Rosjanie dopadli matkę z Mariupola. Oto, co musiała powiedzieć do kamery
Gdy Rosjanie zbombardowali szpital położniczy w Mariupolu, zdjęcia Marianny Wyszemirskiej i innych kobiet obiegły cały świat. Po zajęciu większości miasta przez Rosjan kobieta została deportowana na tereny pod kontrolą wroga. Od kilku dni rosyjska propaganda chwali się wywiadem, w którym ofiara agresji oświadcza, że nie została ranna, o nalocie nic nie wie, a szpital był zajęty przez wojska ukraińskie.
06.04.2022 18:28
- Marianna Wyszemirska, jak i tysiące innych mieszkańców Mariupola została przymusowo deportowana na tereny rosyjskie. Jest teraz wykorzystywana przez rosyjską propagandę do ukrywania rosyjskich zbrodni - tłumaczy w rozmowie z Wirtualną Polską Maks Gradowski, dziennikarz który niedawno zdołał wydostać się z obleganego Mariupola.
To komentarz do nagrań rozpowszechnianych ostatnio w mediach Donieckiej Republiki Ludowej oraz poprzez konta kremlowskiego propagandysty Władimira Sołowjowa. Podpierając się wypowiedzią Ukrainki, twierdzą, że atak na szpital to fake news stworzony przez "ukraińskich faszystów" i zachodnich dziennikarzy.
Tak Rosjanie ukrywają zbrodnie
Na nagraniu "Wojennej Kroniki" Wyszomirska mówi, iż będąc w szpitalu, słyszała dwie eksplozje, ale "nie było wiadomo, co się stało i skąd nadleciały pociski". Ona sama nie słyszała samolotu i wiele osób mówiło, "że nie było nalotu". - Nie potrzebowałam pomocy medycznej. To były tylko powierzchowne zadrapania - wyjaśniała widoczną na zdjęciach Associated Press krew na jej czole.
- Ja i inne matki zostałyśmy zabrane, bo powiedziano nam, że do szpitala przyjdą żołnierze. Nie chciałam, aby robiono mi zdjęcia, ani nie chciałam udzielać wywiadu zagranicznym dziennikarzom, bo jestem osobą apolityczną - powiedziała. Dodała, że ukraińskie władze i obrońcy miasta stworzyli pułapkę, z której cywile nie mogą się wydostać. Po ataku nie otrzymała pomocy, nie miała co jeść przez pięć dni.
Takie zdania to żyła złota dla rosyjskiej propagandy, która od kilku dni urabia swoich odbiorców, że w Mariupolu cywile giną od ostrzału sił ukraińskich. Wygłodniali i przerażeni mieszkańcy są ratowani przed współczujących bojowników oddziału Kadyrowa. Złymi są natomiast fanatyczni członkowie pułku Azow, którzy rozpętują piekło, ukrywając się za żywymi tarczami z ludzi.
Co się działo z kobietą ze zdjęcia?
- Widać było, że nagranie z Wyszemirską było wielokrotnie przycinane i montowane, aby z różnych zdań sklecić właściwy przekaz. Łatwo wyobrazić sobie, jak kobieta mogła być do tego przekonana - komentuje Maks Gradowski.
Podczas ostrzału szpitala położniczego zginęły 3 osoby (w tym jedno dziecko), a 17 zostało rannych. Materiały filmowe, zdjęcia leja, bo potężnej bombie i relacje dwóch świadków, o tym, że słyszeli nadlatujący samolot, wskazują na atak lotniczy.
Rosjanie sami przyznali się, utrzymując, że szpital był zajęty przez żołnierzy pułku "Azow". Siergiej Ławrow twierdził, że skoro byli tam wojskowi, to budynek był celem wojskowym. Burza wokół historii o ciężarnych matkach była dla nich bardzo niewygodna. Twierdzili, że Wyszomirska jest podstawioną aktorką, a nawet, że miała przyklejony sztuczny brzuch. W rzeczywistości Wyszomirska urodziła córkę kilka dni po ataku na szpital. Poinformował o tym w relacji, ten sam dziennikarz AP, który zrobił jej zdjęcie przed szpitalem.
Zobacz także
Rosjanie zbudowali obozy filtracyjne. Niektórzy giną bez śladu
"Nie wiadomo, gdzie teraz jest Marianna Wyszemirska. Nie wiadomo, czy młoda matka jest bezpieczna ze swoim dzieckiem, czy nie będzie nadal zmuszana do zabierania głosu w imię rosyjskiej propagandy" - komentuje sprawę serwis internetowy Bukwa, który również analizował wypowiedź kobiety. Autorzy Bukwy sugerują, że do nagrania doszło pod presją Rosjan.
- Musicie w Polsce zdać sobie sprawę, że pod Mariupolem Rosjanie utworzyli obozy filtracyjne, w których dzielą ludzi na tych, którzy są niegroźni lub przydatni dla nowych władz oraz tych, którzy stwarzają potencjalne zagrożenie. Po tych drugich wszelki ślad ginie. Po zbrodni w Buczy znamy już okoliczności - dodaje Maks Gradowski.
Podkreśla, że kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców Mariupola zostało przymusowo deportowanych na tereny pod kontrolą Rosji. Był to jeden z desperackich sposobów na uratowanie życia podczas ucieczki z obleganego miasta. To atakujący Mariupol czeczeńscy bojownicy Kadyrowa, oferowali bezpieczne przejście. W praktyce oznaczało wywiezienie na teren Donieckiej Republiki Ludowej i dalej w głąb Rosji.
Według Gradowskiego, aby przedostać się na stronę ukraińską, trzeba przekradać się pomiędzy posterunkami, ryzykując życiem, bo Rosjanie strzelali już do cywilnych aut. W ostatnich dniach ludzie mogli korzystać z otwarcia korytarzy humanitarnych, ale nawet te często znajdowały pod ostrzałem. Cywile są drobiazgowo kontrolowani. Jeśli posiadają patriotyczne tatuaże na ciele, niekorzystne dla Rosjan zdjęcia w telefonach, mogą zostać zabici na miejscu.