Regiony Rosji domagają się autonomii. Jaki jest pomysł Putina na zażegnanie kryzysu?
Co łączy petersburską inteligencję z handlowcami Kaliningradu, młodzieżą Syberii i przedsiębiorcami Dalekiego Wschodu? To sprzeciw wobec polityki Kremla, traktującego regiony, jak kolonialne zaplecze. Czy pokojowe protesty w obronie konstytucyjnej zasady federalizmu to separatyzm, który jak twierdzi władza, może doprowadzić do rozpadu państwa?
Matrioszka Pandory
Prezydent Borys Jelcyn oparł budowę Federacji Rosyjskiej na elitach regionalnych. Wprowadzając w czyn hasło: "bierzcie w ręce tyle suwerenności, ile zdołacie udźwignąć", Kreml podpisał z regionami umowy o wzajemnym rozdziale uprawnień.
Jego następca Władimir Putin poszedł drogą ustrojowej centralizacji i pod pretekstem walki z terroryzmem pozbawił wszystkie prowincje samorządności. Na Północny Kaukaz wysłał nawet armię. Jego polityczni przeciwnicy twierdzą, że polityka "silnej ręki" stała się dziś największą barierą rozwojową Rosji. I zagrożeniem na przyszłość, bo socjologiczny ośrodek INDEM wykazał paradoksalną prawidłowość. Im więcej władzy ma Moskwa, tym bardziej rwą się związki między regionami, pogarszając innowacyjność i przedsiębiorczość, a tym samym stan gospodarki oraz sytuację demograficzną.
Trzeba także pamiętać, że Rosję w narodowościowych enklawach zamieszkuje ponad sto dwadzieścia grup etnicznych, często zwaśnionych o terytoria i państwowe subwencje, co z polityki regionalnej tworzy prawdziwą matrioszkę Pandory, a z Kremla zakładnika własnej, pozornej siły. W następstwie głównym zagrożeniem integralności terytorialnej jawi się wybuchowa sytuacja na Północnym Kaukazie.
Miejscowi wahabici, zbrojnie walczący z federalnymi wojskami i rządzącymi klanami, chcą niepodległego Kaukaskiego Emiratu. A ich radykalna ideologia etnicznego i religijnego separatyzmu od Rosji, rozprzestrzenia się na Tatarstan i Baszkirię. Jednak coraz częściej w regionach uchodzących dotąd za oazy spokoju, powstają ruchy obywatelskie, których aktywiści mienią się regionalistami, walczącymi o konstytucyjną zasadę federalizmu. Dla Kremla są to jednak tacy sami separatyści, jak ci na Kaukazie.
Republika Bałtycka i Ingermanlandia
Wprawdzie takich nazw próżno szukać na mapie Rosji, istnieją jednak w świadomości mieszkańców Kaliningradu i Petersburga. Gdy w 2010 r. Władimir Putin ratował bankrutujące zakłady motoryzacyjne AWTOWAZ, wprowadził zaporowe cła na import używanych samochodów, niszcząc podstawę bytu kaliningradczyków.
Masowe protesty, jakie wybuchły z tego powodu, odkurzyły pomysł przedsiębiorcy Siergieja Pasko, przekształcenia obwodu w Republikę Bałtycką pod protektoratem Unii Europejskiej. Nowe państwo, połączone z Rosją jedynie formalnie, miało posiadać prawo zunifikowane z europejskim, bo brak takowego jest uważany w obwodzie za prawdziwą klęskę. Choć kaliningradzki obrońca praw człowieka Salomon Ginzburg komentuje ideę, jako sposób autopromocji pomysłowego biznesmena, to na poważnie i od dawna wzywa Kreml do wprowadzenia w Kaliningradzie ekonomicznej autonomii, która wykorzysta w pełni położenie geograficzne, walory turystyczne i uzdrowiskowe, co poprawi warunki życia mieszkańców. Bo jak tłumaczy "chcą żyć według standardów ich najbliższych sąsiadów, czyli Polski i Litwy, a nie Rosji". A według sondażu internetowej gazety "Strana Kaliningrad", "większość miejscowej młodzieży nigdy nie była w Moskwie, ale bardzo często wizytuje Gdańsk i Berlin". Tymczasem przez dwadzieścia lat istnienia enklawy, Kreml nie wypracował
żadnej strategii rozwoju obwodu kaliningradzkiego.
Podobnie widzi sprawę wykładowca historii Państwowego Uniwersytetu Petersburskiego Daniłł Kociubinskij, który publicznie wystąpił z ideą utworzenia niezależnego państwa na terenie miasta i zachodniej części obwodu leningradzkiego. A właściwie reaktywacji Ingermanlandii, bo tak do podbojów Piotra I nazywała się położona tym obszarze szwedzka prowincja.
W wywiadzie dla tygodnika "Kommiersant-Włast", polityczna kalkulacja Kociubinskiego jest prosta, chce przywrócenia prerogatyw samorządowych zabranych przez Kreml, "bo tylko decentralizacja władzy da federacji przyszłość". Tygodnik cytuje także długą litanię pretensji innych zwolenników samorządnego Petersburga, na czele której znajduje się niewykorzystanie potencjału intelektualnego i historycznego miasta, wpisanego w całości na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO, a w którym mafijni przedsiębiorcy i skorumpowani biurokraci zniszczyli ponad sto zabytków architektury.
Pomysł Kociubinskiego można traktować, jako przejaw trwałego stołecznego kompleksu Petersburga wobec Moskwy. Jednak "Kommiersant" uważa, że jest to przejaw obywatelskiej odpowiedzialności petersburskiej inteligencji za los swojej małej ojczyzny i całej Rosji. Bo rzecz można by zbagatelizować gdyby nie fakt, że Kociubinskij udzielał wywiadu w więzieniu, w którym osadziła go Federalna Służba Bezpieczeństwa.
Z pewnością kremlowscy urzędnicy przejęli się petersburskimi demonstracjami pod hasłem "Dość utrzymywania Moskwy", których uczestnicy wyszli na ulice pod żółto-błękitnymi flagami Ingermanlandii. Odpowiednie wrażenie wywarli także fani miejscowego zespołu piłkarskiego Zenit, wywieszając podczas meczu z moskiewskim Dynamem, hasła poparcia dla idei swojego wolnego państwa.
Republika Uralska i Dalekowschodnia Federacja
Natomiast Republika Uralska, ze stolicą w Jekaterynburgu istniała naprawdę, choć jedynie przez pięć miesięcy 1993 r. Jej inicjatorem był ówczesny gubernator swierdłowski Eduard Rossel, który w ten sposób chciał wytargować w Moskwie lepszą umowę samorządową.
Za rządów Putina idea odżyła, bo jak twierdzą miejscowi przedsiębiorcy, narzuceni przez Kreml urzędnicy, dosłownie grabią Ural i Syberię. A jest co grabić, bo na rozległym obszarze zamieszkałym przez jedynie przez 15 milionów osób, skoncentrowanych jest 70 proc. bogactw naturalnych, z których dostatnio żyje głównie Moskwa, bo tam odprowadzane są zyski i podatki.
W rozmowie z dziennikarzami magazynu "Russkij Reportior", jeden z miejscowych działaczy Anton Bakow podkreśla, że dziś pomysł oddzielania Syberii od Rosji, poparłoby już ponad 20 proc. wyborców, a to dzięki młodzieży, która podczas ostatniego spisu powszechnego, zainicjowała wpisywanie narodowości syberyjskiej. Rezultat przeszedł oczekiwania i fakt musiał uznać urząd statystyczny.
Jak twierdzi autor słownika języka syberyjskiego Jarosław Zołotariow, "celem separatyzmu jest szeroka autonomia narodowo-kulturalna". A jego kolega Dmitrij Wierchoturow dodaje, że "Syberia to nie Rosja, a naród syberyjski nie ma mentalności typu: wódka, trojka, bałałajka, i dlatego jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest utworzenie konfederacji Rosji i Związku Syberyjskiego". W jeszcze gorszej sytuacji znajdują się mieszkańcy Dalekowschodniego Okręgu Federalnego. Żyje ich 6 milionów, wobec 110 milinów Chińczyków w nadgranicznych prowincjach. Najważniejszy jest jednak fakt, że najbliżsi sąsiedzi, tj. Korea Południowa, Chiny i Japonia mają roczny dochód narodowy warty 7 bilionów dolarów, czyli czterokrotnie większy niż rosyjski, a mimo to 20 proc. mieszkańców rosyjskiego Dalekiego Wschodu żyje poniżej granicy ubóstwa.
Winę za to ponosi Kreml, który krępuje rozwój regionu i jego zagraniczną współpracę, strasząc chińskim zagrożeniem, choć Daleki Wschód i tak żyje w oderwaniu od reszty Rosji. Miejscowi przedsiębiorcy twierdzą, że większym od Chińczyków zagrożeniem bezpieczeństwa są nielegalni migranci z Uzbekistanu i Tadżykistanu, których do pracy ściągnęły moskiewskie firmy, a mimo to Kreml zdecydował się na drakońskie środki blokujące współpracę regionalną z Pekinem.
Ustanowiono nadgraniczny pas zakazu osiedlania oraz zakaz przekraczania granicy prywatnymi samochodami. Szczególnie ostatnie zarządzenie sparaliżowało gospodarkę, bo jej podstawą była walizkowa turystyka. Podobnie jak w Kaliningradzie, we Władywostok uderzyły zaporowe cła na import samochodów z Japonii. Jego mieszkańcy nie mogą wybaczyć siłowej rozprawy z manifestacją protestacyjną, dokonanej przez ściągnięty z Moskwy OMON. Ponieważ demonstranci nieśli ze sobą flagi Japonii, kremlowscy biurokraci zwęszyli natychmiast separatystyczny spisek. Były urzędnik władywostockiej merii Nikołaj Matwijenko, skarży się dziennikarzom: - Stolica traktuje nas jak debili, którzy w japońskich samochodach ukrywają automaty Kałasznikowa i chcą oderwać region od Rosji. Nie jesteśmy separatystami, ale nie chcemy być kolonialną faktorią.
Dlatego sprawę w swoje ręce wzięli członkowie organizacji "TIGR- Towarzystwa Inicjatyw Obywateli Rosji". Celem działania jest przywrócenie swobód samorządowych i przedsiębiorczości oraz dostosowanie ustawodawstwa do specyfiki regionalnej współpracy z Chinami. Tylko spełnienie postulatów może przyciągnąć zagranicznych inwestorów i zahamować odpływ mieszkańców do europejskiej części Rosji, bo Daleki Wschód wyludnia się w szybkim tempie. TIGR odniósł już pierwsze sukcesy, w ostatnich wyborach parlamentarnych prokremlowska partia Jedna Rosja, uzyskała 20 proc. głosów mniej niż uprzednio, a działacze obywatelscy coraz głośniej mówią o utworzeniu autonomicznej Dalekowschodniej Federacji we współpracy ze Związkiem Syberyjskim.
Kreml nie ma pomysłu
Czy Władimir Putin zdaje sobie sprawę z nieskuteczności polityki "silnej ręki"? Z pewnością, bo w ostatnim orędziu o stanie państwa narzekał: - Rosyjskie społeczeństwo odczuwa widoczny deficyt duchowej spoiny. I zaproponował, aby receptą na separatyzm i nacjonalizm stało się wychowanie patriotyczne, oparte na wartościach religijnych i wierności państwu.
Zdaniem rosyjskich komentatorów wskazuje to na kompletny brak pomysłu polityki regionalnej. Tym bardziej, że jak dotąd receptą na oddolne ruchy obywatelskie są działania administracyjne. Prezydent powołał specjalne ministerstwo ds. rozwoju Syberii i Dalekiego Wschodu oraz wystąpił z pomysłem komasacji regionów w jeszcze większe jednostki administracyjno-gospodarcze, co już wywołało silne protesty prowincji obawiających się udoskonalonej metody drenażu ekonomicznego.
Moskwa nie zaprzestaje także rozgrywania "separatystycznego straszaka", który jest przecież doskonałym argumentem uzasadniającym twarde rządy. Regionaliści coraz częściej trafią w ręce FSB, a stamtąd na ławę oskarżonych.
Tytuł pochodzi o redakcji.