Przepis na biznes, czyli jak żyć z naiwnych Polonusów
Polonijny Dziennik Chicagowski podaje receptę, jak osiągnąć sukces w biznesie w USA, nie inwestując pieniędzy, a jedynie wykorzystując znajomości, patriotyzm, naiwność i wiarę. Przytaczamy obszerne fragmenty tekstu.
18.07.2001 | aktual.: 22.06.2002 14:29
Na początku działalności zakładamy bezsensowną organizację, z równo bezsensowną nazwą, np. Klub Klubów Polskich i mianujemy się koniecznie i natychmiast prezesem. Bycie prezesem jest bardzo ważne i nie możemy tego przeoczyć, ani dopuścić aby prezesem został ktoś inny. Prezesura przede wszystkim, ponieważ prezes to jest ktoś, a poza tym dobrze brzmi.
Będąc już prezesem udajemy się do znajomej, np. do pani Gruszki, która prowadzi własną audycję radiową (przed założeniem biznesu trzeba koniecznie o taką znajomą się postarać). Umawiamy się z nią na letnie popołudnie w celu wystąpienia na falach eteru. W czasie audycji prosimy panią Gruszkę o przedstawienie naszej osoby jako wybitnej osobistości polonijnej, patriotę dbającego o dobro Polski i Polonii. Sami rzucamy w eter parę nic nie znaczących sloganów, zapewniając równocześnie o naszej pełnej obywatelskiej troski misji w działaniu na rzecz dobra rodaków i ich rodzin, a także sąsiadów i ich znajomych. Na pierwszy raz wystarczy. Pani Gruszka musi koniecznie nas pożegnać jako prezesa Klubu Klubów Polskich, tak aby nazwisko i nazwa naszej organizacji pozostały w pamięci słuchaczy.
Kolejnym krokiem naszej działalności będzie zorganizowanie pikniku. Przedsięwzięcie to prawie nic nie kosztuje a pozwala nieźle zarobić. Nie wspominając już o darmowej reklamie naszego klubu. Piknik nagłośni znajoma pani Gruszka. W czasie pikniku należy się dobrze zaprezentować, wyjść na scenę, przedstawić się jako prezes, podziękować za liczne przybycie oraz przypomnieć piknikowiczom dzięki komu na pikniku się znaleźli. O celu pikniku wspominać nie należy.
W dobrym tonie jest wynajęcie lokalu na siedzibę naszej organizacji. Zgodnie z celem działalności najlepiej będzie go wynająć na znanej wszystkim ulicy Dywersji. Lokal nie powinien w żadnym razie grzeszyć przepychem i nowoczesnością. Musimy koniecznie minimalizować koszty. Najlepiej aby przypominał wiejską remizę strażacką, w której można będzie zorganizować od czasu do czasu zabawę taneczną z okazji święta 3 Maja albo jakiejś innej podniosłej rocznicy.
Powoli zbliżamy się do kulminacyjnego punktu naszego planu. Wszystkie kolejne kroki muszą być dokładnie zaplanowane. Nie możemy sobie pozwolić na żadne pomyłki. Kierując się najniższymi pobudkami wymyślamy szczytny cel. Najlepiej religijny, którego forma koniecznie przewyższa treść. To przyciąga ludzi, którzy już za życia pragną zapewnić sobie wieczność w innym świecie. Może to być np. monumentalny pomnik Jezusa. Na taki pomnik da każdy. Nawet dziecko.
W porozumieniu z panią Gruszką organizujemy radioton. Jesteśmy już znanym polonijnym prezesem, któremu można zaufać. Otwieramy konto w banku, zasiadamy przed mikrofonem, przedstawiamy nasz plan i nawołujemy słuchaczy do składania datków. Wykorzystujemy okazję, że o szczegóły nikt nie pyta. Za projekt ręczy przecież znana całej Polonii pani Gruszka, no i oczywiście my, czyli prezes.
Radioton kończy się sukcesem. Liczymy zebrane pieniądze. Nasz biznes działa i to działa znakomicie. Kolejnego dnia pojawiamy się w studio Dziękujemy za datki. Informujemy ofiarodawców jaką zebraliśmy kwotę. Zebraną kwotę znacznie zaniżamy aby nie wzbudzać niepotrzebnej zazdrości. Wiadomo, jak to w biznesie. Nieprzychylnych nigdy nie brakuje, a poza tym wciąż pamiętamy o naszych niskich pobudkach. Po radiotonie udajemy się na wczasy. Stać nas już na wiele. W naszych wojażach możemy zahaczyć o kraj rodzinny. Zwiedzając okolicę odwiedzamy zakony i organizacje charytatywne. Nawiązujemy kontakty. Z jedną z organizacji, może to być Towarzystwo Brata Alberta, podejmujemy bliższą współpracę. Oferujemy im kierowanie pracami budowlanymi przy wznoszeniu pomnika. W zamian oferujemy pomoc materialną. Obietnice nic nie kosztują.
Po powrocie do Stanów należy odwiedzić studio pani Gruszki aby zapewnić słuchaczy i ofiarodawców, iż prace przy budowie idą pełną parą. Wykorzystujemy tutaj nasze wakacyjne przygody i powołujemy się na polską fundację, która ma uwiarygodnić nasze działania. Tryskając dobrym humorem, zapewniamy wszystkich o naszym oddaniu sprawie, powiadamiamy o kolejnym zebraniu naszego klubu, a w zależności od przebiegu rozmowy, możemy nawet zorganizować jakąś potańcówkę w naszej remizie.
W następnym miesiącu udajemy się do pani Gruszki. Ogłaszamy wielki konkurs na projekt naszego pomnika. Ogłoszenie konkursu przecież nic nas nie kosztuje. Rozsyłamy informację o konkursie do rzeźbiarzy, architektów i innych twórców czekając spokojnie na nadchodzące projekty. Posiadając mnóstwo wolnego czasu planujemy nasze kolejne kroki. W żadnym wypadku nie możemy nawet na chwilę pomyśleć o materializacji wymyślonego przez nas pomnika, a w szczególności nie należy sobie zawracać głowy kosztorysem. Do pani Gruszki chodzimy coraz rzadziej. W czasie pobytów w studio nie wspominamy o pomniku ani jego budowie. Informujemy tylko o bieżących działaniach klubu. Staramy się wywrzeć na słuchaczach wrażenie człowieka zapracowanego, któremu działalność organizacyjna pochłania większość czasu. Działamy na zwłokę licząc, iż ofiarodawcy wkrótce zapomną o całej akcji. Przygotowujemy plan awaryjny.
Udajemy się do Polski. Powiedzmy centralnej. Wybieramy miasto wojewódzkie i składamy zaporową ofertę. Mianowicie, oferujemy zarządowi miasta wybudowanie w mieście pomnika. Aby zrobić na administracji wrażenie, szacujemy koszt przedsięwzięcia na 15 milionów zielonych. W zamian oczekujemy, iż miasto wygospodaruje dla nas 15 ha gruntów budowlanych w centrum lub w jego pobliżu. Najlepiej na szlaku handlowym. Oczekujemy na odpowiedź. W międzyczasie jesteśmy wzywani przez panią Gruszkę do radia aby wytłumaczyć się przed słuchaczami, co dzieje się z naszym pomnikiem. Odpowiadamy, że właśnie prowadzimy rozmowy z władzami Radomia, które obiecały przekazać za darmo teren pod budowę.
Zrywamy umowę z Fundacją Brata Alberta, która domaga się od nas należnych pieniędzy. Na kolejnym spotkaniu ze słuchaczami tłumaczymy się, iż w Polsce piętrzą się obiektywne problemy. Radom nie chce przekazać 15 ha. Wszyscy rzucają nam kłody pod nogi. Wiadomo komuniści. Próbujemy w słuchaczach wzbudzić litość.
W pamięci mamy kolejne misternie zaplanowane kroki. Przenosimy się sukcesywnie do innych miast: Tarnów, Rzeszów, Zamość, itd., w których twardo - 15 ha w centrum - negocjujemy warunki budowy.
Odpieramy dzielnie ataki. W miarę upływu czasu atakujących ubywa. Siła naporu maleje. Krytykującym odpowiadamy inwektywami. Dobrze wzbogacić sobie słownictwo o wyrazy: antychryst, komunista, postkomunista, ateista ewentualnie cham. Od czasu do czasu możemy wspomnieć, że pieniądze przepłynęły z jednego banku do drugiego. Są bezpieczne i znajdują się w dobrych rękach.
Posiadając znaczną sumę gotówki postanawiamy rozwinąć skrzydła. Zakładamy gazetę. Dajmy na to "Kurier Codzienny". W gazecie uprawiamy propagandę służącą naszej organizacji. Kolejnym krokiem jest zakup wolnego czasu radiowego, powiedzmy na stacji 1080 AM. Osłabiamy konkurencję. Naszą audycję prowadzi pani Gruszka. Czując się pewnie i bezkarnie organizujemy radioton aby kontynuować budowę nieistniejącego monumentu, na który zbieraliśmy fundusze poprzednio. Jesteśmy biznesmenem. Biznes kręci się sam, a o to przecież chodziło. (Marek Biernacki)