Robert D. - tolerowana czarna owca palestry
Robert D. był czarną owcą palestry. Ale owcą, niestety, tolerowaną. W aferę z lewymi zwolnieniami zamieszani są prawnicy, gangsterzy, lekarze i Lew R. Prokuratura zapowiada kolejne zatrzymania, a mecenas D. odgrywa w całej sprawie kluczową rolę.
Jest prawdziwym fanem żeglarstwa. W ostatnich latach kilkakrotnie zmieniał siedzibę swojej kancelarii, ale zawsze w gabinecie ustawiał model jachtu oceanicznego. Ta pasja dała mu zresztą kilkanaście dodatkowych godzin wolności. Gdy o świcie 25 maja agenci CBA zakuwali w kajdanki Lwa R. wyrwanego ze snu we własnej rezydencji, Robert D. włóczył się swoją żaglówką gdzieś po mazurskich jeziorach. Agenci CBA cierpliwie czekali przy przystani. Do brzegu D. dobił dopiero pod wieczór.
Lew R. oraz jego syn, pospolici gangsterzy o pseudonimach „Młody Simon”, „Łapa” czy „Słonina”, lekarze kliniki z podwarszawskiego Konstancina oraz trzej znani warszawscy adwokaci – wszyscy oni zamieszani są w sprawę lewych zwolnień załatwianych za grube łapówki, po to by wyciągać zza krat skazanych i aresztowanych. Po dwuletnim śledztwie prokuraturze udało się zdobyć dowody na oszustwa, o których w środowisku prawniczym mówiło się w formie plotek i anegdot. Było to możliwe dzięki Konradowi T., świadkowi koronnemu, którego zeznania są dla organów ścigania jak przewodnik. Ale kluczową postacią jest w tej sprawie mecenas Robert D. To w jego kancelarii w charakterze asystenta pracował Kondrad T. I to w kancelarii Roberta D. – zdaniem prokuratury i CBA – krzyżowały się linki łączące lekarzy, prawników i przestępców.
Tato w milicji, syn w opozycji
Prowadzący śledztwo zapowiadają, że to dopiero początek sprawy. Oszustwa z dokumentacją medyczną miały miejsce przynajmniej od roku 2000 i w każdej chwili można się spodziewać kolejnych aresztowań.
Ale w środowisku prawniczym od lat mówiło się, że D. przekroczył cienką granicę oddzielającą adwokacką skuteczność od łamania etyki zawodowej i prawa. Korporacja adwokacka się tym nie interesowała. Zareagowała dopiero teraz, gdy Robert D. trafił do aresztu z całą listą zarzutów. Decyzją Rady Adwokackiej D. został zawieszony w prawie wykonywania zawodu. Oprócz sprawy karnej czeka go postępowanie dyscyplinarne, które najprawdopodobniej zakończy jego prawniczą karierę.
Robert D. zaczął ją na przełomie lat 70. i 80., gdy podjął studia na wydziale prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Już wtedy pokazał, że lubi działać w niekonwencjonalny sposób. Na jesieni 1980 roku stanął na czele wydziałowego, studenckiego strajku. Protest miał ostrą formę – studenci zabarykadowali się w jednej z auli i zapowiedzieli, że nie wyjdą, dopóki życie na uczelni nie zostanie zdemokratyzowane. Strajk wkrótce rozlał się po całym uniwersytecie, a potem po kraju.
Całe zamieszanie zainteresowało zagranicznych dziennikarzy. Zdjęcie protestującego Roberta D. ukazało się w „International Herald Tribune”. Jego ojciec, wysokiej rangi oficer milicji, miał ponoć z tego powodu spore nieprzyjemności. Ale D. nie zważał na karierę ojca. W wyniku strajków narodziło się Niezależne Zrzeszenie Studentów, którego D. był aktywnym działaczem. – Demonstracje, zadymy, potyczki z ZOMO – opowiada Andrzej Potocki, także działacz NZS wydziału prawa UW z tamtego okresu. – Był w tym bardzo dobry. Cios miał nokautujący, co okazywało się bardzo pomocne w szarpaninach z milicją – dodaje.
Wysoki, szpakowaty, wysportowany (piłka nożna, koszykówka)
– Robert D. był przy tym duszą towarzystwa. Raczej typem macho niż playboya. Ponadprzeciętna elokwencja czyniła go naturalnym liderem studenckiego buntu. A gdy dodać do tego wyniesioną z harcerstwa umiejętność gry na gitarze, niezwykłe powodzenie u kobiet było nieuniknione. – Był jednym z najaktywniejszych działaczy i jednym z najbardziej lubianych kolegów – wspomina Potocki.
W tym samym komitecie strajkowym, a potem w NZS działało kilku znanych obecnie prawników. Dziś bardzo trudno namówić ich na rozmowę o Robercie D. Zasłaniają się niepamięcią, brakiem czasu czy wręcz wyrzekają się znajomości. Jeśli jednak się decydują mówić, to pod warunkiem zachowania anonimowości.
– Po wprowadzeniu stanu wojennego nasza działalność niemal zamarła. O Robercie zrobiło się jeszcze głośno, gdy kończyliśmy studia. Chodzi o jego nazwisko – opowiada jeden z jego dawnych kolegów. Do swojego nazwiska D. (niestety, nie wolno nam rozwinąć skrótu) dodał końcówkę „owicz”. – W urzędzie stanu cywilnego powiedział, że chce być adwokatem, a jego stare nazwisko może być ironicznie traktowane przez więźniów. A tak naprawdę chodziło o to, by nowa godność wskazywała na szlacheckie pochodzenie. Wzbudziło to ogólny niesmak – wspomina jeden z nich.
Faktycznie, po ukończeniu studiów (a potem aplikacji) Robert D. został adwokatem. Założył własną kancelarię. – Prokuratura próbowała zrobić z mojego klienta gestapowca Wolfa z ostatniej części „Stawki większej niż życie”. Jednak Hans Kloss w swoim geniuszu dowiódł, że Wolf nie istnieje, a za tym nazwiskiem kryją się cztery inne osoby. Podobnie jest z moim klientem. Przypisuje mu się czyny popełnione przez jakieś gangi, których w Szczecinie jest wiele – tak D. przekonywał w mowie końcowej procesu Marka M. ps. „Oczko”, jednego z najgroźniejszych przestępców w kraju. Adwokacka swada nie uchroniła jednak Marka M. od 13-letniego wyroku więzienia.
Mecenas D. poznał „Oczkę” na początku lat 90., gdy ten razem z Marianem Koziną vel Riccardo Fanchinim (polski supermafioso, siedzi w amerykańskim więzieniu za przemyt narkotyków) i Andrzejem Zielińskim ps. „Słowik” (jeden z liderów gangu pruszkowskiego) założył firmę produkującą wódkę Kremlovską. D. zajmował się obsługą prawną spółki. To było gigantyczne przedsięwzięcie. Kremlovska sprzedawana w całej Europie miała międzynarodową kampanię promocyjną. Wizytówką marki był jacht „Kremlowska księżniczka” – w tamtym czasie jedna z najnowocześniejszych jednostek tego typu na świece. Podczas rewizji w mieszkaniu „Oczki” policjanci odkryli jego zdjęcie z Arnoldem Schwarzeneggerem i Sylvestrem Stallone, którzy byli zaproszeni na promocyjną imprezę Kremlovskiej zorganizowaną w Monte Carlo. Kremlovską produkowano legalnie w Żyrardowskich Zakładach Przemysłu Spirytusowego. Policja podejrzewała, że część wódki powstawała w nielegalnych rozlewniach z przemycanego spirytusu. Tego jednak nigdy nie udało się udowodnić.
Zdaniem naszych rozmówców to właśnie w tamtym czasie Robert D. przestał dbać o normy etyczne konieczne do wykonywania zawodu adwokata. – Zaczął się przyjaźnić ze swoimi klientami, co już jest wątpliwe. A jeśli jeszcze ci klienci są ludźmi o marnej reputacji, to staje się to stanem niedopuszczalnym – mówi znajomy Roberta D. z palestry. – Nie ma co kryć. Opinię miał zszarganą – dodaje.
Z czasem mecenas D. stał się nawet kimś więcej niż przyjacielem i adwokatem ludzi z półświatka. Gdy prokuratura wystawiła list gończy za „Słowikiem”, D. został opiekunem jej żony Moniki. Razem odwiedzali redakcje warszawskich gazet, przekonując, że Andrzej Zieliński jest niewinny. Wspólnie pokazywali się w miejscach publicznych.
Wątek znajomości Roberta D. z Andrzejem Zielińskim jest w tej chwili intensywnie badany przez prokuraturę. Chodzi o sprawę z 1997 roku. „Słowik” został wtedy aresztowany pod zarzutem usiłowania wyłudzenia prawa własności od właściciela jednej z warszawskich dyskotek oraz próby ściągnięcia pół miliona dolarów fikcyjnego długu. W trakcie odsiadki Zieliński przeszedł operację kręgosłupa, co stało się powodem zwolnienia z aresztu. Jego ówczesny adwokat Andrzej P. (został aresztowany razem z Robertem D. i Lwem R.) groził nawet, że jeśli jego klient nie przejdzie rehabilitacji w Konstancinie, pozwie skarb państwa o odszkodowanie. Teraz prokuratura podejrzewa, że cała choroba była lipą.
„Słowik” leci do ciepłych krajów
Po wyjściu zza krat „Słowik” przestał stawiać się na rozprawy. Zniknął jak kamień w wodzie. Kilka lat później policja namierzyła go w hiszpańskiej Walencji, gdzie się ukrywał. Po ekstradycji już formalnie jego obrońcą został Robert D. Mecenas odniósł umiarkowany sukces. Za założenie gangu pruszkowskiego i kierowanie nim „Słowik” został w 2004 roku skazany na sześć lat więzienia.
W ostatnich latach Robert D. nie występował w głośnych procesach. Z jednym wyjątkiem – w 2007 roku został na krótko obrońcą Andrzeja Leppera oskarżonego w seksaferze. Po kilku miesiącach przewodniczący Samoobrony zmienił prawnika. Dziś nie chce zdradzić, z jakich powodów. Oficjalnie kancelaria D. zajmowała się m.in. obsługą firm deweloperskich. D. był też pełnomocnikiem spółki Immorent. Rosyjska ambasada wybrała ją jako dzierżawcę atrakcyjnych nieruchomości w centrum Warszawy podarowanych przez władze PRL Związkowi Radzieckiemu (polski rząd od lat stara się o ich zwrot). W jednym z takich budynków – secesyjnej kamienicy przy reprezentacyjnej alei Szucha – mieściła się przez pewien czas kancelaria Roberta D.
Ostatnio adwokat ponownie zmienił adres. Znów nowy gabinet, znów model jachtu na parapecie. Prokuratura zapewnia, że dowody zebrane w jego sprawie są bardzo mocne. Chodzi nie tylko o świadka koronnego, ale też podsłuchy, analizę dokumentacji medycznej, zeznania innych świadków. Model jachtu – jeśli naczelnik więzienia wyrazi zgodę – będzie musiał wystarczyć na długie lata.
Igor Ryciak
W 2007 roku mecenas D. został obrońcą Andrzeja Leppera oskarżonego w seksaferze. Po kilku miesiącach przewodniczący Samoobrony zmienił prawnika. Dziś nie chce zdradzić, z jakich powodów