Gdyby Elbląg był człowiekiem, miałby twarz o cerze ceglanej jak poniemiecka kamienica i rysach pospolitych jak komunistyczne blokowisko. Pokrytą grubą warstwą taniego pudru kryjącego stare blizny. Rodzina Mariana Sawicza nosi bliznę po Grudniu 70.
Blizna - i wywołana nią trauma - są tak wielkie, że niemożliwe okazało się opisanie historii Mariana w jednym tekście, w którym wystąpiłyby dwie najważniejsze jej bohaterki. Historię rodziny Sawiczów przecina na pół rykoszet milicyjnej kuli.
I wersja córki Sawicza, Wioletty, którą właśnie czytacie.
18 grudnia 1970
W piątek 18 grudnia 1970 roku Marian Sawicz wyjeżdża z pracy firmowym żukiem. Wiezie weselnego świniaka do domu na ulicę Szczyglą. Zamyka zwierzę w komórce i wraca oddać auto do bazy MZBM. Potem jedzie odwiedzić Alicję. Zapomina, że narzeczona jest u krawcowej. W domu zastaje tylko jej ojca.
"Choć Marian, obiadu ci dam" - zaprasza pan Haufa. Lubią się i Marian chętnie by zjadł, ale się spieszy. Mówi, że przegryzie coś na mieście. Żegna się, wychodzi.
Ponad 48 lat później pan Haufa powie swojej wnuczce Wioli: "Gdybym ja go wtedy zatrzymał, miałabyś ojca". I będzie to jedna z ostatnich rzeczy, jakie w ogóle powie.
Wybrzeże od trzech dni protestuje po ogromnych podwyżkach cen. Trzy dni wcześniej wśród zabitych pada pierwszy elblążanin, Waldemar Rebinin, ma 36 lat. Jest kierowcą samochodu sanitarnego. Zatrzyma się w okolicy gdańskiego dworca PKP, by pomóc postrzelonemu stoczniowcowi. Zginie od milicyjnej kuli. Do historii przejdzie jako bohater.
17.12.70
Umiera drugi elblążanin. Nazwa się Zbyszek Godlewski. Jest pracownikiem gdyńskiego portu, ma 18 lat. Nie uda mu się dojść do zakładu. Zginie od serii kul z karabinu wojskowego. Robotnicy położą jego ciało na drzwiach i przemaszerują przez miasto. Do historii przejdzie jako Janek Wiśniewski - ten, który padł w słynnej balladzie Krzysztofa Dowgiałły.
18.12.70
Umiera trzeci elblążanin. Nazywa się Marian Sawicz, ma 22 lata. Rodzina mówi mu Maryś. Nie będzie ratował ludzi, nie będzie niesiony na drzwiach. Będzie po prostu wychodził z baru mlecznego.
Na fotografii
Na hasło "Marian Sawicz" wyszukiwarka wyświetla czarno-białe zdjęcie. Młody, przystojny mężczyzna o kędzierzawych włosach i wyjątkowo zalotnym uśmiechu.
W chwili śmierci pracuje w Miejskim Zarządzie Budynków Mieszkalnych (MZBM), ze swojej pensji utrzymując całą rodzinę: schorowaną mamę Józefę, 18-letnią siostrę Hannę i 4-letniego braciszka Darka.
Sporo jak na 22 lata, ale Marian od szesnastego roku życia, gdy rozstali się jego rodzice, jest właściwie głową rodziny. A teraz jeszcze zakłada swoją. Za siedem dni ma zostać mężem Ali (Alicji Haufy), a za sześć miesięcy ojcem Wioletty.
Nigdy jej nie pozna.
W barze "Słoneczny" Marian prosi o ulubioną zupę pomidorową. Kelnerka zapamiętuje zamówienie, choć jej uwagę pochłania już to, co dzieje się na zewnątrz.
Godzina 16.45
Na ulicy pełno mundurowych. Kilkadziesiąt metrów od baru stoi czołg. Podobno ludzie chcą go podpalić, podobno zapłonęła plandeka. Wojskowi strzelają ze ślepaków. Wybuchają petardy. „Banda!” – krzyczą przechodnie. Na ulicy pachnie dymem i strachem. Marian wychodzi z baru. Przystaje na schodach. Widzi kolegę - Ryśka Konarczaka. Chce się przywitać, ale ich dłonie nigdy się nie spotkają, bo milicyjna nysa jest już na wysokości "Słonecznego". Podobno drzwi auta są rozsunięte. Podobno wychyla się z nich milicjant. Podobno wygląda na pijanego, podobno się śmieje. Podobno o biodro oparty ma karabin. Podobno strzela byle gdzie, dla zabawy.
Podobno tak ginie Marian Sawicz.
Rysiek jest w szoku. Nachyla się nad Marianem. Wtedy czuje, że też jest ranny. "Kula utkwiła mi w szyi, być może ta sama przeszła Mariana" - zezna przed prokuraturą wojskową w 1991 r.
Drugim świadkiem śmierci Sawicza jest Andrzej Grzelak. Podbiega, wyjmuje z kieszeni portfel, z portfela dowód. Z pomocą przechodniów przenosi Mariana kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie stoi wojsko. Mundurowi każą im iść do domu. Komuś udaje się zatrzymać karetkę. Sanitariusz patrzy na Mariana, mówi, że trupów nie zabierają. Tak Andrzej dowiaduje się, że Marian nie żyje. Chce zamknąć mu oczy, ale powieki są zbyt uparte. Wyjmuje z kieszeni białą chusteczkę, zakrywa twarz. Obok ciała zatrzymuje się pocztowa skoda (Marian pracował wcześniej na poczcie, być może mężczyzna prowadzący samochód go rozpoznał). Andrzej wręcza kierowcy dowód nieznajomego, prosi, by zawiózł ciało pod wskazany adres.
Z późniejszej relacji świadków wynika, że kierowca na Szczyglą nie dociera. Rodzina o śmierci Mariana dowie się dopiero nazajutrz od zaprzyjaźnionego technika sekcyjnego. Maryś spocznie w ziemi pod osłoną nocy na elbląskiej Agrykoli. Pożegna go ojciec i sąsiadka.
Historię rodziny Sawiczów przecina na pół rykoszet milicyjnej kuli.
Ostatnie przymiarki
Ala o pogrzebie nigdy się nie dowie. Mundurowi ominą jej dom. W momencie śmierci narzeczonego, 18 grudnia o 16.45 stoi przed wielkim lustrem w zakładzie krawieckim oddalonym kilkaset metrów od "Słonecznego". Ma na sobie sukienkę i ślubną garsonkę. Jest piękna, drobna i szczupła.
Uśmiech na jej delikatnej, dziecięcej niemal twarzy, ustępuje przerażeniu, gdy słyszy odgłosy dobiegające z ulicy. Strzały, krzyki, jęki. Do zakładu wbiega syn krawcowej: Zabili młodego chłopaka przy barze - mówi.
Alicja biegnie pod "Słoneczny", widzi kałużę krwi. Wpada w histerię. Jej matka wzywa karetkę. Alicja jest pewna, że lekarze, mimo ciąży, podają jej wówczas silne leki psychotropowe. Za kilka lat dowie się, że jej córka cierpi na zespół Turnera. O chorobę Wioli będzie obwiniać wydarzenia z 18 grudnia 1970.
Wioletta
Spotykamy się w hotelu w centrum Elbląga. W domu się nie da, bo Wioletta mieszka z mamą, a Alicja ani wtedy, ani teraz rozmawiać o Marianie nie chce.
Wiola ma 140 cm wzrostu, waży niecałe 40 kg. Pierwsza łza spływa po jej policzku, zanim jeszcze zdąży usiąść. To dlatego, że wita ją mój pies. Jej Figiel odszedł przed czterema tygodniami. Kilka miesięcy wcześniej pożegnała dziadka – Bolesława Haufę, tego, który nie zdołał zatrzymać Mariana na obiedzie.
Od kiedy pamięta, czuła, że w jej rodzinie coś jest nie w porządku. Mama, przedszkolanka, dużo czasu spędzała w pracy. Często płakała. Babcia, dziś już świętej pamięci, mówiła, że Alicja i Wiola mają w oczach to samo cierpienie. Że Wiola smutek z mlekiem matki wyssała.
Brat Alicji ożenił się z siostrą Mariana, Hanną. Zdarzyło się kiedyś tak, że cała trójka poszła razem położyć kwiaty pod "Słonecznym". Zwinęła ich policja, wypuściła po paru godzinach. Dowiedzieli się, że ich kwiaty mogą wywołać rozruchy.
Wiolę wychowuje babcia. To od niej Wiola dowiaduje się o śmierci ojca. "Twój tatuś nie mógł się doczekać, aż pojawisz się na świecie, ale zastrzelili go bardzo źli ludzie" - słyszy, mając sześć lat.
Z dziadkami od strony ojca praktycznie kontaktu nie miała. Pana Sawicza nigdy nie poznała. A Józefa Sawicz, widząc ją, płakała: "Matko, Jezu, Maryś przyszedł. Maryś, jak żywy!". Dlatego, gdy Józefa była już bardzo chora, Wiola nie odwiedzała jej na prośbę rodziny. Dziś żałuje.
W podstawówce lekarze diagnozują u niej zespół Turnera - chorobę związaną z brakiem jednego chromosomu, a do błędu genetycznego dochodzi podczas powstawania komórek rozrodczych albo na bardzo wczesnym etapie formowania płodu. W jakim zakresie tragiczne wydarzenia mogły wpłynąć na stan zdrowia Wioletty? To stara się ustalić jej adwokat.
Wiola od najmłodszych lat powinna przyjmować hormon wzrostu, ale nie przyjmuje. Dziadkowie traktują ją jak zdrową, a mama walczy z depresją. Gdy jej koleżanki kupują staniki i podpaski, ona wciąż wygląda jak małe dziecko. Pierwsze leki wspomagające dojrzewanie płciowe dostanie wiele lat później - o wiele lat za późno. Dlatego w jej przypadku, prócz bardzo niskiego wzrostu, zespół Turnera objawia się także zaburzeniami cech budowy ciała, m.in. obrzękiem limfatycznym kończyn. Wiola nie może pracować. Po dłuższym wysiłku puchną jej dłonie i stopy. Pobiera rentę, która po zsumowaniu z emeryturą byłej przedszkolanki daje niecałe 3000 zł. Tyle wystarcza na leki przeciwbólowe dla Wioli, psychiatryczne dla Ali, jedzenie i mieszkanie na elbląskim osiedlu.
Wiola mówi, że za tę kwotę daje się przeżyć, ale nie żyć. Marzy, by z Elbląga wyjechać, tak jak w 2015, gdy jedna z fundacji dobroczynnych sfinansowała jej wyjazd do hiszpańskiej szkoły flamenco. Wcześniej uczyła się tego tańca w Polsce. W Hiszpanii ćwiczyła dzień i noc. Chwalona przez nauczycieli bez trudu zaliczyła kolejny semestr, ale pieniądze się skończyły. Mimo wielkiego talentu, musiała wracać do Elbląga.
Pół miliona za życie bez ojca
Rodzina mawia, że miłość do tańca to niejedyna pamiątka, jaką Marian zostawił Wioli. Drugą jest upór.
Na początku 2020 roku 48-letnia córka zabitego w grudniu 1970 roku Mariana Sawicza wytacza państwu polskiemu proces o pół miliona złotych za śmierć ojca.
Sprawę pro bono prowadzi znany prawnik Roman Nowosielski. To były sędzia Trybunału Stanu i wcześniejszy pełnomocnik prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza.
Pierwsze posiedzenia toczą się przed sądem rejonowym na warszawskim Mokotowie, ale zjawiają się na nich tylko Wiola i mecenas. Skarb Państwa na spotkania w celu próby zawarcia ugody nie wysyła nikogo, w piśmie stwierdza, że stroną pozwaną powinna być policja, a w ogóle to śmierć Mariana się przedawniła.
- Przecież policja jest organem państwa i to państwo za nią odpowiada. Nie sposób zgodzić się też z zarzutem przedawnienia – twierdzi mec. Nowosielski. - Mamy do czynienia z morderstwem, a zgodnie z nowymi przepisami Kodeksu Cywilnego, dotyczącymi przedawnień, odpowiedzialność Skarbu Państwa nadal istnieje.
Tu zginął Marian Sawicz
Stoimy przed maleńką kwiaciarnią na rogu 1 Maja i Hetmańskiej. Sprzedawczyni wyciąga w stronę Wioli pukiel podwiędłych róż. - Żółte mam przecenione, bo trochę brzydkie - mówi.
- A tamte czerwone? Dla taty zawsze kupuję czerwone - Wiola wskazuje na piękny bukiet za plecami kwiaciarki.
- Nie, skarbie, tamten bukiet jest na zamówienie. Zaręczyny będą.
Kupujemy białą różę i wchodzimy w 1 Maja. Jedna z głównych ulic Elbląga jest pusta jak całe miasto. Pod dawnym adresem "Słonecznego" mieści się kebab. Kilka stolików i zaskakująco pokaźna grupka ludzi. Ktoś chwali sos, ktoś się z kimś kłóci. Na chwilę przystajemy. Z lokalu wychodzą dwie nastolatki, jeszcze na schodach odpalają papierosy.
- Szybciej mi lekcje mijają, jak mnie nie ma w szkole - śmieje się jedna.
- Na tych schodach zabili mi tatę - mówi Wiola.
Skręcamy za róg. Jest tablica, na niej napis:
Tu zginął dnia 18.12.1970 r. Marian Sawicz lat 22 zastrzelony przez MO.
"Solidarność".
Przy wejściu do kebaba robili elewację, później wentylację i tablica jest dziś dość daleko od "tu". Powinna raczej wskazywać "tam" - kawałek dalej.
Wiola chce położyć tacie kwiatek. Ale jest za niska. Wchodzi na zniszczony schodek znajdujący się nieopodal tablicy. Wyciąga rękę. Nieswojo mi. Chcę jej pomóc, ale stoję i czekam, aż umieści białą różę na parapecie pod tablicą. Robię zdjęcie, a później znak krzyża. Wiola patrzy na mnie. Mówi, że woli modlić się na cmentarzu, bo tu za głośno. Odmawia Koronkę do miłosierdzia Bożego. Z tą Koronką to od niedawna - wcześniej przychodziła na grób i po prostu rozmawiała z tatą, ale było jej jakoś dziwnie.
- Dlaczego dziwnie? - pytam.
- No bo dziwnie rozmawiać z kimś, kogo się w ogóle nie zna, a za kim się tak bardzo tęskni.
50 lat po godzinie 16.45
4 marca 2020 roku. Pierwsza rozprawa przed sądem okręgowym w Elblągu. Ze strony Skarbu Państwa znów nie pojawia się nikt. Powódka Wioletta ma na sobie jeansy i czarny golf. Przy mecenasie wygląda jak przerażona Calineczka. Bardziej od niej przerażona jest tylko Alicja, która tego dnia występuje w roli świadka. Jej zeznania będą cytować wszystkie ogólnopolskie media:
"Byliśmy pięć dni przed ślubem. Poszłyśmy wówczas wraz z mamą mierzyć sukienkę. Usłyszeliśmy strzały. Syn krawcowej krzyczał: zabili młodego chłopaka w barze! Coś nas tknęło i szybko tam pobiegłyśmy. Zobaczyłyśmy wielką kałużę krwi. Ja zaczęłam krzyczeć i zabrano nas do szpitala. Dostałam tam zastrzyk na uspokojenie, cała się trzęsłam".
To pierwsze od lat słowa Alicji na temat Mariana. I jak na razie ostatnie.
18 listopada 2020 roku. Druga rozprawa przed sądem okręgowym w Elblągu. Strona Skarbu Państwa podtrzymuje swoje stanowisko i odszkodowania wypłacić nie chce. Kolejny termin posiedzenia nie zostaje wyznaczony. Wiola powoli traci nadzieję, że będzie jeszcze żyć pełnią życia, jak wtedy, gdy uczyła się tańca w Hiszpanii.
- Marzę o tym – mówi – by, po ukazaniu się reportażu, odezwała się do mnie jakaś fundacja związana z tańcem lub kulturą. Ktokolwiek, kto mógłby wspomóc mnie w wyjeździe z Elbląga. Proszę cię, napisz to. Ja muszę stąd wyjechać. Bo tu się tylko umiera.