Prowokacje dziennikarskie
Dzięki kontrowersyjnym metodom załatwili pracę w imieniu prezydenta, sprzedali sfałszowany obraz i rozwścieczyli setki tysięcy internautów.
To rozwścieczyło internautów - dali się nabrać
Prowokacja wobec Ryszarda Milewskiego, prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku, to tylko jeden z wielu podobnych "numerów" dziennikarzy z ostatnich lat. Dzięki prowokacjom udało im się załatwić pracę w TVP dla znajomego, powołując się na prezydenta , sprzedać na aukcji fałszywy obraz, który przypisano znanemu malarzowi, oszukać i wywołać wściekłość setek tysięcy internautów, a nawet doprowadzić do zerwania rozmów koalicyjnych w rządzie. Wszystko dzięki bezczelności i ogromnej finezji. Skąd ściągający haracze dyrektor samorządowej instytucji miałby wiedzieć, że Chewbacca - włochata postać z "Gwiezdnych Wojen", to naprawdę redaktor lokalnego tygodnika, który wszystko nagrywa?
Zobacz, do czego mogą posunąć się dziennikarze i artyści, aby zdemaskować patologiczne zjawiska. Czy przekroczyli granice etyki?
(mb/wp.pl)
W imieniu prezydenta
39 tys. złotych za trzy miesiące pracy i własny program w TVP1 - tyle można załatwić wysyłając e-mail w imieniu szefa kancelarii prezydenta. W listopadzie 2010 roku zrobił to 24-letni wówczas Paweł Miter. Podszywając się pod Jacka Michałowskiego napisał, że prezydent Bronisław Komorowski chce zwrócić uwagę "na osobę młodego dziennikarza z Wrocławia Pawła Mitera", który ma pomysł na program publicystyczny skierowany do młodego pokolenia.
Wiadomość trafiła do Włodzimierza Ławniczaka, który był wtedy szefem TVP. Odpowiedź przyszła jeszcze tego samego dnia. Ze względu na problemy zdrowotne prezesa, sprawą zajął się dyrektor biura zarządu TVP Marian Kubalica. Miter otrzymał obietnicę trzymiesięcznego kontraktu na 39 tys. zł brutto oraz 5-7,5 tys. zł za każdy odcinek programu.
Program miał wystartować pod koniec marca 2011 roku. Do powstania programu ostatecznie nie doszło, ponieważ na miesiąc przed emisją projekt Mitera został oceniony negatywnie. Paweł Miter zapewniał dziennikarzy "Rzeczpospolitej", którzy opisali całą sprawę, że jego działania od początku były dziennikarską prowokacją, a nie próbą załatwienia świetnie płatnej pracy.
To już druga kontrowersyjna akcja Mitera. W wywiadzie opublikowanym w tygodniku "Wprost" dziennikarz przyznał, że to on dzwonił do sędziego Ryszarda Milewskiego.
Człowiek naszego człowieka
Jerzy Kowalczyk z biura ministra rolnictwa Marka Sawickiego - tak przedstawił się dziennikarz TVN Mateusz Hładki, w rozmowie z Adamem Kocem, dyrektorem Agencji Rynku Rolnego w Bydgoszczy.
- Pod Bydgoszcz przeprowadza się człowiek naszego człowieka, syn zaufanego działacza i bliskiego przyjaciela pana ministra Sawickiego. Sytuacja jest niełatwa, młody człowiek szuka pracy. Czy ewentualnie moglibyśmy liczyć na jakąś pańską pomoc? - pyta dziennikarz.
- Tak, nie ma problemu - odpowiada bez zastanowienia dyrektor ARR. Oferuje etat specjalisty, ubolewa, że nie ma możliwości zaoferowania stanowiska kierowniczego. Protegowany ministra ma na początek dostać wynagrodzenie w wysokości 2 tys. zł netto. Adam Koc zapewnia, że sam rozstrzyga konkurs na oferowane stanowisko.
Dyrektor agencji spotkał się z podstawionym kandydatem na pracownika i poinstruował go, jakich pytań może spodziewać się na rozmowie kwalifikacyjnej przed komisją rekrutacyjną, której przewodniczy. W kolejnej rozmowie z dziennikarzem zapewnił, że sprawa jest załatwiona.
Po ujawnieniu prowokacji Adam Koc złożył rezygnację.
"My mamy mnóstwo wolnych stanowisk"
We wrześniu 2006 roku PiS próbował rozbić swojego dotychczasowego koalicjanta - Samoobronę, nakłaniając posłów tej partii do opuszczenia szeregów swojego ugrupowania i wstąpienia do PiS. Prowokację mającą pokazać, jak wyglądają negocjacje polityków, przeprowadzili Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski z TVN. Do współpracy namówili posłankę Samoobrony Renatę Beger, która nagrała swoje spotkanie z szefem kancelarii premiera Adamem Lipińskim i Wojciechem Mojzesowiczem.
Renata Beger miała opuścić Samoobronę wspólnie z 5 lub 6 posłami i założyć własne koło poselskie lub wstąpić do PiS. Oczywiście nie za darmo.
Lipiński: Czyli co, sekretarz stanu w Ministerstwie Rolnictwa, tak?
Beger: I to natychmiast.
Lipiński Wie pani, to żaden problem, bo my mamy mnóstwo wolnych stanowisk.
Pozostali posłowie, których reprezentuje Beger mają otrzymać dobre miejsca na listach wyborczych LPR lub PiS w kolejnych wyborach.
Konsekwencją ujawnienia nagrań było skłócenie dotychczasowych parlamentarnych sojuszników. Sprawa "korupcji politycznej" została zgłoszona do prokuratury przez Renatę Beger, śledztwo nie wykazało jednak popełnienia przestępstwa.
"Nikt się na to nie nabierze"
W 2005 roku dziennikarze "Superwizjera" TVN i "Rzeczpospolitej" sprawdzili, czy uda im się sprzedać stworzony specjalnie w tym celu falsyfikat jako obraz znanego artysty. Poprosili malarza Bogdana Achimescu o namalowanie "Zjawy" - rysunku, który miał stworzyć Franciszek Starowieyski (na zdjęciu). Akcja odbyła się za zgodą samego Starowieyskiego, który po zobaczeniu rysunku nie wierzył, że da się kogokolwiek oszukać. - Dajmy sobie spokój z tą audycją, z tego nic nie będzie, nikt się na to nie nabierze - mówił Starowieyski, wskazując błędy na obrazie, który miał być mu przypisany.
Po ekspertyzie, którą wykonał dr Łukasz Kossakowski i jego żona, "Zjawa" trafiła na aukcję w Domu Akcyjnym "Polswiss Art". Jako autentyczne, "dzieło" na licytacji nabył dziennikarz "Superwizjera". Cena jaką uzyskano to 9,5 tys. zł.
W certyfikacie wystawionym przez eksperta domu aukcyjnego oraz w katalogu aukcji, poza faktem uznania autentyczności obrazu popełniono dwa kolejne błędy. Mimo że sygnatura autora widnieje w lewym górnym rogu, w certyfikacie wskazano róg prawy. Gdy miesiąc później dziennikarz udał się, aby poprawić pomyłkę, Łukasz Kossakowski i jego żona przyznali się do błędu, ale zupełnie innego. - Powinno być 1995, a nie 1959 - mówili eksperci o błędnie podanej dacie tłumacząc, że to drobna pomyłka. Nie zwrócili uwagi na to, że styl dzieł Starowieyskiego w obu okresach był inny.
Epidemia? Szpital odsyła chorych do autobusu
W lipcu 2009 roku, gdy w Europie rozprzestrzeniał się wirus grypy A/H1N1, dziennikarze przekonali się, jak szpitale traktują potencjalnie zarażonych pacjentów. Michał Cholewiński z TVN, który szukał pomocy w warszawskich placówkach: Samodzielnym Szpitalu Klinicznym im. Witolda Orłowskiego oraz w szpitalach MSWiA i Czerniakowskim, nie został przyjęty w żadnym z nich.
Reporter z widocznymi objawami grypy twierdził, że właśnie wrócił autobusem z wycieczki do Hiszpanii, a 15 spośród pasażerów autobusu przebywa już w szpitalu w Łodzi. Cholewiński wyjaśniał, że pracuje w Warszawie i do szpitala odesłał go pracodawca.
Podstawiony pacjent usłyszał w każdej z placówek, że powinien udać się do szpitala przy ul. Wolskiej, korzystając z taksówki lub autobusu miejskiego. W żadnym ze szpitali nie dopuszczono go nawet do kontaktu z lekarzem. W recepcji instruowano go tylko, jak dotrzeć na Wolską. W jednym ze szpitali otrzymał nawet maseczkę, żeby nie zarażać pasażerów komunikacji miejskiej.
Pozostali pacjenci i personel szpitala na wiadomość, że może być zarażony A/H1N1 odsuwali się od reportera, żeby nie zaraził ich wirusem. W Samodzielnym Szpitalu Klinicznym od rejestratorki dostał z kolei kartkę i długopis, aby zapisać sobie, jak dojechać na Wolską. - Po konsultacji z lekarzem powiedziała: niech pan zatrzyma ten długopis, bo ja nie chcę już mieć z nim styczności, może być zakażony. Taki żart, ale tragiczny dla osoby, która może być zarażona - relacjonował dziennikarz.
Na zdjęciu: autokar z wracającymi z Hiszpanii dziećmi z objawami zakażenia wirusem grypy A/H1N1 wjeżdża na teren łódzkiego szpitala im. Wł. Biegańskiego, lipiec 2009 roku.
Łapówka od nieznanej włochatej postaci
Prowokację z powodzeniem stosują również lokalne media. Pod koniec sierpnia dziennikarze "Tygodnika Podhalańskiego" przebrali się za bohaterów "Gwiezdnych Wojen", pojechali na dożynki i wręczyli łapówkę Stanisławowi B., dyrektorowi Centrum Kultury i Promocji Gminy w Czarnym Dunajcu.
O tym, że dyrektor bierze łapówki od straganiarzy handlujących na dożynkach, tzw. Hołdymasie, dziennikarze dowiedzieli się w 2011 roku, niestety już po fakcie. Oficjalnie nikt nie chciał przyznać się do wręczania łapówek, do redakcji napływały jednak kolejne zgłoszenia od osób, które twierdziły, że dyrektor centrum kultury wymusza od nich pieniądze za możliwość handlowania. Dlatego tym razem redaktorzy lokalnego tygodnika postanowili złapać go za na gorącym uczynku.
Podawanie się za kogoś innego w małej miejscowości, gdzie wszyscy znają lokalnych dziennikarzy nie jest takie proste. - Kiedy dziennikarze pojawią się na gminnej imprezie, wszyscy od razu o tym wiedzą - mówił w wywiadzie dla TOK FM Jerzy Jurecki. Dlatego redaktor postanowił się przebrać. Wybór był nietypowy - Chewbacca, bohater "Gwiezdnych Wojen".
Ok. 14 Stanisław B. zaczął podchodzić do kolejnych sprzedawców, którzy wręczali mu bez skrępowania po 50 zł za możliwość handlowania. Dziennikarz w przebraniu stał na tyle blisko, że słyszał rozmowy dyrektora. B. chciał mieć również udział w zyskach ze zdjęć, które redaktor robił sobie w stroju bohatera "Gwiezdnych Wojen". Po pieniądze wysłał swoją podwładną z centrum kultury. Dziennikarze nagrali wszystko ukrytą kamerą.
Dyrektor przyznał się oficjalnie przed kamerą do pobierania opłat, twierdził jednak, że za otrzymywane pieniądze dawał pokwitowanie. Sprawę bada Prokuratura Rejonowa w Nowym Targu.
"Katolicki głos w internecie"
"Szczęść Boże, tu ponownie Grażynka, słuszna strona wiary", "Grażyna Żarko, katolicki głos w internecie" - tak witała się z użytkownikami serwisu YouTube.pl Grażyna Żarko, która stała się jedną z najbardziej znanych postaci wśród polskich internautów. Każdy z 14 opublikowanych przez nią krótkich filmów oglądało po kilkaset tysięcy osób. Zyskała popularność m.in. dzięki swoim radykalnym poglądom. Pod jej filmami pojawiło się ponad 74 tys. komentarzy, wiele bardzo obraźliwych. Użytkownicy serwisu YouTube.pl prześcigali się w publikowaniu własnych filmów, w których w ostrych słowach obrażają panią Grażynę i grożą - nawet śmiercią. Nie pozostawili wątpliwości, że w internecie nie dla każdego jest miejsce.
Prowokacja zakończyła się, gdy nietypowy eksperyment zaczął wymykać się spod kontroli. Jego autorzy - producent telewizyjny Grzegorz Cholewa oraz reżyser i scenarzysta Bartłomiej Szkopa obawiali się, że niektórzy z komentujących mogą spełnić swoje groźby, gdy grająca Grażynę Żarko aktorka Anna Lisak zaczęła być rozpoznawana na ulicy.
Twórcy postaci Grażyny Żarko chcieli pokazać skalę agresji w sieci. Adresatem prowokacji tym razem byli internauci. Jak Wam się podobało?
(mb/wp.pl)