Rafał Woś: Prawico, wyjdź poza schemat, czytaj Marksa i Różę Luksemburg!
Polska prawica przechodzi od pewnego czasu przyspieszony kurs lewicowego myślenia. Konserwatywni politycy i publicyści, którzy jeszcze niedawno modlili się do Friedmana i Hayeka, dziś mówią Karolem Marksem i Różą Luksemburg, choć pewnie o tym nawet nie wiedzą. A powinni wiedzieć i się nawet trochę doszkolić. Pozwoli im to uniknąć wielu pułapek, w które wpadają. Mam więc radę dla kolegów z prawicy. Poczytajcie sobie Marksa i Różę Luksemburg! Gwarantuję, że będziecie wtedy bardziej spójni - pisze Rafał Woś dla WP Opinii.
To fakt, że prawica nad Wisłą nigdy nie była jakoś szczególnie nasycona myślą ekonomiczną. Luminarzy tego środowiska zawsze zdecydowanie bardziej kręciły inne rzeczy. Bili się więc o narzucenie swojego kanonu polityki historycznej oraz własnej wersji poprawności politycznej. A jak już sięgali po politykę większego kalibru, to zatrzymywali się raczej przy temacie służb albo wymiaru sprawiedliwości. To dlatego rzut oka na dorobek ekonomiczny rządów z udziałem prawicy (AWS, pierwszy rząd PiS) przynosi nieodparte wrażenie miotania się od ściany do ściany (od pryncypialnego oporu wobec prywatyzacji po ultraliberalną politykę Zyty Gilowskiej).
"Genialne" odkrycie prawicy
Dziś jest trochę inaczej. Trzeba przyznać, że na poziomie politycznych decydentów, namysłu ekonomicznego jest jakby więcej. Problem polega na tym, że na prawicy od dawna mocno kuleje publicystyka ekonomiczna. Poza paroma wyjątkami (Stefan Sękowski z "Gościa Niedzielnego", Krzysztof Wołodźko z "Gazety Polskiej Codziennie" albo autorzy związani z Klubem Jagiellońskim), sprawy gospodarcze leżą tam odłogiem. A działy ekonomiczne prawicowych periodyków służą niestety często jako miejsce do lokowania tekstów kryptoreklamowych.
Bywa jednak, że i pierwsza liga prawicowej publicystyki wypuszcza się w rejony ekonomiczne. Najczęściej kończy się to jednak popadnięciem w straszliwy banał albo kolosalne sprzeczności. Niedawno w "Do Rzeczy" (30/2016) publicysta Piotr Gursztyn (od czasu nastania "dobrej zmiany" szef państwowej TVP Historia) napisał tekst głoszący, że prawdziwą osią polskiej polityki jest (uwaga! uwaga!) spór biednych i bogatych. Piotr Gursztyn mógłby równie dobrze ogłosić przełomowe odkrycie, że sensem meczu piłkarskiego jest strzelenie więcej bramek niż przeciwnik. Albo że fotosynteza nie obejdzie się bez światła. Bo przecież to oczywiste, że osią polskiego (i każdego innego) sporu politycznego jest spór ekonomiczny. A czymże ten spór miałby u licha być? Nazwanie go konfliktem biednych i bogatych jest oczywiście najłatwiejsze. Nie wnosi też do dyskusji niczego nowego. Znów przypomina głoszenie z mądrą miną, że słońce wstaje rano, a zachodzi z wieczora. Wszak bieda i bogactwo (nierówności) są nieodłączną częścią kapitalistycznego społeczeństwa. A może i cywilizacji w ogóle, bo przecież istniały zarówno przed kapitalizmem jak i w realnym socjalizmie. To, co powinno nas interesować, to raczej skala tego zjawiska (nierówności zbyt duże czy uzasadnione). A jeśli to pierwsze, to jak im zaradzić.
Tylko, że publicysta Gursztyn (w tym akurat wypadku dla swego środowiska charakterystyczny) w ogóle tego nie dostrzega. Oczywiście to dobrze, że nawet prawica nie wierzy już ślepo w kapitalistyczny raj na ziemi (co charakteryzowało ją jeszcze półtorej dekady temu. A kto nie wierzy, niech poczyta redagowany przez dzisiejszych prawicowych publicystów Marka Króla czy Stanisława Janeckiego tygodnik "Wprost"). Żeby jednak z opowieści o biedzie i bogactwie wynikało coś więcej, to potrzebne jest wyjście poza poziom banału, a więc postawienie pytania o redystrybucję dochodu narodowego. A potem o naturę relacji kapitału i pracy w Polsce po 27 latach transformacji.
Pokażę to na przykładzie. Wyobraźmy sobie pracownika, którego umiejętności są w gospodarce łatwo zastępowalne, a rynek na którym przyszło mu działać jest (pozdrowienia dla "obrotowego" ministra Jarosława Gowina)
, zderegulowany. Właściwie dla prawie każdego pracownika: począwszy od tragarza i barmana, po dziennikarza albo speca od marketingu. Liberałowie powiadają, że rynek najlepiej wyceni jego pracę. A jeżeli proponowana stawka mu nie odpowiada, to niech się nieudacznik przekwalifikuje!
Idąc tym tokiem rozumowania, pracownikowi nie da się pomóc nigdy. No chyba, że skręcimy w uliczkę zaproponowaną przez "lewaków" (socjalistów, socjaldemokratów i postkeynesistów) i zakwestionujemy dogmat o nieomylnym rynku oraz przeświadczenie, że jest, jak jest, a inaczej być nie może. Wtedy zmienić położenie niższych klas społecznych utrzymujących się z pracy możemy na wiele sposobów. Poczynając od tzw. predystrybucji, czyli wzmocnienia pozycji pracownika (obywatela) jeszcze zanim dojdzie do produkcji jakiegoś towaru albo usługi. Takie wzmocnienie może się odbywać dzięki sprawnemu i świadomemu swych praw ruchowi związkowemu (ale koniecznie działającemu w całej gospodarce, a nie tylko jak u nas w sektorze publicznym) czy też w ogóle budowaniu większego szacunku dla praw pracowniczych. Albo poprzez promowanie innych form przedsiębiorczości, niż klasyczna nastawiona na zysk korporacja. Na przykład spółdzielczości lub poprzez jakąś formę dochodu podstawowego. Do tego trzeba dorzucić działania na poziomie redystrybucji, czyli już po wyprodukowaniu i sprzedaniu dobra albo usługi. A więc takiego dzielenia dochodu narodowego, by powstrzymać potężną i charakterystyczną dla kapitalizmu akumulację kapitału w rękach najsilniejszych. Redystrybucję robi się budowaniem progresywnego systemu podatkowego i mocniejszym opodatkowaniem kapitału (podatek od spadków, kataster, podatek majątkowy).
Czysty Marks na sztandarach PiS
W efekcie bez konieczności obalania kapitalizmu (bo nie ma historycznych dowodów, że to warto robić), istnieje szansa na poprawę położenia słabych i ubogich w kapitał obywateli, a więc na zmniejszenie stopy wyzysku oraz nierówności. W kraju takim, jak Polska po ćwierćwieczu arcyliberalnej transformacji, jest w tej materii olbrzymie pole do popisu. Problem w tym, że polska prawica nie wydaje się gotowa na intelektualne udźwignięcie tego problemu. Wie (tak jak Gursztyn), że coś tu z tą gospodarką nie gra. Ale nie umie pociągnąć tematu dalej. Ogranicza się więc do wpisania antagonizmu ekonomicznego ("biedni-bogaci") w logikę bieżącego sporu politycznego. I to właśnie robi Gursztyn pisząc, że skoro na demonstracje KOD chodzą ludzie zamożni, a PiS ma poparcie wśród osób biedniejszych, to znaczy, że KOD-em nie należy zawracać sobie głowy. A samo przejęcie władzy przez Kaczyńskiego oznacza dla biednych dobrą wiadomość, która na pewno (i w sposób trwały) rozwiąże ich problemy.
To jednak niestety przejaw myślenia życzeniowego. W praktyce bowiem PiS piłuje gałąź, na której sam siedzi. Z jednej strony chce (mniejsza o głębsze motywacje) sytuację słabych polepszyć przy pomocy - najprostszego z możliwych, ale jednak - transferu socjalnego 500+. Jednocześnie podważa zaufanie obywatela (w tym tego biednego) do porządku prawnego (sprawa TK i sądów). A pracownikom sektora publicznego wysyła szatańską propozycję: jak będziecie wierni, to polepszymy wam warunki. A jak nie, to... Co z trwałą naprawą polskich relacji pracy zaiste nie ma wiele wspólnego.
Innym przypadkiem tych samych sprzeczności jest temat miejsca Polski na peryferiach światowego systemu kapitalistycznego (znów czysty Marks i inspirujący się Marksem Immanel Wallerstein). Prawica (i słusznie) wzięła sobie ten temat na sztandary pokazując, że kapitał ma narodowość, a inwestycje zagraniczne to nie jest żadna manna z nieba. Jednocześnie w prawicowej publicystyce pojawiło się przekonanie, że wszystkie nasze kłopoty to efekt spiętrzenia mrocznych wrażych sił (banksterzy, zachodnie koncerny, kompradorskie elity III RP). I jak się wyrwiemy spod ich jarzma, to będzie normalnie. Tylko, że takie stawianie sprawy nie wyjaśnia dlaczego w firmach zagranicznych mimo wszystko panują wyższe standardy pracy. I że rodzimy biznes (nawet ten obklejony plakietkami "produkt polski") żywi nie mniejszą niż zachodnie koncerny niechęć do dzielenia się owocami swojego ekonomicznego sukcesu (niskie płace, narzekanie na podatki, zerowy akcjonariat pracowniczy). Gdyby tylko prawica miała na tyle odwagi, by poczytać prace choćby światowej sławy ekonomistki (a przy tym komunistki) Róży Luksemburg, to by zrozumiała, że wyzysk ekonomiczny idzie przez środek wspólnoty narodowej. A skutecznych rozwiązań trzeba szukać z dala od kryterium etnicznego.
Czytajcie Marksa
Podobnie jest ze skutecznym wyrwaniem się Polski z ekonomicznych peryferii współczesnego kapitalizmu. Wiele już razy próbowałem przekonywać prawicowych publicystów, że plan Morawieckiego nie będzie realizowany w politycznej próżni A skuteczność można mu zapewnić tylko na szerokim fundamencie demokratycznej umowy społecznej. Czyli na odwrotności tego, co jest teraz: lekceważeniu płynących już nawet ze strony własnych zwolenników oskarżeń o łamanie demokracji oraz na atmosferze wykluczania przeciwników politycznych jako wrogiej "piątej kolumny" nastawionej jedynie na obronę status quo. Próbował im to również tłumaczyć ekonomista Dani Rodrik, na którego prace otoczenie Morawieckiego tak bardzo lubi się powoływać. Bezskutecznie. I wygląda na to, że PiS dalej będzie szedł swoją brutalną i coraz bardziej wodzowską drogą. Przekonany, że nie da się inaczej.
Apeluję więc raz jeszcze. Nie bądźcie odporni na wiedzę. Poczytajcie sobie Marksa i Luksemburg. Choćby i pod kołdrą, żeby was żaden ignorant spod znaku "red is bad" nie widział. A jak nie ich, to przynajmniej Keynesa i Kaleckiego, albo choćby i tylko Rodrika. Jeśli interesuje was prawdziwa społeczna zmiana, a nie tylko władza dla samej władzy, to wyjdźcie poza schemat. Inaczej dzisiejszy sukces szybko rozpłynie wam się w rękach. A Polska straci kolejnych parę lat.
Rafał Woś dla WP Opinii
Rafał Woś - publicysta "Polityki", autor "Dziecięcej choroby liberalizmu", laureat Nagrody Fikusa i Grand Press Economy.
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.