HistoriaPrzegrana Brazylii z Urugwajem w mistrzostwach świata wepchnęła cały naród w depresję

Przegrana Brazylii z Urugwajem w mistrzostwach świata wepchnęła cały naród w depresję

Szansą - tym właśnie miał być dla Brazylijczyków mundial w 1950 roku. Szansą na pierwsze mistrzostwo świata, szansą na przyciągnięcie inwestycji, szansą na pokazanie siły swojego państwa. Zamiast tego, turniej okazał się dla nich jedną z największych katastrof w historii. Ulegając w finale przed własną publicznością Urugwajowi, brazylijscy piłkarze wepchnęli cały naród w depresję - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.PL.

Przegrana Brazylii z Urugwajem w mistrzostwach świata wepchnęła cały naród w depresję
Źródło zdjęć: © AP

01.07.2014 14:23

Chociaż Brazylia posiadała ogromne terytorium i liczne bogactwa naturalne, przywódcy z Waszyngtonu, Londynu, czy Moskwy nie liczyli się z jej głosem. Gdyby nie brak innych kandydatów - Europa odbudowywała się po wojnie, a USA ignorowały piłkę nożną - FIFA prawdopodobnie nie przyznałaby jej praw do organizacji mistrzostw. Pod wieloma względami, choćby stanu infrastruktury, Brazylia należała wszak do państw Trzeciego Świata. Lecz to właśnie ten pogląd miał się dzięki mundialowi zmienić.

Futbol zajmował wyjątkowe miejsce w sercach Brazylijczyków. W 1894 roku poznali jego zasady dzięki brazylijsko-szkockiemu inżynierowi, który po dekadzie studiów w Wielkiej Brytanii wrócił z futbolówką do kraju swej matki. W przeciwieństwie do wielu innych sportów zespołowych, piłka nożna była dostępna tak dla bogaczy, jak i nędzarzy. A tych w kraju, który zaledwie osiem lat wcześniej zniósł niewolnictwo, było bardzo wielu. Szmaciana "gała", odrobina wolnej przestrzeni - i każdy mógł na moment stać się piłkarzem.

Dyscyplina zdobywała coraz większą popularność. W 1933 roku brazylijskie kluby utworzyły pierwszą zawodową ligę, a pięć lat później Selecao - reprezentacja Brazylii - zajęła trzecie miejsce na mistrzostwach we Francji. Kibice z całego świata zaczynali zauważać, że futbol prezentowany przez Brazylijczyków jest bardziej żywiołowy, szybszy, lżejszy, po prostu ładniejszy. Komentatorzy byli zgodni: to zasługa brazylijskiej różnorodności, efekt wymieszania się afrykańskiej, indiańskiej i europejskiej duszy. Społeczeństwo mogło być podzielone według odcieni skóry, ale w piłkarskich drużynach biali podawali do czarnych, a czarni do białych. Właśnie za to Brazylijczycy kochali futbol. Ich rząd postanowił postawić tej miłości specjalny ołtarz - największy na świecie stadion. W sierpniu 1948 roku w Rio de Janeiro rozpoczęła się budowa Maracany.

Skrót meczu Brazylia - Urugwaj z 1950 r., który doprowadził naród brazylijski do depresji.

Czasu było mało, więc gdy niecałe dwa lata później kibice po raz pierwszy zasiedli na trybunach, dookoła ciągle stało rusztowanie. Niewiele lepiej prezentowały się obiekty w pozostałych pięciu miastach. Mundial musiał jednak ruszyć. 24 czerwca 1950 roku, po dwunastu latach przerwy, rozpoczęły się kolejne piłkarskie mistrzostwa świata - IV Campeonato Mundial de Futebol.

Mistrzowie

Turniej rozgrywał się w nietypowej formule. W finałowym etapie, do którego dostały się najlepsze zespoły z czterech grup eliminacyjnych, walczono w formule "każdy z każdym". O ostatecznym zwycięstwie decydowały punkty - dwa za zwycięstwo, jeden za remis. Po dwóch turach, Brazylia miała cztery "oczka", a Urugwaj trzy. Ich spotkanie 16 lipca było więc meczem o puchar.

Wszyscy wiedzieli, że Urugwajczycy mogą być niebezpieczni. La Celeste - Błękitni - pochodzili z kraju o wielkich piłkarskich osiągnięciach (olimpijskie złoto w 1924 i 1928 roku oraz mistrzostwo świata w 1930), a ich doświadczona reprezentacja słynęła z twardego stylu i nieustępliwości. Garra - tak nazywali ducha walki, który kazał im zmagać się w trudnościami do samego końca. Pokazywali go wiele razy. Faworyt był jednak oczywisty.

Rok wcześniej, Brazylia pewną ręką zagarnęła puchar Ameryki Południowej. Ademir i spółka dosłownie rozstrzeliwali przeciwników - w ośmiu meczach turnieju zdobyli 46 bramek (na liście "ofiar" był i Urugwaj - 5:1). W pięciu mundialowych spotkaniach zdążyli zaliczyć z kolei 21 goli, tracąc przy tym jedynie cztery. W fazie finałowej znokautowali już Szwecję i Hiszpanię (odpowiednio 6:1 i 7:1). Urugwajczycy mieli być następni.

Alcides Ghiggia w 2014 r., w wieku 86 lat. W 1950 r. zdobył bramkę dającą Urugwajowi zwycięstwo nad Brazylią w finale mistrzostw świata fot. AFP/Miguel Rojo

"Zizinho, niczym Leonardo da Vinci piłki nożnej, wymalowuje swymi stopami dzieła sztuki na płótnie murawy Maracany", zachwycała się jednym z czołowych brazylijskich zawodników włoska "Gazetta dello Sport". Rio de Janeiro nie miało wątpliwości, że Selecao sięgną po mistrzostwo. Dzięki przewadze punktowej, do ostatecznego triumfu potrzebowali zaledwie remisu.

Presja była ogromna. Dzień przed meczem lokalne "O Mundo" wydrukowało na stronie głównej zdjęcie reprezentacji z podpisem "Oto Mistrzowie Świata!". Sprzedawcy przygotowali pół miliona koszulek z podobnymi hasłami. Państwowa mennica wybiła specjalne monety z wizerunkami piłkarzy. - Już teraz pozdrawiam was jako zwycięzców - zwracał się do nich jeszcze przed pierwszym gwizdkiem burmistrz Rio. Wygrana Brazylii wydawała się tak pewna, że szef FIFA Jules Rimet przygotował sobie jedno przemówienie - po portugalsku.

Cios

Maracana zaczęła wypełniać się już osiem godzin przed startem spotkania. Chociaż wnoszenie rac i petard było zakazane, nad tłumem szybko pojawił się charakterystyczny dym. - Wybuchy brzmiały jakbyśmy znaleźli się w strefie wojny - wspominał później jeden z urugwajskich zawodników. Gdy oba zespoły weszły na boisko, na trybunach było ponad 200 tysięcy osób - dobre 10 proc. ludności miasta. Z Urugwaju dotarło nie więcej niż 280 kibiców. Półtorej godziny później byli jedynymi ludźmi w całej Brazylii, którzy płakali z radości. Reszta wylewała łzy smutku.

Gdy w 79 minucie Alcides Ghiggia pokonał Moacira Barbosę, cały stadion zamarł. - Gol dla Urugwaju! Gol dla Urugwaju?! - krzyczał i szeptał na zmianę do mikrofonu oszołomiony komentator Radio Globo. Brazylia przegrywała dwa do jednego. Mimo wściekłych ataków, nie dała rady odrobić strat.

Archiwalne nagrania pokazują tysiące kibiców, którą wyraźnie nie mogą uwierzyć w to, co się stało. Stadionowe służby medyczne odnotowały 169 przypadków histerii. Według doniesień brazylijskiej i urugwajskiej prasy, co najmniej trzy osoby zmarły przy radiowych odbiornikach (mundial nie był jeszcze pokazywany w telewizji). Do dzisiaj można spotkać też informacje o dwóch samobójcach, którzy rzucili się z trybun, lecz zdaniem wielu ekspertów to jest akurat już miejską legendą.

Ceremonia - choć to zbyt duże słowo, bo Rimet wręczał puchar urugwajskiemu kapitanowi właściwie w biegu - zakończenia turnieju odbywała się przy desperackiej improwizacji organizatorów i niemal całkowitym milczeniu trybun. - Tylko trzy osoby były w stanie uciszyć Maracanę jednym gestem: Frank Sinatra, Jan Paweł II i ja - mówił po latach Ghiggia. - Cieszyłem się, bo byliśmy mistrzami świata, i to dzięki mojej bramce. Z drugiej strony, przykro było patrzeć na te oniemiałe i zapłakane tłumy - dodał.

Z obawy o własne bezpieczeństwo, urugwajscy piłkarze opuścili Maracanę dopiero parę godzin po publiczności. Niepotrzebnie. Zrozpaczeni Brazylijczycy nie mieli ochoty na rozróbę - jedynym odnotowanym przypadkiem wandalizmu było wywrócenie granitowego popiersia złotoustego burmistrza Rio. Następnego dnia mieszkańcy miasta pozdrawiali Urugwajczyków spacerujących po ulicach i gratulowali im zwycięstwa. Znacznie mniej wyrozumiałości mieli za to dla swojej reprezentacji.

Kozioł ofiarny

Chociaż to brazylijscy napastnicy wykorzystali w finale tylko jedną z kilkudziesięciu okazji do strzelenia gola, kibice winą za porażkę obarczyli głównie bramkarza Barbosę i dwóch obrońców, którzy nie powstrzymali Ghiggi. Tak się złożyło, że wszyscy trzej byli czarni. Z dnia na dzień, kolor skóry znowu zaczął mieć znaczenie w brazylijskiej piłce; w powszechnym przekonaniu, wieloetniczność kraju stała się nagle obciążeniem i przyczyną klęski - tak w sporcie, jak i innych dziedzinach: polityce, gospodarce, czy po prostu życiu. Poważani naukowcy bez skrępowania wygłaszali koncepcje, których nie powstydziliby się XIX-wieczni antropolodzy zafascynowani darwinizmem społecznym. Zawodników afrykańskiego pochodzenia przedstawiano jako "niepotrafiących pojąć zasady gry zespołowej" i "pozbawionych woli osiągnięcia sukcesu". Przewagi Urugwajczyków i europejskich drużyn doszukiwano się w ich "rasowej czystości".

Dopiero osiem lat później, gdy młodziutki Edson Arantes do Nascimento zemdlał na boisku ze zmęczenia tuż po zakończeniu mundialowego finału między Szwecją a Brazylią, teorie o "niemistrzowskiej" mentalności czarnoskórych graczy odeszły do lamusa. Selecao wygrali po pięknym meczu 5 do 2. Niespełna 18-letni piłkarz strzelił dwa gole. W półfinale jego hat-trick pozwolił Brazylijczykom wyeliminować Francję, a jeszcze wcześniejsza bramka - Walię. Kiedy piłkarze unosili w górę puchar, Brazylii nie przeszkadzał już kolor skóry Edsona. Pele, jak go nazywano, był idolem wszystkich rodaków - również białych. Ale "winowajcom" porażki z 1950 roku to nie pomogło.

Nasza Hiroszima

Jak twierdzi Roberto Muylaert, biograf Barbosy, brazylijski bramkarz do końca życia musiał nosić ciężar Maracanazo - "ciosu na Maracanie". Chociaż należał do najlepszych golkiperów swojej epoki, nigdy nie otrzymał kolejnego powołania na duży turniej. Wyśmiewany i wytykany palcami, spotykał się z szykanami ludzi, którzy nie mogli nawet pamiętać feralnego meczu. "Patrz, to człowiek, który pohańbił Brazylię" - miała powiedzieć lata później swojej córeczce młoda kobieta, która zobaczyła go w supermarkecie. Brazylijska federacja piłkarska zabraniała mu czasami komentowania spotkań, a gdy w 1994 roku chciał porozmawiać z piłkarzami szykującymi się do mundialowego spotkania z Urugwajem, trener Mario Zagallo zgłosił swój sprzeciw. Były bramkarz miał "przynosić pecha".

Jak na ironię, jedyną pracą, jaką Barbosa mógł znaleźć po zakończeniu sportowej kariery, była pozycja administratora Maracany. - Maksymalny wyrok w naszym kraju to 30 lat więzienia. Mój trwa od 50 - żalił się na krótko przed śmiercią.

Przegrany mundial zapadł w zbiorowej pamięci Brazylii jako jedna z największych narodowych tragedii - prawdopodobnie większa niż kataklizmy naturalne czy okresy dyktatury wojskowej. Brazylijczycy wybudowali gigantyczny stadion, na którym zostali upokorzeni przez zespół skazany na porażkę. Choć znaczące światowe media w dużej mierze zignorowały turniej ("Times" na przykład zrelacjonował finał w kilku zdaniach upchniętych na dole strony siódmej), poczucie klęski na oczach całego globu było bardzo bolesne. - Jedyne ocalałe nagranie bramki strzelonej przez Ghiggię jest odbierane w Brazylii jak film Zaprudera z zamachu na Johna F. Kennedy'ego w USA - twierdzi Roberto Muylaert. Lata wcześniej brazylijski pisarz Nelson Rodrigues opisał to jeszcze inaczej: "Każdy kraj ma swoją niepowetowaną narodową katastrofę, swoją Hiroszimę. Naszą katastrofą, naszą Hiroszimą, jest porażka z Urugwajem w 1950 roku".

Michał Staniul dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)