Przed wyborami w USA, Kreml testuje amerykańską hegemonię
• Rosja wykorzystuje amerykański bezwład wyborczy do uprawiania polityki faktów dokonanych
• Kreml próbuje zmusić nową administrację waszyngtońską do uwzględnienia rosyjskich interesów;
• Główną przeszkodą agresywnej polityki Rosji jest jej słabość ekonomiczna
• Kryzys gospodarczy i problem reelekcji prezydenckiej 2018 r. sprawiają, że stawką w grze z USA jest przyszłość Putina i rosyjskich elit władzy
• Dlatego kremlowska nieprzewidywalność i skłonność do ryzyka stale rosną, grożąc eskalacją od konfrontacji politycznej do militarnej
02.11.2016 09:37
Już ZSRR miał zwyczaj testować Waszyngton, gdy uważał, że siła USA słabnie. Za przykład niech posłuży kryzys 1962 r. wywołany instalacją radzieckich rakiet jądrowych na Kubie lub ingerencja wojskowa w konflikt egipsko-izraelski, podczas gdy USA ugrzęzły w Wietnamie. Pod koniec lat 70. XX w. Moskwa wykorzystała niefortunną końcówkę prezydentury Jimmy'ego Cartera do wycelowania rakiet średniego zasięgu SS-20 w Europę. Decyzyjny chaos związany z kampanią wyborczą w USA przyczynił się do radzieckiej inwazji na Afganistan.
Kremlowskie reguły gry
Takie reguły gry obowiązują także we współczesnej Rosji, nawet w chwilach jej słabości. Świadczy o tym wojskowy desant na lotnisko w Prisztinie dokonany w 1998 r. po kapitulacji Serbii przed NATO. Nic dziwnego, że obecna kampania wyborcza w USA również została wykorzystana przez Kreml do przetestowania amerykańskiej hegemonii w świecie. Celem rosyjskiej strategii jest postawienie Waszyngtonu i jego sojuszników przed faktami dokonanymi, które mają zmusić Zachód do respektowania mocarstwowej roli Moskwy i rosyjskich interesów. Tak jak widzi je Kreml, a nie Biały Dom czy Bruksela. Jakie to priorytety?
Na pierwszym miejscu stoi zablokowanie rozszerzenia NATO o poradziecki Wschód oraz Bałkany. Kolejne miejsca zajmują blokada eurointegracji Ukrainy i przekształcenie Syrii w militarny oraz geopolityczny przyczółek Rosji na Bliskim Wschodzie. Tym razem jednak stawka dla Putina jest dużo większa, bo gra o przyszłość kraju i swoją.
Od trzech lat rosyjska gospodarka znajduje się w stanie głębokiego kryzysu wywołanego spadkiem światowych cen surowców energetycznych i sankcjami ekonomicznymi. Tymczasem Putin stoi przed problemem reelekcji w 2018 r. wiedząc, że bez normalizacji relacji gospodarczych z Zachodem, Rosja nie tylko nie wyjdzie z dołka, ale stanie przed groźbą społecznej destabilizacji. Rosji grozi więc scenariusz rozpadu ZSRR, który zwiększa jej agresywność i nieprzewidywalność na arenie międzynarodowej. Wobec fiaska azjatyckiego zwrotu Rosji i reintegracji b. ZSRR, tylko w taki sposób Kreml potrafi rekompensować wewnętrzną słabość.
Jak mówi rosyjski politolog Dmitrij Trenin, dlatego Kreml jest bardziej zdeterminowany niż Zachód, a wobec tego pozostaje bardziej skłonny do wykorzystywania jedynego instrumentu przesilenia sytuacji, którym jest armia. Obniża to próg potencjalnego konfliktu militarnego, a z drugiej świadczy, że Putin ma świadomość ograniczeń czasowych takiej strategii. Wojskowa polityka zagraniczna nie może być stałym sposobem relacji z Zachodem. Jest po prostu zbyt kosztowna, a podstawowym ogranicznikiem rosyjskiej mocarstwowości jest karzełkowatość gospodarcza.
Testowanie USA wynika również ze sposobu myślenia rosyjskich elit władzy. Putina otaczają ludzie ze służb specjalnych, tak jak on sam o rodowodzie KGB. Razem postrzegają świat, jako arenę permanentnego konfliktu mocarstw o globalną hegemonię i geopolityczne strefy wpływów. Na dodatek są przesiąknięci szczerą nienawiścią do USA, winiąc Waszyngton w rozpadzie radzieckiego imperium. A przecież tworzą zasady polityki, które "na baczność", choć niezwykle skutecznie realizuje rosyjski MSZ. Wraz z ludźmi służb beneficjentami agresywnej polityki zagranicznej są oczywiście armia i przemysł obronny. Świadczy o tym stanowcze "nie" Putina dla redukcji wydatków zbrojeniowych, mimo że w 2017 r. Rosja stanie przed widmem budżetowej katastrofy.
Kalkulacja rosyjskich elit władzy i biznesu nie jest skomplikowana. Albo kraj trzeba głęboko zreformować, co zmiecie obecny układ władzy i ekskluzywny dobrobyt, albo Rosję czeka powolny, ale nieuchronny upadek. Jak wyjść z matni? Najprościej siłą zmienić otaczającą rzeczywistość, czyli globalne reguły gry. Tak, aby wymusić na USA i UE sfinansowanie niewydolnej gospodarki Rosji i transfer innowacji. Lub przywrócić opłacalność rosyjskiego eksportu węglowodorów.
Odzwierciedleniem takiego myślenia w polityce wewnętrznej jest planowa samoizolacja Rosji, oparta o scenariusz odgórnego patriotyzmu. Wymaganą postawą społeczną jest uznanie prymatu interesów państwa nad prawami jednostki oraz zwiększenie roli Cerkwi Prawosławnej. Jak ocenia Trenin, Kreml cofnął się tym samym do epoki cara Mikołaja I, który mówił, że Rosja leży wprawdzie w Europie, ale do niej nie należy.
Bo politykę zagraniczną Putina trzeba jednoznacznie sprowadzić do strategicznego celu zniszczenia cywilizacyjnego projektu wspólnoty euroatlantyckiej. Zburzenia relacji międzynarodowych, które obowiązywały na świecie od czasu zakończenia zimnej wojny. Najdobitniejszymi symptomami takiej strategii jest aneksja Krymu i hybrydowa agresja wobec Ukrainy. A także militarna ingerencja w Syrii, która łamiąc zachodni monopol interwencji wojskowych, rzuciła wyzwanie jednobiegunowemu porządkowi globalnemu, czyli supermocarstwowości USA.
Kremlowskie scenariusze
Tegoroczny test dla Waszyngtonu jest bezprecedensowy jeśli chodzi o treść i formę. Rosja wypowiedziała USA porozumienie o utylizacji plutonu do produkcji broni jądrowej. To oczywiście tylko pretekst do ultimatum wobec przyszłej administracji amerykańskiej, bez względu na to, kto wygra wybory. Faktycznie Moskwa zażądała, aby warunkiem normalizacji relacji z Białym Domem stało się ni mniej, ni więcej tylko: wycofanie infrastruktury wojskowej NATO ze wschodniej flanki, a więc rezygnacja z ustaleń warszawskiego szczytu Sojuszu, zdjęcie antyrosyjskich sankcji ekonomicznych i wreszcie uznanie aneksji Krymu. W sumie Rosja żąda nie tylko przywrócenia wzajemnego status quo z 2013 r. i całkowitej zmiany polityki Sojuszu oraz UE. Moskwa chce, aby wspólnota euroatlantycka obrała kompletnie inną filozofię działania. Zrezygnowała z fundamentu demokracji, wolnego rynku, a przede wszystkim z projektu integracyjnego, jako filaru bezpieczeństwa.
Już bardziej bezczelnie nie można, bo nawet dla prezydenta USA pałającego chęcią dialogu z Moskwą jest to wezwanie do bezwarunkowej kapitulacji. Skąd bierze się zatem tupet Putina? Z pragmatycznego przekonania, że Zachód nie pogodzi się z tak ujętymi interesami Rosji, ale to świetna podstawa do politycznego dealu. Tym samym Kreml podbija wyjściowe stawki w niebezpiecznej grze va banque, która grozi eskalacją obecnej konfrontacji politycznej w militarną. Tym bardziej, że jak mówi sam Putin: jeśli brać udział w drace, to najlepiej bić jako pierwszy. Dlatego ma w zanadrzu kilka scenariuszy testowych i około pół roku na ich realizację, bo tyle czasu upłynie na kadrowe i koncepcyjne docieranie Białego Domu po wyborach.
Główną kartą w testowym rozdaniu Putina jest Syria. Rosja wykonała mistrzowski ruch, godząc się na interwencję lądową Turcji w syryjskim rejonie nadgranicznym opanowanym przez Kurdów. A jako że Peszmergowie cieszyli się wsparciem USA, Waszyngton został postawiony wobec wyboru pomiędzy dwoma sojusznikami, którzy są dla siebie śmiertelnymi wrogami.
Obecnie poprzez koncentrację floty Moskwa wzmacnia kontrolę syryjskiej przestrzeni powietrznej, blokując USA możliwość uderzeń lotniczych na armię prezydenta Asada. Tym samym Waszyngton został postawiony wobec groźby bezpośredniej konfrontacji z Rosją, i to w roli potencjalnego agresora. Rosyjscy komentatorzy wojskowi dopuszczają więc możliwość incydentów zbrojnych swoich i amerykańskich sił powietrznych, wskazując jednak, że Moskwa ma inny cel.
Jest nim przesilenie sytuacji wokół Aleppo po to, aby usiąść z pozycji siły do nowego rozdania dyplomatycznego. Jego wynikiem będzie najprawdopodobniej podział Syrii na część prorosyjską i proamerykańską, bo w integralność kraju Kreml wierzy coraz mniej. Wprost proporcjonalnie do niewiary w militarne zwycięstwo armii Asada.
Z tym że Syria jest tylko kartą przetargową w globalnym rozdaniu Rosji. Kreml chce zagwarantować istnienie baz lądowych i morskich. Choćby po to, aby mieć w zasięgu dwie największe bazy lotnictwa USA w regionie (Turcja, Katar), a także amerykański radar wczesnego ostrzegania w izraelskim Dimonie, obejmujący zasięgiem wschodnią Syberię. Ponadto zamieszkane przez Alawitów syryjskie wybrzeże, to kluczowy obszar bliskowschodniego "Trzeciego Rzymu", jak politolog Tatiana Stanowaja określa oś Rosji, Egiptu, Iraku i Iranu, pozwalającą wykroić spod amerykańskiej hegemonii spory obszar od Morza Kaspijskiego do Śródziemnego. Dlatego wokół Syrii rozegra się pierwsze rozdanie w rosyjsko-amerykańskiej grze, ale z punktu widzenia Moskwy los samego Asada jest bez znaczenia. Choć Putin gra nie tylko Syrią, bo swoje miejsce w rosyjskich testach ma również Europa i Polska.
Nacjonalizacja UE
Nie jest tajemnicą, że odkąd Putin zrezygnował z europejskiego wyboru Rosji, którym cynicznie mamił Zachód przez dekadę, UE stała się dla Kremla przeciwnikiem. Obecnym celem Moskwy jest dezintegracja Unii i zahamowanie europejskiej integracji na Bałkany i poradziecką WNP. Strategia polega na nacjonalizacji Unii, czyli sprzyjaniu wszelkim narodowym ruchom emancypacyjnym. Słowem, Kreml chce zniszczyć decyzyjną jedność Europy wobec Rosji po to, aby dogadywać się dwustronnie z poszczególnymi stolicami.
Słaba Unia jest dogodnym instrumentem gry rosyjsko-amerykańskiej, bo osłabia jedność wspólnoty euroatlantyckiej i NATO. Pozwala również Moskwie grać na bezpieczeństwie energetycznym, osiągnąć zniesienie pokrymskich sankcji, wreszcie rozgrywać Ukrainę. Format Normandzki, z udziałem Paryża i Berlina w imieniu UE, zapobiega udziałowi amerykańskiemu w negocjacjach ukraińskich. Pozwala Moskwie nie tylko blokować eurointegrację tego kraju, ale destabilizować Donbasem politykę wewnętrzną Kijowa. Ostatnio Rosja przyspieszyła w dziele unijnej dezintegracji.
W połowie października służby bezpieczeństwa Czarnogóry i Serbii uniemożliwiły wspólnie próbę zamachu stanu w pierwszym kraju. Prawdopodobnym celem spisku była zmiana polityki zagranicznej Czarnogóry po przyjęciu przez narodowy parlament decyzji integracji z UE. Sprawa jest ogromnie tajemnicza bo tropy prowadzą do Rosji. Na rzeczy jest bowiem eksport na Bałkany scenariusza donbaskiego separatyzmu. Wskazuje na to biografia aresztowanych osób, czyli byłych oficerów czarnogórskiej i serbskiej armii, którzy jako ochotnicy walczyli po stronie prorosyjskich separatystów na Ukrainie. A to oznaczałoby, że Rosja jest gotowa do hybrydowej eskalacji w Europie.
Skandal wyciszyła kuluarowa wizyta, z jaką do Serbii i Czarnogóry udał się osobisty emisariusz Putina, szef Rady Bezpieczeństwa Rosji gen. Nikołaj Patruszew. Rodzi się jednak pytanie, czy hybrydowy konflikt na Bałkanach miał być testową niespodzianką dla UE? Na podobieństwo syryjskiego "sprawdzam" dla nowego prezydenta USA.
Alarm wzbudza także narastająca aktywność rosyjska wobec Polski. Nie ma co się oszukiwać, ale im większa polaryzacja polityczna i społeczna w naszym kraju, tym większe korzyści dla Rosji, co udowadnia historia. Tymczasem zagadkowa zgoda byłej szefowej MAK Tatjany Anodiny na dialog z sejmową podkomisją smoleńską, to raz. Dwa, to fałszywki na temat rzekomego zamówienia katastrofy smoleńskiej przez polskiego polityka, którego nazwisko zaczyna się na literę T. Taka informacja o podejrzanie wątpliwej wiarygodności została rozpowszechniona za pośrednictwem niemieckiego publicysty zaraz po tym, jak PiS zastanawiał się głośno nad udzieleniem poparcia innemu politykowi, którego nazwisko zaczyna się również na literę T. Dokładniej chodziło o kwestię polskich rekomendacji na drugą kadencję Przewodniczącego Rady Europejskiej.
Z pewnością Rosji zależy na podważeniu wiarygodności Polski w UE, NATO, a szczególnie w USA. Rosyjskie podejście do Polski jest jednym z wektorów stosunków amerykańsko-rosyjskich. Mamy więc wszelkie przesłanki ku temu aby Polska znalazła się wśród testowanych partnerów amerykańskich. Dla Waszyngtonu byłoby sporym problemem posiadanie kłopotliwego, bo mało wiarygodnego sojusznika na wschodniej flance Sojuszu. Moskwa zyskałaby wiele, szczególnie w relacjach z Paryżem i Berlinem.
Trudno się więc nie zgodzić ze słowami Marca Leonarda z Europejskiego Centrum Stosunków Międzynarodowych, nazywającego Rosję mocarstwem burzycielem. Trudno zarazem zaprzeczyć politologowi Fiodorowi Łukjanowowi, ostrzegającemu, że współczesny świat stał się dużo bardziej niebezpieczny niż ten z czasów zimnej wojny. Obniża się próg militarnego konfliktu, maleje przy tym strach przed bronią jądrową.
Zmieniają się także zagrożenia ze strony Rosji, bo jej testy to połączenie instrumentarium polityki zagranicznej i ingerencji w wewnętrzne sprawy innych państw. Co udowadnia dobitnie przebieg amerykańskiej kampanii wyborczej, ze sporym "wkładem" Moskwy. Aż prosi się o system instytucjonalnego reagowania na rosyjską strategię, adekwatny do hybrydowych wyzwań. Jest potrzebny Polsce, UE i NATO, jak i USA.
Chyba że współczesna Rosja powtórzy kroki ZSRR z połowy lat 80. XX w. Imperialna armia i przemysł obronny uzyskały wtedy kolosalne środki na modernizację, aby w kolejnych latach nakłady finansowe drastycznie spadły i zostały przeniesione do innych działów gospodarki. Taka polityka miała zapewnić zewnętrzne bezpieczeństwo i koncentrację na wewnętrznych reformach. Niestety powtórka z historii jest nader mało wiarygodna. Nie te czasy, a Putin to nie Gorbaczow.