Rock geriatryczny
Sezon koncertowy muzyki młodzieżowej zdominowały 60-letnie gwiazdy.
07.05.2007 | aktual.: 29.05.2007 13:02
Polska stała się domem starców, w którym rockowi weterani dorabiają sobie do emerytury. 35-letni piłkarz sam wie, że pora zakończyć karierę, bo nie może już dogonić 18-letnich kolegów. Ale rockman nie!
Polska ciągle nie jest podłączona do światowego obiegu koncertowego. Tegoroczny koncert Red Hot Chili Peppers stał się sensacją sezonu, ponieważ w 38-milionowym kraju tak ważny zespół zjawia się pierwszy raz! Oprócz występów Jacksona, Rolling Stones, U2 czy Metalliki, wielkie koncertowe produkcje omijają nas od półwiecza. Koncerty The Animals (1965), The Rolling Stones (1967) czy Erica Claptona (1979) to była kropla w morzu gigantycznego zainteresowania. Najwięksi - z The Beatles czy Led Zeppelin na czele - nigdy się nawet nie otarli o Polskę. Życie koncertowe nie znosi próżni - w miejsce autentycznych sław przyjeżdżają do nas byli idole, którzy zgarniają pieniądze "za wysługę lat". Sentyment i wieloletni brak osłuchania spowodowały, że "wspaniała polska publiczność" gładko łyka kolejną gwiazdę. Wyliniałą i pozbawioną głosu, za to pazerną i reklamowaną jako "kultowa" i "legendarna".
Zawód wysokiego ryzyka
Bycie leciwym rockmanem jest cokolwiek nieprzyzwoite. To pisarze, filozofowie i naukowcy nabierają intelektualnej mocy wraz z wiekiem, liczbą przeczytanych książek, odbytych dyskusji. Z rockiem zawsze było inaczej. Bo rock był właśnie zrywem młodości. Przyniósł ogólnoświatowy ruch przemian, który zaowocował rewolucją seksualną, upowszechnieniem narkotyków, powstaniem ruchów pacyfistycznych, ekologicznych, antyrasistowskich. A generalnie - zanegowaniem i odrzuceniem norm reprezentowanych przez pokolenie rodziców, bez mała przewróceniem świata do góry nogami. Nie chodziło o kilka centymetrów włosów, ale o rząd dusz nad młodzieżą. I to rockmani, a nie młodzi politycy stali się głosem pokolenia.
Kiedy w 1968 r. zbuntowana młodzież wyległa na ulice w USA, protestując przeciwko Nixonowi i wojnie w Wietnamie, był to bunt w obronie młodości. Bo wcześniej młodość nie była żadną wartością. Młody to był taki "niepełnosprawny dorosły". I nagle trach! To młodzi mają rację! Młodość jest tym "właściwym" okresem życia, a potem jest "zwapnienie". Nie wierz człowiekowi po trzydziestce - mówił Mick Jagger. Mam nadzieję, że umrę, nim się zestarzeję - śpiewał w 1965 r. Roger Daltrey z The Who w utworze "My Generation".
Skrzek Roberta Planta
Dla rockmana zestarzeć się to tyle, co zejść ze sceny, zrobić miejsce młodszym. Ale to się tak łatwo mówi w wywiadach. W praktyce bywa odwrotnie. Rockmani trzymają się sceny do ostatnich chwil. Jako pierwszy zestarzał się "boski" Elvis. W ostatnich latach życia ze szczupłego, energicznego, emanującego seksem przystojniaka zmienił się w ponure, ponadstukilowe monstrum. Nic zresztą dziwnego, skoro całymi dniami leżał, oglądał telewizję, jadł, pił, ćpał i robił pod siebie. Trzeźwiał tylko na koncerty, na które był niemal wnoszony - w swoim cyrkowym stroju i wyszczuplającym pasie. Za nim zestarzeli się następni. Członkowie The Rolling Stones - symbole męskiej seksualności XX wieku - dziś wyglądają jak oddział orków z "Władcy pierścieni".
Prawdziwa tragedia zaczyna się jednak wówczas, kiedy 60-latkowie udają nastolatków. Tak dzisiaj, niestety, zachowują się na przykład Robert Plant (ekswokalista Led Zeppelin), Axl Rose (ekswokalista Guns N'Roses) czy Ian Gillan (ekswokalista Deep Purple). Wszyscy trzej oprócz urody i szczupłej sylwetki stracili głos i skrzeczą jak stare żaby. Fanów Planta na koncertach ogarnia po prostu wstyd, że jeden z najbardziej ukochanych artystów ich młodości tak się ośmiesza, wręcz "szmaci".
A przecież rockman nie musi się na starość kompromitować. Są artyści, którzy potrafią zaakceptować swój wiek, wygląd i godnie starzeć się razem ze swoją publicznością. Jak Leonard Cohen, Joe Cocker, Lou Reed, Bob Dylan czy Nick Cave. Z wiekiem ich głosy nawet wyszlachetniały i pogłębiły się. Żaden z nich nie fika na scenie jak nastolatek, a swoje nowe piosenki piszą teraz z pozycji ludzi doświadczonych. Żeby jednak znaleźć się w tym miejscu, musieli przejść bolesne metamorfozy: zaakceptować swój wiek i wygląd, zrezygnować z części młodzieńczego repertuaru, porzucić kokietowanie młodocianej publiczności i przyzwyczaić do tego wszystkiego starych fanów. W istocie - skazać się na niszę. Park jurajski
Kolejny aspekt starzenia się jest jeszcze trudniejszy do zaakceptowania - jest to bowiem starzenie się muzyczne. W rocku już tak jest, że pierwszy okres twórczości jest najbardziej płodny i najlepszy artystycznie. W wypadku The Doors pierwszy album okazał się lepszy od reszty dyskografii. U Rolling Stonesów lata 60. są ważniejsze niż lata 70., 80., 90. i XXI wiek razem wzięte. Tak samo jest w wypadku Black Sabbath, Deep Purple, Jimiego Hendriksa, Boba Dylana itd. To pozornie nielogiczne. Przecież ci muzycy z czasem nabierali wiedzy, doświadczenia i sprawności warsztatowej. A mimo to ich muzyka stawała się coraz gorsza. Tak jakby doznawali gwałtownego ataku starczej demencji. Rolling Stonesi znaleźli na to własny patent. Stali się czymś w rodzaju rockowego skansenu czy rezerwatu, gdzie bez zgody konserwatora nie można przeprowadzać żadnych zmian. Od końca lat 70. nagrywają więc w istocie tę samą płytę. Starzy fani są szczęśliwi, a młodzi traktują ich jak żywą skamielinę.
Stosowanie przez rockmanów zabiegów ochronnych było konieczne, bo tymczasem pojawiły się "młode wilki", które już na początku lat 70. bezceremonialnie pożerały własnych "rodziców". A "rodzice", którzy doszli do głosu pod hasłami młodości i obalania autorytetów, kiedy się zestarzeli, chcieli zostać nietykalnymi autorytetami. Pojawiły się pojęcia "supergrupa", "wirtuozi rocka", przekomiczne próby "klasycyzowania" rocka i wreszcie wprowadzania na rynek "artysty kultowego" czy "legendarnego", "głosu generacji" itd. Na szczęście te zaklęcia nie działały na muzyków młodszych pokoleń, którzy już przy okazji punkowej rewolucji urządzili istną rzeź dinozaurów. I sami próbowali zająć ich miejsce.
40 lat po powstaniu rockowa rewolucja pokoleniowa lat 60. stała się własną karykaturą. Podstarzali rockmani walczą w niej o przetrwanie i urządzają karczemne awantury o kasę. Wewnętrzne spory personalne w zespołach Pink Floyd, Genesis czy Deep Purple ustają, kiedy artystom kończą się pieniądze i trzeba nagrać kolejną płytę. Gwiazdy, które kiedyś znajdowały się poza systemem, teraz działają jak globalne korporacje. Promują i sprzedają towary jak hamburgery czy rajstopy. Najwięksi z nich, zamknięci w luksusowych zamkach i willach, za kordonami służących, sekretarzy i legionami ochroniarzy, stali się kwintesencją tego, z czym kiedyś walczyli. Czy więc rock utracił buntowniczy charakter? Skąd! Ci, którzy głosili jego śmierć na początku lat 90., wkrótce musieli to odszczekać po sukcesach Nirvany, Rage Against The Machine czy Red Hot Chili Peppers. A ciągle pojawiają się nowi, oryginalni wykonawcy, jak choćby System of a Down, Coldplay czy Arctic Monkeys. Nikt ich jednak do Polski nie zaprasza. Zwrócimy na nich
uwagę, kiedy się zestarzeją.