jednak polega na tym, że w kampaniach wyborczych, i tej prezydenckiej, i tej rządowej, nikt się nie zastanowił, jak to osiągnąć. Wręcz przeciwnie. Mówiło się o propozycjach, które mają zwiększyć konsumpcję. To jest właśnie to zainteresowanie tym tu i teraz, zarazem wewnętrzna sprzeczność programowa obecnego rządu.

A które z tych propozycji są najbardziej niebezpieczne?

Te, które zwiększają deficyt sektora finansów publicznych, bo obniżają narodowe oszczędności i krajowe inwestycje w relacji do PKB. Chodzi przede wszystkim o takie propozycje jak zwiększenie kwoty wolnej od podatku, obniżenie wieku emerytalnego, dodatek rodzinny 500+ czy darmowe lekarstwa dla osób powyżej 75 lat. Ten deficyt już jest spory - wynosi około 3 proc. PKB, więc jest na poziomie maksymalnie dopuszczalnym w ramach Unii Europejskiej.

Problem polega na tym, że ten deficyt jest tak duży pomimo tego, że w tym roku mamy dwa nadspodziewanie duże dochody niepodatkowe: przekazanie do budżetu dużych zysków NBP w roku 2015 - około 9 miliardów złotych i zapłata za licencję telefonii komórkowej - też około 9 miliardów złotych. Mamy więc dodatkowe dochody w skali około 1 proc. PKB, ale dochody tylko na jeden rok. Dzięki temu stan finansów publicznych, nie najlepszy w roku 2015, nie ulegnie znacznemu pogorszeniu w roku 2016. Ale te wyborcze zapowiedzi programowe, teraz przez rząd przejęte czy przejmowane, mają być wdrożone na jeszcze większą skalę w latach 2017-2018. W związku z tym istnieje poważne ryzyko, że znów wpadniemy w obszar nadmiernego deficytu w roku 2017 i później, z wszystkimi tego kosztownymi konsekwencjami.

Jakie to konsekwencje?

Większy deficyt budżetowy, to większe "zjadanie" oszczędności przez sektor publiczny na konsumpcję i mniej środków na inwestycje. Czyli to podważa nasze możliwości doganiania Europy Zachodniej w średnim i dłuższym okresie. W odpowiedzi na oczekiwania wyborców i na presję polityczną po to, żeby wygrać wybory, pojawiło się kilka ważnych i kosztownych propozycji sprzecznych z długofalowym interesem kraju.

Ponadto pogarsza się zaufanie do Polski w naszych relacjach z inwestorami zagranicznymi, co przekłada się na wzrost ryzyka wyższych rentowności skarbowych papierów wartościowych oraz osłabienie złotego, w konsekwencji na możliwość wyższych kosztów obsługi długu zagranicznego przez gospodarstwa domowe, przedsiębiorstwa oraz budżet państwa. Na taki wzrost ryzyka zwraca uwagę opublikowana kilka dni temu decyzja S&P o obniżeniu ratingu Polski.

I rząd ma problem...

Tu i ówdzie zaczyna ten problem zauważać, przesuwając niektóre wydatki. Na przykład w tej chwili minister finansów Paweł Szałamacha jest już bardzo ostrożny jeśli chodzi o zmniejszenie wieku emerytalnego.

Zdaniem szefa resortów finansów w projekcie budżetu na rok 2016 obniżenie wieku emerytalnego się nie mieści.

Na pewno nie w tym roku - mówi - a co będzie w przyszłym, to zobaczymy. Nie ma zgody na propozycję prezydenta, który chciał powrotu do niższego wieku emerytalnego już od 1 stycznia 2016 roku. Jeżeli chodzi o program 500+, to też pojawiają się jakieś propozycje, które mają na celu zmniejszenie kosztów tej całej operacji. Również zwiększenie kwoty wolnej od podatku ma być rozłożone w czasie. Jeżeli to odejście od propozycji programowych wyborczych będzie na dostatecznie dużą skalę, to zagrożenie będzie oczywiście odpowiednio mniejsze. A może go i wcale nie być. Ale na razie jest ryzyko, że właśnie te obietnice wyborcze będą realizowane w dużym stopniu i z niedobrymi konsekwencjami. Ale pamiętajmy o dobrym rządowym celu znacznego zwiększenia udziału inwestycji krajowych w PKB. Jak dotąd nie mamy żadnych propozycji, jak taki cel miałby być osiągnięty.

15 stycznia Komisja Europejska postanowiła wdrożyć postępowanie wobec Polski. 19 stycznia odbyła się z kolei w Parlamencie Europejskim w Strasburgu debata na temat sytuacji w Polsce. Jakie ewentualne konsekwencje finansowe czekają nas w razie dalszej eskalacji?

Unia Europejska właściwie nie dysponuje wieloma możliwościami dyscyplinowania poszczególnych krajów. Polityką fiskalną zarządzają rządy poszczególnych krajów UE, z wyjątkiem sytuacji, kiedy mamy właśnie nadmierny deficyt. Bowiem nadmierny deficyt w jednym kraju kładzie się cieniem na wiarygodność we wszystkich innych krajach. W rezultacie interes całej Unii Europejskiej doznaje szwanku. Dotyczy to szczególnie krajów strefy euro.

Tak jak to było z Grecją?

To jest właśnie przypadek Grecji, gdzie trzeba było zorganizować pomoc na wielką skalę, żeby nie doszło do totalnego bankructwa tego kraju. Ale zaraz za Grecją było w kolejce parę innych krajów, takich jak Irlandia, Hiszpania, Portugalia czy Włochy. I tutaj też Komisja Europejska musiała wykazać się pewną determinacją, żeby kraje zagrożone zaczęły wprowadzać reformy zmniejszające ryzyko bankructwa. I te reformy zaczęto wprowadzać, na dużą skalę w Irlandii, na mniejszą w Portugalii, Hiszpanii i Włoszech, ostatnio także w Grecji. Ta presja interesu ogólnego oraz pomoc zewnętrzna są jak na razie dostatecznie duże, żeby uchronić wymienione powyżej 5 krajów od bankructwa.

W tej chwili problemami Polski nie są tylko kwestie gospodarcze, takie jak niskie inwestycje krajowe, niska aktywność zawodowa obywateli czy nadmierny deficyt sektora finansów publicznych, ale także rzeczy bardziej podstawowe. Chodzi o zobowiązania Polski w obszarze swobód demokratycznych i przestrzegania reguł państwa prawa. To jest kwestia zobowiązań, jakie nasz kraj podjął, przystępując do Unii Europejskiej. Wtedy wszystkim innym krajom UE wydawało się, że dla realizacji tych zobowiązań nie ma zagrożenia i w oparciu o te opinie Polska została przyjęta. Konflikt o charakterze politycznym między Polską a wieloma krajami Zachodniej Europy może przełożyć się także na wzrost ryzyka inwestycyjnego. Mam nadzieję, że deklaracje pani premier dotyczące państwa prawa będą realizowane. Że w szczególności Trybunał Konstytucyjny będzie nadal pełnił swoją niezwykle ważną rolę strażnika fundamentu całego systemu prawnego, jakim jest konstytucja.

Węgry staną murem za Polską. Premier Węgier Victor Orban deklaruje wsparcie dla Polski i odrzucenie ewentualnych obostrzeń.

Poparcie Polski przez Węgry ma znaczenie polityczne, ale nie gospodarcze. Budowa jakiejś koalicji tu, w dawnej Wschodniej Europie, wśród krajów tzw. postkomunistycznych, sygnalizuje częściową korektę naszego dotychczasowego strategicznego celu. Czyli całkowitego odejścia od modelu postsocjalistycznego do modelu gospodarki rynkowej, mocno konkurencyjnej, oraz liberalnego państwa prawa, modelu charakterystycznego dla najbardziej demokratycznych i gospodarczo najbardziej rozwiniętych krajów Europy Zachodniej.

Dla inwestorów prywatnych duże znaczenie ma to, czy Polska jest w konflikcie z Komisją Europejską, czy nie. Jeżeli jest, to rośnie ryzyko inwestycyjne. Nawet jeżeli nie będzie jakichś kar ze strony Unii Europejskiej, to będą konsekwencje w postaci mniejszych inwestycji prywatnych w Polsce, także większego kosztu obsługi długu zagranicznego. W Polsce dług zagraniczny, zarówno publiczny, jak i prywatny, jest wysoki w relacji do dochodu narodowego. Mówię nie tylko o obligacjach skarbu państwa w posiadaniu zagranicznych inwestorów, ale także o frankowiczach i przedsiębiorstwach. To ogólne zadłużenie zagraniczne kraju nie jest jeszcze na kryzysowym poziomie, ale jest wysokie w relacji do PKB, wyższe niż być powinno. Zmniejszenie zaufania do Polski wyrazi się w większych kosztach obsługi. Ten koszt pojawi się automatycznie, niezależnie od tego, co zrobi Komisja Europejska.

W książce "Transformacja i rozwój. Teoria i polityka gospodarcza" proponuje pan konkretną politykę gospodarczą na kolejne lata. Jakie są najważniejsze cele, które jako państwo, powinniśmy przed sobą postawić?

W każdym programie powinien być jakiś główny cel zasadniczy oraz cele pośrednie. Program musi być spójny. Nie mogą się pojawiać wewnętrzne sprzeczności. O jednej takiej sprzeczności, z którą mamy właśnie do czynienia w programie rządowym, mówiłem wcześniej. Luka dochodowa czy cywilizacyjna między Polską a Zachodnią Europą jest ciągle bardzo duża i gdybyśmy się mieli zatrzymać na obecnym poziomie, oznaczałoby to dla nas w dalszym ciągu status kraju drugiej kategorii. Tak więc niezwykle ważnym narodowym celem jest właśnie kontynuacja tego doganiania, czyli tempo wzrostu około 4 proc. Może być trochę mniej. Lepiej, żeby było trochę więcej. Ale w każdym razie nie 2 proc., o którym mówi Komisja Europejska czy OECD. Chodzi zatem o szybkie wykorzystanie rezerw wzrostu, jakie mamy. A rezerwy te są jeszcze całkiem duże.

Co to są za rezerwy?

Demografia będzie barierą rozwoju Polski dopiero za 20-40 lat . W międzyczasie powinniśmy lepiej wykorzystać te zasoby siły roboczej, który mamy. Około 12 proc. siły roboczej jest nadal zaangażowane do pracy w rolnictwie. Na dłuższą metę wystarczy 2-3 proc. Czyli jakieś 1,5 miliona osób, po nabyciu odpowiednich kwalifikacji, mogłoby być zatrudnionych poza rolnictwem.

Drugą rezerwą siły roboczej są małe miasteczka i miasta na obszarach z bardzo dużym bezrobociem: Polska Wschodnia, Warmia i Mazury, województwo świętokrzyskie i Podkarpacie, gdzie bezrobocie często przekracza 15 proc., a w niektórych powiatach przekracza nawet 20 proc. Właśnie z tych obszarów sporo ludzi wyjechało za granicę.

Trzecią rezerwą w obszarze podaży pracy jest znaczne podwyższenie stopnia aktywności zawodowej osób w wieku 50-70 lat. Ta aktywność w Polsce jest teraz znacznie poniżej poziomów w rozwiniętych krajach Europy Zachodniej.

Co zrobić, by ci ludzie znaleźli pracę w Polsce?

Nasz kraj pod względem bezrobocia dzieli się na trzy strefy: A, B i C. W Polsce A bezrobocie jest niewielkie (3-8 proc.). W Polsce C bezrobocie przekracza 15 proc., a w Polsce B jest wysokie (8-15 proc.). Ludzie zdolni do pracy w Polsce B i C mogą znaleźć pracę w Polsce A, gdzie często brakuje wykwalifikowanych pracowników. W związku z tym powinniśmy przekształcać szkolnictwo w Polsce B i C na bardziej zawodowe. Niemcy mają bardzo dobry model w tym obszarze. Następną sprawą jest łatwiejszy dostęp do mieszkań, a więc tanie budownictwo czynszowe. Akurat te dwie kwestie pojawiły się w programach gospodarczych praktycznie wszystkich partii, tylko na razie nie widzę jeszcze propozycji realizacyjnych.

PiS ma taką propozycję. Chce wygasić program Mieszkanie dla Młodych i w zamian przygotuje za to program budowy tanich mieszkań na wynajem.

Tylko że budownictwem czynszowym nie powinien zajmować się rząd. Sektor publiczny nie ma na to środków. Propozycje, które padły w tej chwili są niewystarczające. Bank Gospodarstwa Krajowego ma przeznaczyć 5 miliardów złotych i wybudować 10-20 tysięcy mieszkań czynszowych. W Polsce potrzebnych jest milion do dwóch milionów mieszkań czynszowych! Może to zrobić tylko sektor prywatny. Natomiast publicznie możemy wspierać tych, którzy będą korzystać z tych mieszkań. Budżet państwa może wspomagać wynajmujących poprzez przejęcie części czynszu przez pewien początkowy okres. Ale nie poprzez budowanie mieszkań czy administrowanie tymi mieszkaniami. Chodzi więc tylko co najwyżej o zmiany w prawodawstwie na takie, żeby prywatni właściciele mieszkań mieli pewność, że nie stracą ich, jeśli je wynajmą.

Zwraca pan także uwagę, że powinniśmy korzystać z tego, że płace na Ukrainie są mizerne i ściągać stamtąd pracowników.

Trzeba się liczyć z możliwością, że liczba ludności w Polsce znacznie zmaleje. Perspektywa jest taka, że za 30, 40, 50 lat ludność w Polsce będzie wynosić jakieś 5 milionów mniej niż jest obecnie. Samo lepsze wykorzystanie istniejącej siły roboczej tu nie wystarczy.

Pomysły PiS mają zwiększyć dzietność.

Pobudzanie dzietności programem typu 500+ jest bardzo kosztowne, więc nie można liczyć na to, że rozwiąże problem. Zresztą sam rząd przyznaje, że zwiększenie liczby ludności o jedną osobę tą drogą może kosztować blisko milion złotych. Zwiększenie o jeden milion to jest tysiąc miliardów złotych. Mówimy więc o kwotach niesłychanych. Musimy podjąć działania, które zmniejszają emigrację z Polski i zwiększają imigrację do Polski. W ciągu ostatnich 25 lat, szczególnie po wejściu Polski do Unii Europejskiej, mamy spory odpływ ludzi z kraju. W tej chwili za granicą przebywa około 2-3 miliony Polaków. Chodzi o to, żeby lepsze perspektywy w Polsce spowodowały przynajmniej zatrzymanie się tego odpływu. A najlepiej jeszcze przyciągnięcie pewnej liczby z tych osób. Ale trzeba też myśleć o sensownej polityce imigracyjnej.

Polska jest właściwie jedynym krajem w Europie, gdzie praktycznie nie ma osób o innej narodowości niż polska. I to jest coś nowego w historii Polski, która była krajem wielonarodowym i wielokulturowym przez wieki. Tu nie chodzi o to, żeby powrócić do Polski Jagiellonów. Ale znaczny napływ imigracji, szczególnie z Ukrainy, byłby wskazany. Niski poziom życia na Ukrainie - teraz i przez najbliższe 10-20 lat - to jest takie window of opportunity. Ta różnica między Polską a Ukrainą jest w tej chwili dostatecznie duża, żeby stworzyć możliwości przyciągania. I nie chodzi o pracowników sezonowych, tylko o ludzi, którzy tu będą pracować, a z czasem będą tu mieszkać i zakładać rodziny. To nie rozwiąże całkowicie problemu zmniejszenia liczby ludności, ale byłoby istotnym elementem w programie przeciwdziałania temu zmniejszeniu .

Co zrobić, żeby udział inwestycji w Polsce był większy?

Musimy przestać być krajem, który ma co roku duży deficyt budżetowy i gdzie dług publiczny szybko narasta. W swoich publikacjach od wielu lat proponuję zmiany w ustawach, które spowodują, że Polska, podobnie jak w tej chwili Niemcy, Szwecja czy Wielka Brytania, będzie mogła zrealizować cel w postaci średnio zerowego deficytu sektora finansów publicznych. Czyli może być deficyt w trudnych latach, ale nadwyżka w tłustych latach. Już to samo zwiększy udział inwestycji w dochodzie narodowym i to o jakieś 3 do 4 punktów procentowych PKB. Zamiast tylko 19-20 proc. możemy mieć 23-24 proc. I to już byłby bardzo duży postęp.

Oprócz tego oczywiście potrzebne są też różne zmiany podatkowe. Ale przede wszystkim konieczna jest większa przejrzystość prawa. W tej chwili mamy w tym obszarze ogromne problemy z biurokracją. I to też zwiększa ryzyko inwestycyjne i zniechęca polskich przedsiębiorców do większych oszczędności i poważnych inwestycji. No i oczywiście należy w dalszym ciągu zachęcać do inwestycji zagranicznych, które odegrały bardzo dużą pozytywną rolę w Polsce. Między innymi około połowa polskiego eksportu powstaje w firmach z dużym udziałem zagranicznym.

Minister Morawiecki jest chyba innego zdania. Uważa, że "zbyt pogłębiliśmy w ciągu ostatnich 25 lat zależność od inwestorów zagranicznych" i gospodarka powinna być bardziej polska.

Wicepremier Morawiecki wypowiada się w taki trochę Wałęsowski sposób: "jestem za, a nawet przeciw". Oczywiście, wszyscy powinni płacić podatki według tych samych zasad, także firmy zagraniczne. Uszczelnianie systemu podatkowego jest jednym z ważnych zadań w Polsce. Tak samo ważne jest zmniejszanie szarej strefy. Nawiązując do wypowiedzi ministra Morawieckiego, rząd powinien zabiegać o zwiększenie inwestycji krajowych, zachęcać do nich. Ale trzeba także zachęcać, raczej niż zniechęcać, do inwestycji zagranicznych w Polsce, chociaż na obecnym etapie już nie poprzez przywileje podatkowe. Politycy mogliby także zauważyć, że wejście Polski do strefy euro powinno pomóc w zmniejszeniu ryzyka inwestycyjnego w zwiększeniu zaufania do Polski. Czyli m.in. sprzyjać inwestycjom zagranicznym w Polsce. Trzeba wyraźnie podkreślać - również w przekazie społecznym i politycznym, że zależy nam szczególnie na bliskiej współpracy gospodarczej z bogatymi krajami Unii Europejskiej. Bliska integracja gospodarcza we wszystkich aspektach, także w monetarnym, sprzyja wiarygodności kraju i zmniejsza ryzyko konfliktów narodowych w Europie. Współpraca polityczna w ramach Unii Europejskiej jest niezwykle ważna jako cel sam w sobie. Ale ponadto sprzyja gospodarce, jest więc korzystna dla obywateli także z tego powodu.

Co Polska musi zrobić, by utrzymać tempo doganiania Europy Zachodniej?

W bardzo dużym stopniu zależy to od szybkości w w postępie technologicznym. My na nowe technologie przeznaczamy bardzo niewielki procent dochodu narodowego. I nawet gdybyśmy zwiększyli to dwa czy trzy razy, to w dalszym ciągu będzie to niewielki procent tego, co przeznacza cała Europa. Zatrudnienie w sektorze badania i rozwój (B&R jest) za granicą około 100 razy większe niż w Polsce, a nakłady finansowe są około 300 razy większe. Około 90 proc. wszystkich ważnych innowacji na świecie powstaje w krajach najbardziej zaawansowanych technologicznie, głównie w Europie Zachodniej, w Stanach Zjednoczonych oraz Japonii. Nasz postęp w tym obszarze musi polegać przede wszystkim na tym, żeby umieć korzystać z tego, co robią inni. Nam potrzebne są lepsze uniwersytety, więcej centrów naukowo-badawczych, ale musimy być realistami. Dopływ inwestycji z zagranicy do Polski jest istotny dlatego, że pojawienie się przedsiębiorstw zagranicznych, także takich, które składają samochody, oznacza także dopływ technologii.
Producenci samochodów z Niemiec czy innych krajów mają u siebie centra naukowe, które wymyślają nowe metody produkcji i tym samym stają się jak gdyby częścią ogólnoeuropejskiego sektora B&D, z którego korzystają wszyscy, także Polska. Takie próby podzielenia tego sektora europejskiego na to, co polskie i niepolskie, nie jest właściwe. W obszarze technologii mamy bowiem duży przepływ wiedzy technologicznej między krajami. Ten przepływ zależy w dużym stopniu od narodowych zdolności do korzystania z tego, co robimy wspólnie. Ale będąc w UE ten przepływ nie jest przesądzony, jest tylko ułatwiony.

Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska

Stanisław Gomułka urodzony w 1940 roku, ukończył studia na Wydziale Fizyki i Matematyki UW (1962), w wieku 26 lat obronił doktorat z ekonomii. Pozbawiony pracy etatowej za działalność opozycyjną, emigruje w 1969 roku do Danii, a w 1970 roku przenosi się do Wielkiej Brytanii. Trzydzieści pięć lat pracuje w słynnej London School of Economics. W latach 80. wykłada także na czołowych uczelniach amerykańskich (Havard University, Stanford University, Columbia University, Pennsylvania University). W 1985 roku angażuje się w projektowanie reform w Polsce, najpierw jako doradca MFW, a od 1989 roku jako doradca kolejnych rządów. Negocjuje zmniejszenie długu zagranicznego z klubami Paryskim i Londyńskim. Kontynuuje działalność akademicką na uczelniach zagranicznych i polskich, publikuje prace poświęcone przemianom gospodarczym w Europie Środkowej i Wschodniej. Jego dorobek naukowy to kilkanaście książek i około 100 artykułów, głównie dotyczących teorii wzrostu gospodarczego. W 2008 roku na krótko zostaje wiceministrem finansów, później wraca do działalności naukowej i eksperckiej. Obecnie jest głównym ekonomistą Business Centre Club. Niedawno nakładem wydawnictwa PWN ukazała się książka "Transformacja i rozwój", w której po 25 latach transformacji zostały zidentyfikowane główne problemy gospodarcze Polski.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (766)