Rodzina Kasi i Tomka
Ależ oni nie mają dzieci i są bez potomstwa szczęśliwi! - z zaskoczeniem odkrywają widzowie serialu "Kasia i Tomek". Tytułowi bohaterowie czasem mówią o dzieciach, najczęściej Kasia, ale nie zdecydowali się na ich posiadanie. A kiedy opiekują się maluchem ojca Tomka, są tak tym zmęczeni i sfrustrowani, że widzom też odechciewa się mieć potomstwo.
22.09.2003 | aktual.: 22.09.2003 13:09
Kasia i Tomek są młodzi, inteligentni, zamożni, niezależni i bezdzietni z wyboru. Chodzą do pracy, po zakupy, odwiedzają znajomych, bywają w restauracjach, oglądają telewizję, biorą kredyty, kochają się i kłócą, miewają kłopoty z rodzicami i sąsiadami, ale są wolni od kłopotów z dziećmi. Kasia i Tomek to tak zwani DINKS (skrót od angielskiego zwrotu Double Income - No Kids, czyli podwójny dochód, żadnych dzieci. DINKS są także bohaterowie serialu "Święta wojna" - Hubert i Andzia. Ich bezdzietność jest jeszcze bardziej widoczna, bo akcja serialu dzieje się na Śląsku, gdzie tradycyjna wielodzietna rodzina jest standardem.
W Stanach Zjednoczonych DINKS stanowią 14 proc. wszystkich związków małżeńskich. W Japonii jest 8 mln takich par, zaś w Niemczech - 4 mln. W Kanadzie, Holandii, Nowej Zelandii czy Wielkiej Brytanii co piąte małżeństwo deklaruje, że nie chce mieć dzieci. Według prognoz Amerykańskiego Urzędu Statystycznego, w 2010 r. w USA co piąta para (31 mln osób) będzie żyła jako DINKS. Paradoksalnie, USA są jednocześnie krajem, gdzie świetnie ma się tradycyjna wielodzietna rodzina. DINKS nie są więc żadnym zagrożeniem dla witalności i przyszłości społeczeństwa. Co innego w Japonii, gdzie bezdzietne pary wypierają tradycyjny model rodziny.
Ideologia DINKS "Wiele jest powodów, dla których nie warto mieć dzieci. Jednym z nich jest to, że mogą być brzydkie", "Hitler też miał rodziców" - takie hasła można usłyszeć podczas spotkań par, które twierdzą, że świadomie wybrali życie bez potomstwa. Uważają się za mniejszość, która walczy ze społeczeństwem zniewolonym przez przymus reprodukcji. Skarżą się, że traktuje się ich gorzej od samotnych bezdzietnych, wyzywa od egoistów.
Madelyn Cain, autorka "Bezdzietnej rewolucji", twierdzi, że DINKS są obecnie traktowani tak samo jak homoseksualiści przed dwudziestu laty. Laura Caroll, autorka książki "Rodzina dla dwojga: rozmowy ze szczęśliwymi małżeństwami bez dzieci", uważa tymczasem, że bezdzietność może być powodem do dumy, choćby dlatego, iż wstrzymanie się od prokreacji pozwala uniknąć wyrzutów sumienia, gdy dzieci nie są szczęśliwe bądź nie radzą sobie w życiu.
DINKS nie życzą sobie, by nazywać ich "bezdzietnymi" (childless), wolą określenie "wolni od dzieci" (childfree). Pierwsza organizacja tej nowej mniejszości - No Kidding - powstała w Kanadzie w 1984 r. Zrzeszała wówczas kilkanaście sfrustrowanych bezdzietnych par. Obecnie ma 88 oddziałów w pięciu krajach (najwięcej w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie), a na jej mityngi przychodzi średnio 5 tys. osób. Podobnych organizacji działa na świecie ponad 40. Ich aktywiści doradzają sobie, jak nie dać się zastraszyć i zdominować dzieciorobom. W 1999 r. powstał nawet internetowy kościół chrześcijański "wolnych od dzieci" - Cyber-Church of Jesus Christ Childfree, który ma już prawie 10 tys. wyznawców. Bezdzietność tłumaczą oni jako stan łaski - w końcu Jezus Chrystus też nie miał dzieci.
Jak żyją DINKS? Antonella Pinelli, socjolog z uniwersytetu w Rzymie, zauważa, że w zachodniej Europie zwolenniczkami DINKS są przede wszystkim młode kobiety, które nie chcą, by dzieci przeszkodziły im w karierze. - Nieprzypadkowo model DINKS pojawił się najwcześniej w krajach protestanckich, ponieważ w tej kulturze łatwiej przyjmowane jest to, iż człowiek chce coś osiągnąć sam, a nie za pośrednictwem swoich dzieci. W krajach katolickich posiadanie dzieci jest natomiast powinnością wobec Boga - mówi Tomasz Szlendak, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Najwięcej par DINKS przybywa w Japonii. Satoru Saito, dyrektor Instytutu Rodziny w Tokio, tłumaczy to tym, że wykształcone i wyemancypowane Japonki nie chcą już być "kurami domowymi" i wychodzą za mąż pod warunkiem, że nie będą musiały wychowywać dzieci. Rodzin typu DINKS przybywa także w najbogatszych miastach Chin - Szanghaju i Guangzhou, gdzie jest ich już ponad 600 tys. Powód jest podobny jak w Japonii: partnerzy życiowi są zainteresowani
karierą zawodową.
DINKS, czyli pożądani konsumenci Rynek już zareagował na pojawienie się tej ogromnej rzeszy nowych konsumentów. DINKS osiedlają się w centrach miast (prawie połowę apartamentów w centrach dużych amerykańskich miast kupują bądź wynajmują właśnie bezdzietne pary), bo lubią mieszkać blisko restauracji, klubów, teatrów, kin, galerii czy muzeów. Wybierają raczej mniejsze mieszkania, bo często pozostając poza domem nie potrzebują dużej powierzchni do życia. Nie kupują vanów, bo nie są im potrzebne. DINKS stali się celem kampanii marketingowych i reklam, gdyż stanowią jedną z najbardziej pożądanych grup klientów. Według danych American Demographic Magazine, na luksusowe towary wydają trzykrotnie więcej niż tradycyjne rodziny. O 60 proc. więcej przeznaczają na rozrywkę, o 79 proc. więcej na żywność i ponad dwukrotnie więcej na jedzenie poza domem.
Wolni od dzieci i wszelkiego dochodu Laura Caroll twierdzi, że prawie 90 proc. bezdzietnych par świadomie rezygnuje z posiadania potomstwa. Tymczasem z raportu przygotowanego na zlecenie pisma "Canadian Social Trends" wynika, że tak naprawdę życie bez dzieci wybiera jedynie 4 proc. kobiet i 6 proc. mężczyzn. Większość DINKS - jak zauważa psycholog Zofia Milska-Wrzosińska - chce po prostu jak najdłużej pozostać chłopcami i dziewczynkami i prowadzić beztroskie życie. Gdy orientują się, że na dzieci jest już za późno, dorabiają ideologię, iż jest to bezdzietność z wyboru. "Wolni od dzieci" przekonują, że nie są egoistami, a wręcz przeciwnie - nie chcą przeludniać i tak zatłoczonej już planety. To wydumany argument, bo społeczeństwom zachodnim akurat przeludnienie nie grozi (większość z nich odnotowuje ujemny przyrost naturalny). W wielu krajach, w tym w USA, prowadzona jest polityka prorodzinna, która sprzyja rodzinom wielodzietnym. W odpowiedzi na to działacze organizacji promujących DINKS ślą petycje przeciw
faworyzowaniu rodzin posiadających dzieci. DINKS nie dostrzegają, że brną w ślepy zaułek. Wkrótce bowiem mogą być SINKS (single income no kids, czyli pojedynczy dochód, żadnych dzieci) albo TIPS (tiny income, parents suported, czyli marny dochód, ze wsparciem rodziców). To i tak dobrze w porównaniu z NINKS (no income, no kids - wolni od dzieci i wszelkiego dochodu).
Rafał Geremek, Agnieszka Sijka