Przesiedlenia Niemców po II wojnie światowej
- We wrześniu 1939 roku wielu mieszkających w Polsce Niemców z radością i zachwytem witało wkraczające zwycięsko do polskich miast jednostki Wehrmachtu. Oto miał spełnić się sen o Tysiącletniej Rzeszy, rozciągającej swoje władztwo na całą Europę Wschodnią. Kilka lat później, wojska niemieckie przemieszczały się już w przeciwnym kierunku, ścigane przez Armię Czerwoną. Ci sami Niemcy, którzy wcześniej z radością fetowali zwycięską armię Trzeciej Rzeszy, teraz z przerażeniem obserwowali wycofujące się kolumny, które pozostawiały ich na pastwę sowieckiej nienawiści - pisze Robert Jurszo w artykule dla WP. - Każde miasteczko i każda wieś jest osobnym obozem koncentracyjnym dla Niemców - wspominała jedna z Niemek.
10.05.2015 16:35
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Kiedy dla innych wojna się powoli kończyła, dla niemieckiej ludności cywilnej w rzeczywistości dopiero się rozpoczynała. W październiku 1944 roku Armia Czerwona przekroczyła granicę przedwojennych Niemiec w Prusach Wschodnich. Do tej pory dla mieszkańców III Rzeszy wojna była czymś bardzo odległym od ich codziennego życia. Wszelkie informacje o tym, co się rzeczywiście dzieje, były starannie filtrowane przez goebbelsowską propagandę. Nagle jednak ideologiczna bańka prysła i Niemcy zostali skonfrontowani z przerażającą wojenną rzeczywistością, na którą nie byli kompletnie przygotowani. Powtarzany w nieskończoność slogan o nieuchronnym "ostatecznym zwycięstwie" uśpił czujność lokalnych władz, które w żaden sposób nie były przygotowane na ewakuację ludności cywilnej. A nierzadko zabraniały jej niemal do ostatniej chwili. - W naszym powiecie wydano rozkaz ewakuacji dopiero w chwili, gdy front był oddalony o zaledwie cztery kilometry. Z obszarów ogarniętych walkami zaczęły ciągnąć w głąb Rzeszy kolumny
przerażonych mężczyzn, kobiet i dzieci - wspominała Barbara von Thadden, Niemka przesiedlona z Pomorza.
"Najechała nas Azja..."
Niektórzy wracali, gdy milkły działa. Czasem nie było już do czego - zamiast rodzinnego domu zastawali jedynie gruzy i zgliszcza. Nowi panowie tych ziem szybko dali im do zrozumienia, że nie mają już tutaj czego szukać. Niemcy początkowo nie przyjmowali tego do wiadomości. "Najechała nas Azja, ale Zachód nam pomoże" - łudzili się. Powoli zaczynało do nich docierać, że tu już nie będzie Niemiec. - Poczucie, że "te tereny zawsze były niemieckie i dlatego ani Amerykanie ani Anglicy nie pozwolą, żaby nagle stały się polskie" było niezachwiane. A przecież nawet najgłupsza gęś we wsi widziała, że już na początku lipca zaczęto polonizować nazwy miejscowości, że na każdym drogowskazie zaznaczano przynależność do państwa polskiego - wspominała Niemka przesiedlona z Prus Wschodnich.
Już wiosną 1945 roku zaczęły się tzw. "dzikie" wysiedlenia. Armia Czerwona i podległe jej jednostki polskie rozpoczęły akcję degermanizacji zdobytych ziem leżących na wschód od Odry. Decyzja o tym, że zostaną one wcielone do Polski wstępnie zapadła już na konferencji aliantów w Teheranie w 1943 roku. Przypuszczalnie, Stalin postanowił działać metodą faktów dokonanych i zlecił wysiedlenie ludności niemieckiej.
Ale "dzikie" wypędzenia nie przyniosły tych rezultatów, na których mogło zależeć Sowietom. Kolumny wygnańców przeganiano z jednego do drugiego obozu przejściowego. Gdy w końcu docierały do nowych granic Rzeszy, często trzeba było je zawracać. Władze okupacyjne nie chciały przyjmować kolejnych rzesz ludności, bo bały się, że nie będą w stanie udzielić im stosownej pomocy.
Bardziej bezpieczny świat
Alianci byli zgodni co do tego, że Niemców ze Wschodu należy przesiedlić na tereny nowego państwa niemieckiego. W lutym 1945 roku, Wielka Trójka na konferencji w Jałcie ostatecznie przypieczętowała decyzję, że powojenne Niemcy mają mieścić się na obszarze między Odrą a Renem. W sierpniu 1945 roku w Poczdamie zdecydowano o wysiedleniu Niemców z Czechosłowacji, Polski i Węgier.
Wbrew temu, co mówili niektórzy ówcześni niemieccy publicyści, wysiedlenia nie były pomyślane jako akt zemsty, czy też kara dla Niemców za ich zbrodnie. Celem było - jak pisze prof. Jan Piskorski - "stworzenie bardziej bezpiecznego świata". Chodziło o to, by w przyszłości mniejszości niemieckie w krajach Europy Wschodniej nie stanowiły zagrożenia dla międzynarodowego pokoju, jako że podczas wojny czynnie poparły one agresywną politykę Hitlera. Nie było więc tutaj mowy o żadnym rewanżyzmie. Całą operację przesiedlenia zamierzano zrealizować w możliwie jak najbardziej humanitarny sposób. W praktyce wyglądało to jednak zupełnie inaczej.
"Chory jest ten, kto zdycha"
Dziesięć, maksymalnie trzydzieści minut - tyle dawano Niemcom na opuszczenie swoich domostw. W tym krótkim czasie musieli oni zdecydować, co mają zabrać z całego dorobku swojego życia. - Widziałam, jak matka zajęta przewijaniem niemowlęcia została zmuszona do opuszczenia domu z dzieckiem zawiniętym tylko w jakąś chustkę, przy czym nie wolno jej było zabrać pieluch - wspominała Barbara von Thadden.
Następnie pędzono Niemców kolumną do najbliższego punktu zbornego. Celowo zmuszano do szybkiego tempa marszu, by po drodze gubili lub pozostawiali bagaż, który można było zawłaszczyć. Czasem przewożono przesiedleńców samochodami, ale i wtedy dochodziło do kradzieży.
W tymczasowych obozach czekali oni na dalszy rozwój wypadków. Czasem wiele miesięcy. Przez ten czas często zmuszano ich do pracy. Racje żywnościowe były nikłe, warunki życia fatalne, a opieka medyczna praktycznie żadna. - Chory jest ten, kto zdycha - powiedział lekarz w jednym z obozów dla przesiedleńców w Czechosłowacji. Nic więc dziwnego, że bardzo często wybuchały epidemie chorób zakaźnych, takich jak czerwonka, czy tyfus. Śmierć nie była rzadkim widokiem.
Ludobójstwo?
- Osobom z zewnątrz najłatwiej będzie chyba zrozumieć sytuację, jeśli powiem, że każde miasteczko i każda wieś jest osobnym obozem koncentracyjnym dla Niemców i że wsie, w których stacjonuje milicja, można porównać do obozów koncentracyjnych o najgorszej sławie - wspominała jedna z Niemek.
Czuć w tych słowach przesadę - wszak ani Polacy, anie Rosjanie nie gazowali Niemców i nie palili ich w piecach. Podnoszone niekiedy twierdzenie, jakoby wysiedlenia Niemców miały charakter ludobójczy jest wyssane z palca. Celem obozów dla niemieckich przesiedleńców nie była fizyczna eksterminacja narodu Goethego. Natomiast takie zadanie miały niemieckie obozy zagłady, w których planowo, w przemysłowy sposób, dążono do eksterminacji całych narodów.
Nie zmienia to jednak faktu, że w obozach przesiedleńców dochodziło do aktów bestialstwa. Najstraszniejsze relacje nie pochodzą z Polski, ale z Czechosłowacji. Charlotte Münnich w swoim raporcie dla Czerwonego Krzyża wyliczała liczne okropieństwa, których dopuścili się czescy oprawcy: zmuszanie więźniów do tego, by jedli pożywienie zmieszane z moczem; zabijanie dzieci przez łamanie im kręgosłupów; zmuszanie zdrowej więźniarki do zlizywania z podłogi odchodów chorej na czerwonkę. A to tylko część z okropności, których dopuszczały się obsady obozów przesiedleńczych w Czechosłowacji.
Biorąc pod uwagę dużą liczbę tego rodzaju relacji, nie wydaje się, by były one owocem zmyślenia. Trzeba wziąć pod uwagę to, że strażnikami w takich miejscach byli ludzie, którzy sami często byli świadkami niemieckich bestialstw. Niekiedy byli to wyzwoleni więźniowie obozów koncentracyjnych lub ludzie, którzy stracili w nich rodziny i przyjaciół. Nawet trudno sobie wyobrazić ogrom nienawiści, którą musieli czuć do Niemców. Owszem, to co robili było potworne, ale często sami podobnych potworności doświadczyli. To nie usprawiedliwia ich moralnie, ale i nie pozwala na to, by jednoznacznie ich potępić. - Zachowanie hitlerowców na Wschodzie było tak bestialskie, że musimy zrozumieć akty zemsty, jakich byliśmy świadkami po naszej kapitulacji pisała Mariane Weber.
"Nigdzie nas nie chciano"
Dla tych, którzy przeżyli obozy przejściowe, w końcu nadchodził dzień, w którym docierali do nowych powojennych Niemiec. "Obowiązkiem całego narodu - apelowała do Niemców administracja Meklemburgii-Pomorza Przedniego w sierpniu 1945 roku - jest pomoc tym, którzy wskutek wojny utracili swoją ojczyznę, aby mogli prowadzić normalne, choć skromne życie. Następnym obowiązkiem narodu jest stworzenie dodatkowych możliwości zakwaterowania dla chorych, potrzebujących pomocy oraz sierot".
Narodowa jedność "rasy panów" już się rozpadła i ustąpiła instynktowi przetrwania. Ludzie próbowali wiązać koniec z końcem w morzu ruin, w które zamieniły się niemieckie miasta. Uciekinierzy i wysiedleni ze Wschodu nie byli tu mile widziani. Byli po prostu kolejną gębą, którą trzeba było nakarmić. - Mieliśmy wysiąść w Poczdamie. Tam nas nie chciano. Nigdzie nas nie chciano. Ludzie umierali w pociągu... - wspominała tamte traumatyczne dni Hildegard Aminde. Kilkanaście milionów ludzi musiało na nowo zbudować swoje życie w kraju, który wcale nie przyjął ich z otwartymi rękami.
Robert Jurszo dla Wirtualnej Polski
Podczas pisania korzystałem m.in. z następujących książek: "Polacy i Niemcy" i "Wygnańcy" Jana M. Piskorskiego, "Nie było powrotu" Herberta Reinossa [red.], "Kobiety wypędzone" Marianne Weber oraz "Nikt już nie oczekiwał litości" Ulricha Völkleina.