Ryzykowna gra Łukaszenki. Koniec romansu z Rosją?
Rosja i Białoruś znajdują się na kursie kolizyjnym. Podczas gdy Łukaszenka sygnalizuje swoją niezależność prowadząc grę obliczoną na skłonienie Moskwy do ustępstw, Rosja może zareagować twardo - a nawet pozbawić dyktatora władzy
Kiedy w poniedziałek ogłoszono, że białoruski prezydent Alaksandr Łukaszenka spędzi przyszły tydzień w Soczi, komentatorzy i eksperci zaczęli pół żartem, pół serio zastanawiać się, czy "ostatni dyktator Europy" wróci z rosyjskiego kurortu żywy, a jeśli tak, to czy będzie miał po co wracać.
Taki scenariusz jest rzecz jasna bardzo mało prawdopodobny, ale komentarze te - nawet jeśli żartobliwe - dobrze oddają coraz większe napięcia i frustracje między najbliższymi sojusznikami na wschodzie. W ostatnim czasie w stosunkach Mińska i Moskwy, które nigdy nie były łatwe, narósł cały szereg trudnych problemów. Od dłuższego czasu trwa między nimi spór o ceny ropy i gazu, których Kreml nie chce już subsydiować i domaga się zapłaty od Białorusi ponad pół miliarda dolarów. Podobnie jest z planowaną rosyjską bazą lotniczą w Bobrujsku, której budowę Łukaszenka cały czas blokuje.
Ostatnie tygodnie przyniosły zaś trzy symboliczne wydarzenia: najpierw Łukaszenka zbojkotował szczyt Unii Eurazjatyckiej i Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym w Sankt-Petersburgu. Potem na początku lutego, wzdłuż nieobstawionej dotąd granicy z Białorusią Rosja przywróciła strefę graniczną (a więc i kontrole) czyniąc to bez konsultacji z Mińskiem - i w odwecie za decyzję Białorusi o zniesieniu obowiązku wizowego na pobyt do pięciu dni dla obywateli 80 krajów. Z kolei w ubiegłym tygodniu, kilka dni po tym, jak Łukaszenka zadeklarował, że "Białoruś przeżyje bez rosyjskiej ropy" Mińsk zakupił 80 tys. ton ropy naftowej z Iranu. To w skali uzależnienia Mińska od rosyjskich surowców znikoma ilość, lecz stanowiąca znaczący gest w kierunku Moskwy.
Napięcia między Putinem i Łukaszenką, dwoma bardzo różnymi ludźmi, istnieją niemal od zawsze, powodowane z jednej strony przez lawirowanie białoruskiego prezydenta i symulowane próby "pójścia na Zachód" w celu wyciągnięcia od Moskwy korzyści finansowych, zaś z drugiej przez działania Kremla w kierunku dalszej integracji kraju z Rosją. Czy obecne problemy to po prostu kolejna faza tej wielokrotnie powtarzanej gry? Coraz więcej wskazuje na to, że nie. Zdaniem białoruskiego politologa Artjoma Szraibmana, nawet jeśli obecny konflikt zostanie zażegnany, dotychczasowa formuła relacji obu krajów się wyczerpała.
"Romans między Rosją i Białorusią, rozpoczęty 20 lat temu, jest już martwy. Wcześniej czy później oba kraje będą musiały wypracować nowy modus vivendi" - pisze Szrajbman w analizie Instytutu Carnegie w Moskwie. "Ten konflikt będzie jedną z najważniejszych faz w białoruskim oddalaniu się od Rosji" - przewiduje.
Być może wizyta w Soczi ma być ostatnią próba Łukaszenki przywrócenia starego układu. To, że białoruski dyktator desperacko chce porozmawiać z Putinem bezpośrednio widać było w jego siedmiogodzinnej konferencji prasowej, podczas której w niewybredny i ostry sposób łajał Rosję za jej zachowanie - lecz winą za to obarczał nie Putina, lecz "inne siły rządzące Rosją". Co znamienne, jeszcze 3. lutego zastrzegał, że nie pojedzie do Rosji dopóki spór o gaz nie zostanie rozwiązany. Teraz, decydując się na wyjazd nad Morze Czarne, najwyraźniej zmienił zdanie. Do spotkania obu przywódców miało dojść już dwa tygodnie temu, lecz zostało przełożone na bliżej nieokreślony termin. Wszyscy oczekiwali, że do rozmowy dojdzie w Soczi, lecz kilka godzin po ogłoszeniu planów Łukaszenki rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow stwierdził, że grafik Putina jest tak napięty, że nie będzie miał czasu spotkać się z białoruskim prezydentem. Wygląda to na wariant znanego zagrania Putina (stosowany też m.in. przez Stalina), który często każe na
siebie czekać swoim rozmówcom - m.in. po to, by ich "zmiękczyć".
Ale Łukaszenka również prowadzi swoją grę. Odkąd w 2015 roku uwolnił ostatnich więźniów politycznych, stał się znacznie bardziej tolerancyjny wobec krajowej opozycji. W białoruskim parlamencie po raz pierwszy za jego rządów zasiadło dwoje przedstawicieli opozycji. Liberalizacja ta miała na celu zniesienie unijnych sankcji na ten kraj - co już się udało - oraz uzyskanie pożyczki od Międzynarodowego Funduszu Walutowego - w tej sprawie negocjacje wciąż się toczą. W ostatnim czasie Łukaszenka uczynił dwa inne przyjazne gesty wobec opozycji. 13 lutego spotkał się z redaktorem naczelnym niezależnej gazety "Narodnaja Wola" Iosifem Sieradziczem, podczas którego miał poprosić dziennikarza o "opracowanie szczegółowego projektu przeprowadzenia narodowego okrągłego stołu”. Zaś w miniony weekend nie rozkazał stłumienia - co jest standardową reakcją niezgłoszonych wcześniej protestów w Mińsku i Homlu, gdzie kilka tysięcy Białorusinów demonstrowało przeciwko "podatkowi dla darmozjadów", którym władze chcą obarczyć
bezrobotnych.
Zdaniem Macieja Zaniewicza, zastępcy redaktora naczelnego portalu Eastbook.eu, ruchy Łukaszenki wskazują na to, że przygotowuje sobie "plan awaryjny" na wypadek, gdyby sprawy potoczyły się źle dla swojego reżimu. W takim scenariuszu Łukaszenka zezwoliłby na stopniową i częściową demokratyzację kraju, zachowując jednocześnie wpływ na sytuację. "Manewr ten jest również, jeśli nie przede wszystkim, sygnałem dla Rosji, za pomocą którego Łukaszenka chce przekazać Kremlowi, że w przypadku realizacji „scenariusza ukraińskiego” na Białorusi, czyli wybuchu znaczących protestów, Łukaszenka nie będzie potrzebował rosyjskiego wsparcia w postaci azylu w zamian za aneksję Białorusi przez Rosję" - pisze Zaniewicz.
Nie wszyscy jednak są do tego przekonani.
- To część gry Łukaszenki. Trudno sobie wyobrazić, by był skory do ustąpienia, nawet jeśli miałby być zastąpiony przez swoją marionetkę. Jest przecież młodszy od Putina, który chce pozostać przy władzy przynajmniej do 2024 roku - mówi WP Aleksander Kokczarow, białoruski ekspert brytyjskiego ośrodka badawczego IHS Jane’s. - To prawdopodobnie zagranie pod zachodnią publikę. Łukaszenka chce lepszych relacji z Zachodem i liczy na zachodnie pieniądze - dodaje
Nie byłby to pierwszy raz, kiedy białoruski dyktator stosuje takie zagranie. Podobnie było w 2010 roku, kiedy przyjął ofertę Unii - reprezentowaną przez szefów dyplomacji Polski i Niemiec - trzech miliardów euro w zamian za przeprowadzenie wolnych wyborów. Kiedy jednak ruch ten skłonił Rosję do zaoferowania lepszych warunków współpracy, szybko zmienił swój kurs i mocno "dokręcił śrubę" opozycji. Tym razem taki gest może na Moskwę nie zadziałać. Kreml wie, że Białoruś jest zbyt bardzo gospodarczo uzależniona od Rosji by jej "ucieczka na Zachód" była realnym zagrożeniem i - jak pokazuje dotychczasowa reakcja Putina na ruchy Łukaszenki - zamierza zagrać twardo. Niektórzy komentatorzy uważają nawet, że może dojść do próby wymiany władz w Mińsku, a nawet do okupacji.
- Rosjanie, mówiąc kolokwialnie, chcą "zagonić bydło do chlewu", by się zbytnio nie rozpasało - mówi WP Aleh Barcewicz, białoruski dziennikarz. - Plan minimum to osłabić Łukaszenkę do tego stopnia, by ponownie był uległy. Plan maksimum: wywołanie konfliktu i aneksja lub wymiana kierownictwa Białorusi - przewiduje.
Ten drugi scenariusz, choć powszechnie uważany za mało prawdopodobny, jest jednak coraz częściej podnoszony przez ekspertów i komentatorów na Białorusi. Okazją do takiego ruchu miałyby być wielkie manewry rosyjskiego wojska "Zachód 2017", w których uczestniczyć ma ponad 100 tysięcy żołnierzy i które będą miały miejsce głównie na terytorium Białorusi. Białorusini obawiają się, że rosyjscy żołnierze mogą przyjechać na ćwiczenia i już tam zostać.
- Wydaje się, że Rosja nie ma interesu, by podjąć interwencję. Ale po aneksji Krymu nie jesteśmy w stanie tego wykluczyć - powiedział WP Ryhor Astapenia, analityk Instytutu Ostrogorskiego. - Rosyjska machina propagandowa została zbudowana w taki sposób, że w każdym momencie może zostać uruchomiona. Cała narracja już jest gotowa, wojska są gotowe i na tym polega cały problem - dodaje.
Podobnie uważa Alexander Clarkson, specjalista z King's College w Londynie.
- Nie sądzę, by Kreml planował wzięcie Mińska. Ale problem polega na tym, że zmasowanie takiej liczby żołnierzy sprawi, że Moskwie będzie bardzo łatwo dać odpowiedni rozkaz jeśli Putin nagle spanikuje na skutek swojej paranoi - przewiduje ekspert.