Rafał Woś: Kaczyński marnuje nasz cenny czas
Tak, trzeba to powiedzieć wprost. Jarosław Kaczyński jest wielkim zagrożeniem. Ale nie tyle dla polskiej demokracji, co dla potencjału do wielkiej społecznej zmiany, który był w Polsce w roku 2015. Ale w końcu, niestety, osłabnie - pisze Rafał Woś dla WP Opinii.
27.07.2016 | aktual.: 28.07.2016 11:34
Polskie media lubią przedstawiać lidera PiS jako politycznego samca alfa. Tajemniczego geniusza, który myśli pięć ruchów do przodu i bezbłędnie rozgrywa swoją partię. Prawda jest tymczasem dużo bardziej prozaiczna. Jak każdy demokratyczny polityk, tak i prezes przypomina raczej żeglarza (porównanie pożyczam od szefa Klubu Jagiellońskiego Krzysztofa Mazura). Żeglarz Kaczyński stara się tak wykorzystywać kierunek wiatru i wysokość fali, żeby (mniej więcej) poruszać się w obranym uprzednio kierunku. I jeszcze przy tym nie utonąć.
Akurat w roku wyborczym 2015 lider polskiej prawicy nastawił żagiel na mocny wiatr w kierunku poważnej korekty neoliberalizmu. Nie on ten wiatr rozdmuchał. Trochę mu pasował (Kaczyński od zawsze ustawiał się w wyraźnej kontrze do beneficjentów polskiej transformacji), a trochę to wszystko wyszło przypadkiem (PiS nigdy nie miał wszak wyrazistej linii w tematach ekonomicznych, o czym świadczy importowanie z PO Zyty Gilowskiej w latach 2006-2007). Tak czy inaczej odmierzanie dziś z linijką w ręku, ile w programie wyborczym z roku 2015 było prawdziwej intencji, a ile oportunizmu, nie ma jednak większego sensu. Tak jak nie ma sensu czynić surferowi zarzutu, że umie ślizgać się po fali lepiej od konkurentów.
Budzić oburzenie powinno jednak coś innego. To seria dziwacznych piruetów, którą lider PiS zaczął wykonywać już po brawurowym wpłynięciu do wyborczego portu roku 2015. Tu nie chodzi o jednostkowe „wpadki”, które zdarzają się każdej władzy. Tylko o jakąś fundamentalną nieumiejętność tego, co w anglosaskim żargonie politycznym nazywa się „delivery”. Czyli przełożenie teoretycznych wyborczych planów na praktykę rządzenia i dostarczenie jej namacalnych owoców obywatelom. Rozdmuchanie przez PiS sporu o Trybunał jest tego zjawiska najlepszym przykładem.
Bo nawet jeśli przyjąć (i jest to wersja dla PiS-u najbardziej łaskawa), że Kaczyński zrobił to dlatego, by „niechętny” TK nie zablokował mu sztandarowych zamierzeń (na przykład 500 plus), przecież jednocześnie posunięcie to tak bardzo zmniejszyło rządowi pole manewru (powstanie KOD, Polska na cenzurowanym w UE i USA), że doprawdy trudno nazwać ten manewr przejawem politycznego sprytu. Ten sam efekt (wejście w życie obiecanych ustaw) można było osiągnąć, stosując strategię ignorowania czy opóźniania orzeczeń Trybunału (tak jak robili to poprzednicy). Odpierając zarzuty z pozycji moralnej wyższości („to oni upolitycznili Trybunał”). Tak rozegrany spór byłby skuteczny i zgodny z odrobiną zdrowej populistycznej logiki zapowiadanej w kampanii 2015.
Najbardziej istotne są jednak nie tyle same piruety Kaczyńskiego, tylko to, co ze sobą przyniosły. A przyniosły zaskoczenie przechodzące w rozczarowanie. I nie mówię tu tylko o Schadenfreude („A nie mówiliśmy!) zdeklarowanych antykaczystów, bo ono było do przewidzenia. Lecz o westchnięcie zawodu umiarkowanych „symetrystów” (czyli tych, co uważali, że z Polską demokracją nie było najlepiej już za PO-PSL czy SLD), oraz skowyt części zdeklarowanych zwolenników. Zarówno ten wypowiedziany (przypadki blogerki Kataryny albo Jadwigi Staniszkis), jak i utajony, bo coraz częściej za zygzakami Kaczyńskiego nie może nadążyć również „pisowski lud”, o czym pisał niedawno ciekawie Piotr Semka.
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Sprowadzić je można do pytania: czy Polacy winą za piruety Kaczyńskiego obciążą jego brak umiejętności żeglarskich. Czy może zwalą ją na wiejące nad nami wiatry, które nie takich już śmiałków wrzucały na skały.
Szok roku 2008 w końcu minie. I wtedy albo nadejdzie prorynkowa kontrrewolucja, albo kolejny kryzys. Tym bardziej żal, że my w Polsce tracimy cenny czas na dziwaczne zygzaki prezesa Kaczyńskiego.
Tej drugiej odpowiedzi się boję. Obawiam się zawieszonego gdzieś ponad każdą polityczną rozmową o Polsce przekonania, że może wobec neoliberalizmu nie ma alternatywy. Lękam się wygłaszanego nawet wobec ludzi lewicy przekonania, że na polityczność to mogą sobie pozwolić dojrzałe i bogate Skandynawia albo Niemcy, ale nie my. A u nas trzeba polityków trzymać z dale od gospodarki, nie pozwalać im się mieszać w rynek pracy (wyższa płaca minimalna), redystrybucję (500+) albo roić o wyrwaniu się z ekonomicznej peryferyjności (plan Morawieckiego). Bo to się zawsze kończy w praktyce kolesiostwem i psuciem instytucji demokratycznych (nawet jeśli nie działały optymalnie). Słowem: boję się, że po przejęciu władzy przez opozycję dojdzie do nawrotu dziecięcej choroby liberalizmu.
Chyba, że jednak będziemy potrafili złapać w żagle trochę ożywczego wiatru, który wieje dziś na całym Zachodzie. Zrozumiemy, że rozwój gospodarczy MUSI się liczyć z kosztami społecznymi. Że TRZEBA naciskać na biznes i klasę średnią, by się podzieliła zakumulowanym kapitałem. Że MUSIMY rozwiązać w Polsce problem powiązania pracy z odkładaniem na świadczenia zdrowotne i emerytalne. A podatki MUSZĄ być bardziej progresywne i sięgać głębiej do kieszeni bardziej zasobnych. To może się odbyć na różne sposoby. Może PiS się od środka zreformuje i przestanie wycinać polityczne hołubce? A może w jego miejsce pojawi się silna i progresywna lewica? I jedno, i drugie byłoby dla Polski bardzo korzystne.
Tak czy inaczej czasu nie jest jednak znowu tak wiele. Progresywny wiatr w zachodnim świecie wciąż wieje. A z neoliberalizmem rozliczają się nawet jego dawne bastiony w stylu MFW czy Banku Światowego. Wiadomo jednak, że ten stan zawieszenia nie będzie trwał wiecznie. Neoliberalizm właśnie dlatego był tak potężny, że dobrze pasował do natury kapitalizmu i znakomicie służył majętnym i silnym. Szok roku 2008 w końcu minie. I wtedy albo nadejdzie prorynkowa kontrrewolucja, albo kolejny kryzys. Tym bardziej żal, że my w Polsce tracimy cenny czas na dziwaczne zygzaki prezesa Kaczyńskiego.
Rafał Woś dla WP Opinii