ŚwiatRaj stanął w płomieniach - władca uciekł w popłochu

Raj stanął w płomieniach - władca uciekł w popłochu

Płonące budynki, wojsko na ulicach, dziesiątki zabitych, a na końcu - prezydent uciekający z kraju. Przez Tunezję przetoczyła się prawdziwa rewolucja. Czy można było się tego spodziewać?

Raj stanął w płomieniach - władca uciekł w popłochu
Źródło zdjęć: © AFP | Clotilde Gourlet

Zaczęło się od wózka z owocami. W połowie grudnia policja zabrała przenośny stragan młodemu mężczyźnie, który nie miał pozwolenia na handel. W akcie protestu Tunezyjczyk podpalił się przed budynkiem rządowym w Sidi Bouzid.

Potem były zamieszki, jakich Tunezja nie widziała od dziesięcioleci. W stronę policjantów i wojska leciały butelki z benzyną i kamienie, służby bezpieczeństwa odpowiadały pałami, gazem łzawiącym, a nawet - według przedstawicieli ONZ - ostrzałem snajperskim. Prezydent kraju Zin el-Abidin Ben Ali grzmiał o terrorystycznym spisku i wzywał do szybkiego rozprawienia się z rebelią.

Gdy bunty ogarnęły większość głównych miast a świstające kule nie odstraszały rozwścieczonych tłumów, władza zmieniła taktykę. Ben Ali przemówił do rodaków. Zapewnił, że ich zrozumiał. Obiecał obniżenie cen, uwolnienie zatrzymanych i demokratyczne zmiany. Zakazał swoim żołnierzom używania siły. Ale było już za późno, naród nie chciał słuchać. Lider salwował się ucieczką do Arabii Saudyjskiej.

Rozruchy na ulicach ciągle trwają, a chaos wykorzystują przestępcy, którzy plądrują sklepy i mieszkania. Zginęło co najmniej kilkadziesiąt osób, a niektóre źródła podają, że lista ofiar śmiertelnych zawiera już ponad sto nazwisk.

Jak to możliwe?! - mógłby ktoś zapytać. Przecież Tunezja to taki spokojny, bezpieczny kraj; może nie zamożny i nowoczesny, ale na pewno pozytywnie wyróżniający się na tle niestabilnej Afryki. Siedem milionów turystów rocznie jest tego dowodem. Większość zapewne nie spodziewała się, że to miejsce wybuchnie. Mało kto zwracał uwagę na fakt, że tym wakacyjnym rajem przez lata rządził dyktator, który zakazami i siłą zapewniał sobie posłuszeństwo.

Wielki zawód

Ben Ali zaczął obiecująco. W 1987 roku, będąc generałem i premierem, odsunął od władzy Habiba Bourguibę, który panował w Tunezji od czasów uzyskanej ponad 30 lat wcześniej niepodległości od Francji. Dotychczasowy prezydent starzał się, zamieniał w paranoika i wszędzie węszył spiski. Stopniowo odbierał swym rodakom prawa obywatelskie, tłumił opozycję i więził przeciwników, zapominając o walce z kryzysem ekonomicznym. Ben Ali obiecał, że będzie jego przeciwieństwem. Tunezyjczycy mu uwierzyli i przyjęli jak zbawcę.

Dwa lata później nowy prezydent zrzucił maskę. Nie dopuścił do wyborów parlamentarnych żadnej liczącej się partii opozycyjnej - ani świeckiej, ani religijnej. Rzekomo nie spełniły wymogów prawnych. Tej samej wymówki Ben Ali używał przy okazji wszystkich plebiscytów, w których zdobywał - on lub jego Zgromadzenie Demokratyczno-Konstytucyjne, zazwyczaj ponad 90% głosów.

W latach 90. w sąsiedniej Algierii wojskowy reżim zderzył się z islamistami. Rezultatem była wojna, która pochłonęła setki tysięcy istnień. Tunezyjski rząd za wszelką cenę chciał uniknąć takiego scenariusza. Rozpoczęły się prewencyjne aresztowania zwolenników islamistycznego ruchu Ennahda - mimo że ten był znacznie mniej radykalny niż jego algierskie odpowiedniki. Wkrótce polowanie na fanatyków religijnych stało się wygodną wymówką dla eliminacji wszelkich konkurentów do władzy. W ciągu dekady ponad 10 tysięcy przeciwników politycznych trafiło za kratki, wielu było torturowanych w imię walki z "terrorystami". W tym czasie macki reżimu Ben Aliego coraz mocniej oplatały społeczeństwo. Cenzorzy zamykali każdą nieprawomyślną gazetę, a licencje na prowadzenie działalności przyznawano tylko lojalnym biznesmenom. Służby bezpieczeństwa stały się wszechpotężne. Na ulicach zaroiło się od uzbrojonych policjantów i tajniaków. Ich zadania były jasne - obserwować, nasłuchiwać, notować, pilnować. Niekoniecznie
bezpieczeństwa obywateli, to sprawa drugorzędna. Ważniejsze, by nikt nie krytykował na głos rządu, nie rozdawał niepoprawnych ulotek lub - o zgrozo! - nie odważył się zedrzeć jednego z tysięcy plakatów z obliczem prezydenta. Gdy nieprzychylne treści zaczęły pojawiać się w internecie, władza rzuciła się na cyberprzestrzeń, ograniczając m.in. dostęp do YouTube i Facebooka. Według obrońców praw człowieka osiągnęła w tym biegłość porównywalną z Chinami. Tunezja zmieniła się w państwo policyjne, którego główną funkcją było utrzymanie przy władzy jednego człowieka - Ben Aliego.

Pozorny progres

Bezpieka miała co robić, bo powodów do niezadowolenia nie brakowało. Nawet pod czujnym okiem szpicli ulice szeptały - a to o tym, że korupcja kwitnie, a to że prezydent obsadza ważne urzędy i rozdaje stanowiska w państwowych firmach swoim bliskim i pozwala robić to samo najwierniejszym podwładnym. Dostawało się także pierwszej damie, która tak bardzo lubiła zakupy, że co jakiś czas wsiadała w prezydenckiego Boeinga i leciała poszaleć w centrach mody w Mediolanie i Paryżu.

Zwolennicy Ben Aliego często podkreślali, że pod jego rządami Tunezja stale się rozwijała. Dzięki dochodom ze sprzedaży ropy, gazu i tekstyliów oraz turystyce wzrost gospodarczy utrzymywał się na wysokim poziomie, powstawały nowe drogi, szpitale i szkoły. Zagraniczne firmy, zwłaszcza z Francji i Półwyspu Arabskiego, chętnie inwestowały w Tunisie i innych ośrodkach przemysłowych. Najbardziej atrakcyjne turystycznie miasta były konkurencją dla europejskich kurortów.

Ten postęp nie dotyczył jednak wszystkich. Na gospodarczej bonanzie korzystało głównie wybrzeże - reszta kraju pozostawała zaniedbana. Brak pracy i perspektyw zmuszał tysiące ludzi z południa i zachodu do pozostawienia swoich nędznych wiosek i szukania szczęścia w nadmorskich miastach. Tamtejsze uniwersytety co roku wypuszczały rzesze inżynierów i magistrów. I jedni, i drudzy szybko przekonywali się, że zatrudnienia po prostu nie ma, są za to podwyżki cen żywności. Oficjalnie bezrobocie wynosiło 14%, ale w rzeczywistości mogło być znacznie wyższe. Sprzedaż owoców na nielegalnych straganach stawała się jedną z ostatnich desek ratunku dla wiejskich emigrantów, ale i ludzi z dyplomami. Frustracja rosła.

I wtedy, 17 grudnia 2010 roku, Mohammed Bouazizi, 26-letni absolwent szkoły wyższej, oblał się benzyną i podpalił przed budynkiem rządowym. Na płonącego mężczyznę spoglądała z ogromnego plakatu twarz Ben Aliego. Gniew wywołany przez brak wolności i brak pracy został wyzwolony. Rozpoczęła się Jaśminowa Rewolucja.

Nowa era?

Teraz Tunezyjczycy muszą stworzyć nowy rząd. Będzie to trudne, bo przez 23 lata Ben Ali całkowicie wykastrował opozycję. Jedynie ci, którzy służyli prezydentowi i korzystali z jego łask mają jakiekolwiek doświadczenie polityczne. Przyszłość pokaże, jak Tunezja rozwiąże ten problem.

Tymczasem wszyscy autorytarni liderzy świata arabskiego - od Maroko po Arabię Saudyjską - mogą z obawą zadawać sobie to samo pytanie: czy tunezyjska rewolucja nie zainspiruje tysięcy młodych i bezrobotnych, którzy snują się także po naszych ulicach.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Czytaj również blog autora: Blizny Świata!

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)